11-04-2015 Erywań

ErywańTo już nie pierwszy raz kiedy o naszych planach podróżniczych po części zadecydował przypadek, a raczej kolejna Szalona Środa LOTu. Doczekać się na jakiekolwiek promocje z naszego miasta jest trudno, więc jak już coś ktoś rzuci to i my się rzucamy! Teraz już trzeba kupować rodzinnie trzy bilety, a niedługo cztery więc każdy zaoszczędzony grosz się liczy.
Tak więc lecimy do Armenii, za 824zł z Poznania, z ekspresową przesiadką w Warszawie. To tyle z plusów, a z minusów to lądujemy gdzieś nad ranem w Erywaniu, z dwójką niewyspanych maluchów. Damy radę!

Pierwsze chwile z Ładą Nivą w ErywaniuO 4 tej nad ranem odbieramy nasze auto, tzw. Słodziaka, czyli piękną, niezbyt nową, malutką Ładę Nivę 4x4. Miało być z Hertza, ale Hertz jeszcze do Armenii nie dotarł – ma pośredników na miejscu, czyli jakieś małe firmeki, które pod egidą Hertza wypożyczają nieco zdezelowane auta. Na lotnisku, na ławeczce podpisuje się papiery a pan ręcznie przepisuje nr karty kredytowej. Oczywiście cała obsługa awaryjna i ubezpieczenia są już świadczone przez Hertza. Gdybyśmy widzieli, że to tak wygląda, to odpuścilibyśmy sobie Hertza i wypożyczylibyśmy podobne auto bezpośrednio. Ale nam się wydawało, że duża firma zagwarantuje sprawny i w miarę nowy samochód. Akurat! Nowość naszej Łady dawno przeminęła a i do sprawności Adam miał pewne zastrzeżenia. Od początku coś pod maską piszczało, skrzynia ciężko chodziła i czasami zapalały się ostrzegawcze lampki (ale potem znikały!).
Ale mamy Nivę i o t nam chodziło!
W środku więcej miejsca, niż byśmy się spodziewali. Lila z Tymkiem spokojnie się zapakowali. Tymek w swoim niemowlęcym foteliku (pewnie jedynym w Armenii!), a Lila na plecaczku – podkładce. Pomiędzy nimi mały plecak jako barierka i wszyscy zadowoleni. W bagażniku upchnęliśmy dwa duże plecaki i składany wózek – ledwo, ledwo, aż po dach!

Centrum ErywaniaO 6 tej rano spokojnie dojechaliśmy pod Apricot Hostel, który okazał się mieszkaniem w bloku, w centrum Erywania. Było jeszcze ciemno, więc pospaliśmy w aucie. Jak tyko zrobiło się widno, poszłam na pierwsze zakupy – marynowane, grillowana bakłażany, pasta z grillowanej papryki i oczywiście lokalny, słony biały ser oraz cienki, chrupiący chlebek. No i armeńskie wino i piwo dla Adama.
Okazało się, że nasz hostel jest bardzo blisko centrum, więc na zwiedzanie ruszyliśmy na pieszo (z lekką obawą, bo Lila nagle może stwierdzić że dalej nie idzie i koniec!). Pierwsza rzecz, na jaką zwróciłam uwagę to ogromne, stare, postradzieckie bloki. Biednie to wszystko wygląda. A i ludzie jakoś tak bardziej na szaro – czarno poubierani. My, w naszych kolorowych polarach, z Lila w przedszkolnych różach i fioletach, stanowiliśmy barwna plamę i od razu byliśmy rozpoznawali jako cudzoziemcy. Najczęściej brano nas za Rosjan, nawet jak odzywaliśmy się naszym kiepskim, łamanym polsko – rosyjskim! Ormianie tez już rosyjski pozapominali i czasami im się wydawało, że nas nie rozumieją, bo to my za dobrze po rosyjsku mówimy – pytali czy jesteśmy z Moskwy! Najważniejsze że po rosyjsku jakoś wszędzie dało się dogadać, a ludzie podchodzili z dużą życzliwością.

Opera Po kilku godzinach spacerowania o Erywaniu i kilku przejazdach przez miasto autem, stwierdziliśmy zgodnie, że Erywań to całkiem klimatyczne i fajne miasto. Może nie najpiękniejsze, ale spójne architektonicznie, z bardzo ładnymi placami, zielenią i dużą ilością kwiatów.
Spacerkiem przez park i pchli targ dotarliśmy do Placu Republiki, a dalej do Opery i Kaskad.
Na pchlim targu głównie sprzedawane są akcesoria związane z najsłynniejszym wyrobem Armenii czyli koniakiem: ozdobne, drewniane podstawki pod koniak lub wieszaczki na kieliszki. Do tego trochę staroci i turystycznych pamiątek. Mieliśmy tam wrócić ostatniego dnia, żeby cos kupić, ale nie starczyło czasu. Szkoda..trzeba było od razu brać się za zakupy!

Plac Republiki, Erywań Plac Republiki to bardzo ładne miejsce. Takie z klimatem, szczególnie na wiosnę, kiedy już jest woda w fontannach, a dodatkowo zaczynają kwitnąc tulipany. Niestety tutaj znów nie starczyło nam czasu i sił na powrót wieczorowa porą, kiedy to fontanny podświetlane są na kolorowo. Ponoć jest tez jakiś mini spektakl światło i dźwięk. Ale po całodziennym spacerze po mieście z dzieciakami nie mieliśmy serca ciągnąć ich z powrotem wieczorem w to samo miejsce.
Opera to zaś miejsce, z którego trudno dzieciaki wyciągnąć, zwłaszcza te w wieku przedszkolnym. Dmuchane zamki opisywane przez podróżników nadal stoją i kuszą dzieci. Do tego autka i koniki na kółkach, rowerki do wypożyczenia itp. A wszystko w bardzo przystępnych cenach. Problem tylko jak taka imprezę zakończyć bez awantury o więcej!

Widok na Erywań z górnych tarasów KaskadSpacerkiem dochodzimy do Kaskad (w drodze powrotnej obiecane znów dmuchane zamki przy Operze!). Kaskady to wielkie schody z fontannami i tarasami tematycznymi. Niestety fontanny były jeszcze nie ruchomione, więc efekt kaskad był minimalny. Za to na każdym tarasie rozstawieni byli ochroniarze którzy pilnowali by rzeźb nie dotykać, do fontann nie wchodzić i broń Boże nie kłaść się na murkach! Teoretycznie ze szczytu Kaskad powinno być widać Ararat. Nam nie było to dane, ale widok na Erywań był niczego sobie.
Po długiej drodze powrotnej wpadliśmy do restauracji blisko hotelu na pierwsze szaszłyki z baraniny. Na powitanie męska obsługa pochwyciła Tymka i dziecko zostało obściskane i wycałowane. W kolejnych knajpach pilnowaliśmy już by przynajmniej całowanie panowie sobie odpuścili.

12-04-2015 Klasztor Geghard – Wąwóz Garni – Erywań

Dopiero drugiego dnia poznajemy jak rozległy jest Erywań. Mimo niedzieli i mniejszego ruchu na drogach, bardzo długo wyjeżdżamy z miasta, omijając masę dziur i kilka razy zawracając. Dobrze że wspomaga nas lokalny GPS w komórce. Mimo że nazwy w armeńskich szlaczkach, trasę do znanych miejsc dało się jakoś oznaczyć. Adam pod koniec wyjazdu całkiem dobrze rozpoznawał już niektóre litery lub bardziej popularne nazwy.

Klasztor GeghardKlasztor GeghardMiało dziś padać, ale na razie jest dobrze. Pierwszy więc na trasie klasztor Geghard, ze słodkimi, drożdżowymi plackami Gata, z serem oraz churchelami z orzechów i suszonymi czereśniami. W monastyrze super atmosfera, dużo świeczek i pięknie padające światło. Ludzi sporo, ale większość lokalnych i w ogóle to nie przeszkadza. Dużo zakamarków, małych świątyń, ołtarzy i pierwsze chaczkary na naszej trasie. Tuż za murami klasztornymi trafiamy na oporządzanie ofiarnego barana, nad specjalna kratką, umieszczona nad rzeką. Oszczędzamy Lili tego widoku.

Symfonia Kamieni, Wąwóz GarniKolejna w planie Symfonia Kamieni. Zjazd do Garni, po wskazówkach Kasi, ale zapędziliśmy się na mocno dziurawej drodze, z radością wypróbowując możliwości naszej Łady i przejechaliśmy kilka kilometrów dalej, z ostrym podjazdem pod górę po szutrowej drodze, dojeżdżając aż do rezerwatu Khosrov Forest . Niestety zastaliśmy zamkniętą bramę, a strażnik nie mówił ani słowa po rosyjsku! Na migi wytłumaczył nam gdzie jest zjazd do wąwozu. Lada dała rade, a my mamy pierwszą sesje foto z off road 4x4!.
W Garni zjeżdżamy na dno kanionu (prosta, szutrowa, dziurawa droga, którą miejscowi odważają się pokonywać autami osobowymi). Zostawiamy auto na dole i dalej koło kilometra na pieszo. Symfonia kamieni bardzo fajna. Robi wrażenie Na około piękne, bardzo wysokie skały, a na górze widać pogańską świątynię w wiosce Garni. Droga prawdopodobnie wychodzi gdzieś z powrotem na górę w Garni, po drugiej stronie, bo auta, które nas mijały nie zawracały. Nie sprawdzamy jednak tego, bo już robi się późno.

Wieczorem kolacja w polecanej przez podróżników Tawernie Kaukaskiej (Caucasus Tavern). Mimo rekomendacji w LP restauracja wciąż trzyma dobry poziom przy rozsądnych cenach (dania między 1500 – 2500 (12-20 zł). Oferowane są dania regionalne z całego Kaukazu, a wybór tak duży ze jedna wizyta nie wystarcza! Każda potrawa w menu ma obrazek i opis po angielsku, rosyjsku i armeńsku. Dwa razy byliśmy i dwa razy wyszliśmy przejedzeni!

13-04-2015 Dilidżan – Jukhtak Vank - Haghartsin - Goshavank

Trasa do Jukhtak Vank, DilidżanJedyna autostradą w Armenii, bardzo szybko, mimo lekkich dziur, dojeżdżamy do jeziora Sevan Na prostej i z górki rozpędzamy się nawet do 95, przekraczając na chwilę dozwolona prędkość. A to już wyczyn jak na naszą Ładę!. Pogoda okropna, deszcz leje tak ze rano zalało klatkę schodowa w naszym bloku w Erywaniu i czuliśmy się jakbyśmy wychodzili z bunkra.
W Dilidżan deszcz ze śniegiem, a gór prawie nie widać. Wierzymy w to, że jutro będzie lepiej, jak zapowiadały od tygodni prognozy. Trzeba tylko przetrwać ten jeden dzień! Niezrażeni warunkami atmosferycznymi wyruszamy na objazd okolicznych monastyrów. Pierwszy klasztor i już zaczyna się off road. Adam i Niva dają radę, a ja mam prawie zawał serca. Ogromne, śniegowo – błotne koleiny na wąskiej, górskiej drodze i padający śnieg. Redukcja i blokada dyferencjałów pomagają i dojeżdżamy do pierwszych ruin kościołów. Dalej już nie próbujemy bo idzie ostro w górę w dużym błocie. Ponoć to jest letnia, jednokierunkowa trasa 4x4. My zjeżdżamy pod prąd, licząc na to, że w taka pogodę mijanki z nikim mieć nie będziemy.

Klasztor Haghartsin Drugi klasztor, błyszczący nowymi kafelkami Hagartsin, w padającym śniegu wygląda magicznie. Jest zupełnie pusty, a śnieg wokół niego nie topnieje tak szybko jak w Dizliżanie, bo jesteśmy kilkaset metrów wyżej. Tutaj zaczyna się druga trasa turystyczna 4x4, ale w tę pogodę odpuszczamy. Zamiast tego karmimy dzieci w aucie, bo pogoda nie nastraja do pikniku na zewnątrz!

Klasztor Goshavank Trzeci monastyr, Goshawank, jest najbardziej znany w okolicy (parkingowy i otwarty stragan z pamiątkami nawet w taka pogodę!), ale obecnie jest w remoncie i na mnie az takiego wrażenia nie zrobił. Fajna jedynie jest rzeźba mnicha przed wejściem. Nocleg w Dilidżanie znajdujemy u artystów, wytargowany na dziecko z 25tys na 15 ze śniadaniem. Właścicielce po prostu zrobiło się nas żal i sama przeniosła nas do najlepszego pokoju jaki miała Piękny dom, tylko bardzo zimno bo na dworze wciąż pada.

Spacer po centrum Dilidżanu przynosi tylko rozczarowanie. Dużo tutaj nie ostało się z danej zabudowy. Gdzie ta armeńska Szwajcaria? Nie wiemy.. Kiepskie jedzenie w centrum zakańcza ten długi dzień.

14-04-2015 Dilidżan - Fioletovo - Wandzor- Kobajr - Odzun - Arvdi - Sanahin – Hagpat - Dilidżan

W drodze do WanadzoruBardzo długi dzień chociaż z mapy nie tak wyglądało. Trasa z Dilidżanu do Wanadzoru niesamowicie dziurawa. A to jedna z głównych dróg wyjazdowych w kierunku Gruzji. Najgorzej zawsze jest w okolicy dużych miast. Tam kierowcy uprawiają slalom poboczem, środkiem lub lewą strona drogi. Wszystkie chwyty dozwolone i nikt na nikogo nie trąbi. Najlepiej w tej potyczce radzą sobie łady – te 4x4, ale tez te zwykłe, stare osobówki. Najgorzej – mercedesy i BMW– potrafią zablokować ruch, powoli próbując przedostać się przez wielkie dziury!
W Wanadzorze zapoznajemy się z lokalna policją. Zatrzymują nas po prostu z ciekawości, nie za bardzo nawet sprawdzając dokumenty. Takich zatrzymań w Armenii mieliśmy jeszcze pięć, za każdym razem policja stała na przeciwko nas i ruszała do akcji jak zobaczyła Adama za kierownicą (długowłosy blondyn w lokalnej Ładzie). Panowie szybko zawracali, włączali koguta, a czasami jeszcze coś przez megafon po armeńsku rzucali. Witali nas albo po armeńsku albo od razu po rosyjsku. Zazwyczaj starczało pokazanie lokalnego dowodu rejestracyjnego. Czasami była dodatkowo miłą pogawędką pt – jak życie?

Ruiny klasztoru w Kobajr Kanion rzeki Debed zaplanowany na dzisiaj obfituje w liczne klasztory, w tym te najbardziej znane, z listy Unesco. My zaczynamy od ruiny w miejscowości Kobajr. Umieszczony na zboczu góry klasztor widać z daleka, ale jak się do niego dostać, to już nie taka łatwa sprawa. Dzięki notatkom z netu wiemy, że ma być gdzieś mała stacyjka kolejowa i za nią ścieżka przez wioskę pod górę. Stacyjka to mini budynek ze zwrotnica, ledwo widoczny z drogi, a ścieżka za torami prowadzi do piętrowo umieszczonych budynków mini wioski. Czasami trzeba było otwierać zagrody i przechodzić przez pastwiska, czy zagrodę ze świniami, ale rzecz wyście do klasztoru dało się dojść. Jeszcze tylko przeciśnięcie się przez dziurę na końcu nowo wymurowanego muru i jesteśmy w środku! Z góry widać, że do klasztoru dochodzi też szutrowa droga, którą Łada z pewnością by pokonała. Ale droga ta musiała się zaczynać w innej wiosce, gdzieś przy okazji przejazdu przez tory kolejowe.
Obecnie klasztor jest w przebudowie, ale i tak warto tam zawitać, by zobaczyć piękne malowidła naściennie na ruinach ołtarza.

Klasztor w Odzun Aby zobaczyć kolejny klasztor, w Odzun, musieliśmy wspiąć się na zbocze kanionu. Warto było, chociażby dla pięknego położenia klasztoru na tle wysokich gór oraz dla bardzo ciekawej pogawędki po rosyjsku (!) z miejscowym księdzem, który z radością nas oprowadził po swoich włościach, wskazując precyzyjnie który kawałek kościelnych murów pochodzi z którego wieku.

Klasztor w Ardvi Ksiądz polecił nam też odwiedziny małego klasztoru, 6 km od Odzun, w wiosce Ardvi, której nazwy nie zapamiętaliśmy. Mieliśmy jechać na skrzyżowaniu w prawo i potem pierwsza w lewo i cały czas prosto. Niby dojazd bardzo prosty, ale jak do końca nie wie się gdzie jedzie i nie zna się armeńskiego, sprawa nieco się komplikuje. Najpierw kilka kilometrów po ogromnych dziurach, potem jest jakaś mała miejscowość z ogromną szkołą i jest rzeczywiście polna droga w prawo. Skręcamy, nie bardzo wierząc że gdzieś dojedziemy, ale po kolejnych kilu kilometrach wśród pastwisk, widzimy tabliczkę Ardvi! Mały kościółek z chaczkarami i mauzoleum położone są nad strumieniem, nad końcu wioski. Wszystko bardzo zadbane, jest nawet metalowy stół piknikowy, który z radością wykorzystujemy. Tymek raczkuje po łące, a Lila brodzi w kaloszach w strumieniu – pełnia szczęścia!

Klasztor w Sanahin Sanahin to jeden z dwóch klasztorów w okolicy, umieszczony na liście Unesco. Jadąc główną drogą, trzeba uważać by nie zjechać na pierwszym drogowskazie na Sahanin, który prowadzi do odległej od klasztoru o kilka kilometrów stacji kolejowej o tej samej nazwie! A sam klasztor bardzo mroczny i tajemniczy, szczególnie tuż przed 17tą, kiedy już nie ma turystów. O jego popularności świadczą tylko rozmieszczone wzdłuż głównej drogi stragany. Nad klasztorem całkiem współczesny cmentarz z ciekawymi nagrobkami.

Klasztor w Haghpat To jeszcze nie koniec zwiedzania na dzień dzisiejszy, a zachód słońca zbliż a się nieubłaganie. Pędzimy do ostatniego klasztoru Haghpat, wąską, asfaltową dróżką pod górę. Kompleks przepiękny, pełen spokoju i tajemnicy. Znów jesteśmy prawie sami i spokojnie spacerujemy między budynkami. Soczyście zielona trawa i pobliskie góry pięknie komponują się z ponad 1000-letnimi budowlami. Można by tu zostać dłużej, gdyby nie ot, że jeszcze dziś musimy wrócić do Dilidżanu.

Po drodze koniecznie obiadokolacja, bo już wiemy, że w Dilidżanie na nic ciekawego liczyć nie możemy. Zatrzymujemy się w pierwszej tawernie na trasie z Haghpat, przy głównej drodze do granicy z Gruzją. Mimo, ze stoi kilka aut, knajpka wygląda na opuszczoną. Znów zapomnieliśmy, że tu się siedzi w osobnych pokoikach. My, od razu po pojawieniu się, też zostaliśmy zapędzeni do takiego pokoiku i kelnerka przyniosła nam kartę, nie opuszczając nas ani na chwilę, dopóki nie złożyliśmy zamówienia. A jedzenie okazało się wspaniałe. Lokalne gołąbki w liściach winogron zwane tolma/dolma, nietypowo, w sosie pomidorowym, do tego treściwa zupa z baraniną zwana Pitu oraz wegetariańskie danie dla Adama z kapusty, chleba i jajecznicy, wymieszanych i podanych na ciepło. Pełna satysfakcja przed długą drogą do domu.

Tak wygląda większość dróg w Armenii Podstawowa zasada bezpiecznego poruszania się po Armenii to unikanie przejazdów nocnych, kiedy to na nieoświetlonych, dziurawych drogach może pojawić się wszystko. Nam niestety nie udało się tej zasady trzymać. Kolacja skończyła się koło 20tej, a przed nami było jakieś 150 km kiepskiej drogi do Dilidżanu. O 21 zrobiło się ciemno i to co nas ratowało to nasze solidne, niezawodne, lokalne auto, którym nie baliśmy się po ciemku pokonywać dziur i jechać poboczem, gdy jazda po dziurawej drodze była zbyt uciążliwa. Szczęśliwie aut na drodze było bardzo mało, więc mogliśmy jechać na długich światłach. Na krótkich w Ładzie Nivie nie widać kompletnie nic!
Przed 23 dotarliśmy do naszego hotelu, gdzie czekał na nas lekko zaniepokojony właściciel.

15-04-2015 Dilidżan – Sevan – Sevanavank – Hayravank –Noratus - Martuni

Jezioro SevanTym razem jezioro Sevan pokazało nam swoje piękno, w słońcu, z błyszczącymi białym śniegiem górami. Mieliśmy trochę wolnego czasu więc postanowiliśmy przejechać się wschodnim brzegiem, by zobaczyć jak to miejsce wygląda przed sezonem. Sezon traw tu tylko od czerwca do września, bo na 2 tyś. Metrów ponad poziomem morza ciepła temperatura utrzymuje się bardzo krótko. Wczesną wiosną całe wybrzeże wyglądało na opuszczone. Ciężko było odróżnić miejsca opuszczone na zawsze lub nie dokończone od tych, które ponownie odżyją w sezonie. Trochę nam szkoda, że nie jest to czerwiec, bo z przyjemnością zanocowalibyśmy w osobliwych , półokrągłych , blaszanych domkach nad brzegiem jeziora. Po 20 km zawracamy, bo trasa na około jeziora jest bardzo długa, a tak naprawdę zachodni brzeg jest nieco ciekawszy.

Klasztor Sevanavank Zatrzymujemy się przy klasztorze Sevanavank. Wszędzie sporo śmieci, walających się po czymś, co kiedyś mogło być trawnikiem. Niestety to zmora Armenii. Śmieci na poboczach tu sporo, a koszy za bardzo nie widać.
Do klasztoru Sevanavank wspiąc się trzeba po schodach, których za wiele może nie jest, ale wiatr wieje okrutnie. Ponownie, wita nas tu zima – zaśnieżone chaczkary wyglądają przepięknie. Ośrodek nad brzegiem jeziora wygląda kiepsko – w sezonie pewnie roni nieco lepsze wrażenie.

Klasztor HayravankMy jedziemy dalej do kościółka w Hayravank. Trasa nad brzegiem jeziora malownicza, trochę przypomina Norwegię, ale psują ją blaszaki, rozstawione co kawałek nad sama wodą oraz śmieci w przydrożnych rowach. Kościółek w Hayravank niesamowicie malowniczo położony. Tymek od razu wspina się sam po schodach, a Lila na cel obiera okoliczne skałki. Najważniejsze, że dzieci są zadowolone. 

Cmentarz w Noratus W miejscowości Noratus bez trudu trafiamy na największy cmentarz ze starymi chaczkarami w całej Armenii. Jest rzeczywiście piękny. Ale z drugiej stronym jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie już od bramy nagabuja nas miejscowi, próbując nam coś sprzedać. Po cmentarzu chodzą stada owiec... pojawiają sięrówniez turyści w stadach. Za parę lat będzie tu pewnie kasa biletowa, budka z lodami i restauracja. Teraz jednak jest jeszcze spokój.

Rybka znad jeziora Sevan Po drodze kupujemy wędzoną rybkę z jeziora, a wieczorem, w Martuni jeszcze rybna kolacja, zamówiona na jedną osobę a otrzymana na trzy, bo przecież trzy osoby przy stole siedziały! Nocleg w Martuni ciekawy – najpierw bardzo drogi, postradziecki, odnowiony hotel nad brzegiem jeziora za 20 tyś. Czyli ponad 160 zł za małą dwójkę, z którego zrezygnowaliśmy, a potem, znaleziony przez Adama, nowy, przydrożny motel za 80 zł za apartament, dwupokojowy, z dwoma lóżkami z dostępem do sauny. Czasami warto się pomęczyć i poszukać trochę dłużej  Nie wiemy, czy motel był oficjalne otwarty, bo jeszcze wciąż był w budowie. Gospodarze niezwykle mili. Wieczorem mieli własną prywatną imprezkę i tak w połowie tejże przypomniało im się ze przecież nie dali nam pościeli na drugie łóżko. Wparowali więc do pokoju przed 23, ścieląc nam dodatkowe łóżko, mimo, że w pokoju tym spała już Lila i Tymek, Nie dało się wytłumaczyć. Łóżko ma być i koniec!