Rodzinnie przez Południowo - Zachodnie Indie (2017)

Zabawa w Hampi, KarnatakaIndie i dzieci – to nie idzie w parze. To jeden z powodów dlaczego od mojego pierwszego wyjazdu do Indii minęło ponad 16 lat. Ja od razu chciałam tam wrócić, ale zawsze pojawiała się jakaś inna, ciekawa promocja i jechałam w inne miejsce w Azji. Potem, gdy pojawiły się dzieci wiedziałam, że długo Indie w moich planach się nie pojawią. Bo brud i zagrożenie różnymi chorobami, w tym malaria czy ameba. Nie jestem fanem antymalaryków i wolę jeździć w miejsca gdzie nie trzeba ich zażywać, a szczególnie podawać dzieciom. Z kolei przed amebą ochronić może tylko odpowiednie jedzenie i unikanie lokalnej wody. I jak w to wszystko wpasować dzieci, nieustanie spędzające czas blisko ziemi i biorące wszystko do buzi, tak na spróbowanie!

Pełnia szczęścia na plaży w Polem, Goa Jednak gdy nasi mali podróżnicy skończyli trzy i siedem lat, uznaliśmy, że są już na tyle do opanowania że można ich zabrać do Indii! Uczyliśmy ich przed wyjazdem co wolno a co nie, licząc, że coś w ich główkach pozostanie. Lila najbardziej zapamiętała, że zęby myjemy zawsze w butelkowanej wodzie. Na Tymka pamięć za bardzo nie liczyłam, ale uczulałam go na częste mycie rączek. Tutaj hitem okazała się możliwość używania żelu antybakteryjnego. Tylko mama musiała pilnować, by cały nie został zużyty na jednym posiedzeniu!

W praktyce okazało się, że Indie Południowe, to nie to samo co Indie Północne, szczególnie te w mojej pamięci sprzed kilkunastu lat, i wcale nie było tak brudno jak się tego spodziewałam. A może też lata jeżdżenia po Azji, z dziećmi i bez, sprawiły, że inaczej patrzymy na ten brud i nieład... Nic mnie negatywnie nie zaskoczyło, a cała rodzina przeżyła wyprawę w zdrowiu, pomijając jakieś nieznaczne, jedno czy dwudniowe lekkie biegunki w pierwszy tygodniu. Nie wprowadzaliśmy żadnych restrykcyjnych zakazów, oprócz nie jedzenia surowych warzyw i używania butelkowanej wody do mycia zębów. Dzieci oczywiście się brudziły i nikt im nie zabraniał zabaw na piasku czy na podłodze chociaż to drugie rzeczywiście staraliśmy się ograniczać, bo podłogi w indyjskich hotelach tylko wyglądają na czyste i dopiero pod bosymi stopami widać, co się na nich tak naprawdę kryje.

Przed Vasco residency, z trudem znalezionym hotelem niedaleko lotniska Poziom hoteli też był bardzo przyzwoity, mimo, że starliśmy się wyszukiwać możliwie jak najtańsze opcje. Pościel zawsze była czysta, a łazienki nie przerażały, chociaż ciepła woda nie zawsze była dostępna. Ani razu nie udało na się trafić na trójkę, więc dla czteroosobowej rodziny braliśmy dwójkę z dużym łóżkiem i czasami dostawką – materacem na podłodze. Płaciliśmy standardową cenę za tzw double room. Nie łatwo było wynegocjować duże zniżki, bo jednak do takiego pokoju wciskaliśmy się we czwórkę. Nie zdarzyło się jednak by trzeba było coś za pokój dopłacać ze względu na obecność dzieci, mimo że w ofertach prezentowanych na booking.com czasami był taki dopisek. Generalnie jeśli chodzi o rezerwacje noclegów, to polecam zrobienie tego przez internet lub telefonicznie, bo czasy szukania noclegu na miejscu w Indiach w najbardziej popularnych rejonach turystycznych i to w sezonie, powoli przemijają. Po prostu wszystkie atrakcyjne i rekomendowane lokalizacje są wyprzedane z wyprzedzeniem i na prawdę można stracić sporo czasu na wyszukiwaniu czegoś po przyjeździe. W zupełnie nieturystycznym Vasco straciliśmy ponad godzinę na szukaniu taniego noclegu, a skończyło się i tak na hotelu, wcześniej znalezionym przez internet. Co ciekawe był to nasz najlepiej wynegocjowany nocleg, bo z proponowanych przez obsługę 1500 rupii za pokój (cena oficjalna, wywieszona na tablicy) doszliśmy do 1050 rupii, najpierw pytając o pokój bardziej na zapleczu za 1250 rupii (niby wszystko zajęte, ale jednak się znalazło), a potem jeszcze dostając drugą zniżkę, jak powiedzieliśmy że musimy iść wymienić dolary żeby móc w ogóle za hotel zapłacić (bo tych 1250 też nie mieliśmy). A był to nasz ostatni wieczór w Indiach i naprawdę gotówki już mieliśmy bardzo mało!

Słodkie śniadanie to jedyny akceptowalny posiłek Dzieci i jedzenie to kolejny temat rzeka. Ja zbyt wiele się po moich dzieciach nie spodziewałam. Z doświadczenia wiedziałam, że ich chęć do poznawania nowych smaków jest niemalże zerowa, mimo że w domu bardzo często gotujemy potrawy z kuchni azjatyckiej. One zazwyczaj tego nie jedzą i koniec. Pozostają więc kabanosy z Polski, gotowany ryż i uwielbiane małe banany oraz awaryjnie polskie kaszki mleczno – ryżowe. Ze śniadaniami jest łatwiej bo indyjskie parathy, naany czy roti jako dodatek do omletów bardzo im zasmakowały.

Porę jedzenia najlepiej przespać! Gorzej było z obiadami, bo tylko w bardzo turystycznych restauracjach dało się dogadać, by smażony ryba była bez przypraw i nie zalana indyjskim sosem. Bez przypraw nie dotyczyło nigdy imbiru lub kardamonu który przecież do smaku musi być (a miało być tylko obiecane masełko czosnkowe)! Tymek kilka razy próbował dania w sosie i kończył z płaczem, bo niestety było zawsze za ostro, a Lila nawet nie chciała spróbować. Nawet znany nam Butter Chicken, który był często jadany przez dzieci w Malezji i rzeczywiście był kurczakiem w słodkim, maślanym sosie, tu kazał się kawałkami kurczaka w ostrym sosie masala, przy zapewnieniu właściciela knajpki, że jest to nieostre danie dla dzieci. Dzieci były głodne, więc w desperacji zamówiłam litr wody butelkowanej, poprosiłam o miseczkę i po kolei każdy kawałek kurczaka z sosu obmyłam! Jakimś wyjściem jest zamawianie potraw chińskich np. smażonego ryżu z warzywami, byle tylko bez kurczaka, bo na pewno dorzucą jakieś ostre resztki!

Medytacje nad daniem chińskim z soczkiem w tle To co ratowało nasze rodzicielskie sumienia, to pite codziennie (jak się dało to kilka razy dziennie!) świeżo wyciskane soki owocowe, bez cukru i bez lodu z pomarańczy, mandarynki, mango, ananasa, papai, limonki czy mieszane. Tu przypomina mi się historia jak to w eleganckim hotelu w Ernakulam w Kerali mieliśmy do wybór trzy soki i chcieliśmy zrobić z nich miks. Nastąpiła konsternacja. Kelner zniknął na 5 min i po konsultacji na zapleczu wrócił i powiedział nam że niestety zmieszanych soków sprzedać się nie da!

Atrakcji w Indiach dla dzieci jest wiele. Można pojeździć na słoniu, można pobiegać po pustej plaży, można poprowadzić tuk tuka albo z radością pozować do zdjęć z miejscowymi dziećmi, co zachwycało i w ogóle nie męczyło naszą córkę.
Autobusów nasze dzieci nie pokochały, bo przy szybkiej jeździe, nieustannym trzęsieniu nie za bardzo da się bawić. Pociągi to zupełnie inny temat. Tutaj panuje znacznie większa wolność poruszania się, przynajmniej w ramach wagonu (to w poziomie) lub w ramach własnych leżanek (to w pionie). Nasz syn trochę się w tej radości wspinaczki zapędził i raz zawisł na własnej koszulce, na drabince leżanki zwanej Side Upper. Trochę się wystraszył ale chęć do opanowania górnych pokładów pozostała.

Zamiast zabawek - prawdziwa łódź rybacka na Goa! Podsumowując, nie takie straszne Indie jak nam się wydaje i na Południe, najlepiej z dala od wielkich miast, spokojnie z dziećmi można się wybrać. Tutaj nawet ludzie są mniej nachalni niż na Północy. Przyroda przepiękna, atrakcji masa i do tego wciąż można znaleźć puste plaże, gdzie bawiące się na piachu dzieci obserwować można z poziomu hamaka pod palmą :-)
PS. A trzylatki swój bunt przechodzą tak samo w Indiach jak i w Polsce i tego nie da się zatrzymać na czas wakacji. Gdy do tego dodać prowokującą brata i obrażającą się siedmiolatkę, żadnego wyjazdu nie można nazwać prostym i relaksującym! Ale co Azja to Azja!

AKTUALIZACJA 2018 Nasz drugi wyjazd do Indii w rok później niewiele się różnił jeśli chodzi o styl podróżowania. Dzieci nadal indyjskich potraw nie tolerowały. Wciąż wszystko było za ostre. Soczki piliśmy, ale mam wrażenie że na południowym wschodzie było ich trochę mniej i dzieci przypłaciły to lekkim zatwardzeniem. Muszę pamiętać, by więcej owoców i warzyw kupować samemu i obierać (dobry nóż to podstawa!).

Oprócz kilku zadrapań i ukąszeń, dzieci na miejscu w ogóle nie chorowały. Niestety po powrocie nasz 4-latek dostał wysoką gorączkę. Po wykluczeniu wszelkich chorób tropikalnych, z posiewu wyszedł zwykły gronkowiec, który do organizmu dostał się przez zadrapanie na kolanku! Rana była przemywana i odkażana, ale dziecko i tak do wody wchodziło i codziennie było kąpane pod prysznicem by sie opłukać z wody morskiej. I prawdopodobnie ta woda gdzieś zaszkodziła! Na drugi raz, zamiast wystawiać ranki na słońce i przemywać w lokalnej wodzie, trzeba pamiętać o szczelnym zaklejaniu plastrem, najlepiej żelowym tak by nie dopuścić do zakażenia.

Lista rzeczy dla dzieci które okazały się … zbędne

Oto my i cały nasz bagażJuż w trakcie wyjazdu postanowiłam zrobić listę rzeczy, które nam się nie przydały albo które wzięliśmy w za dużej ilości. Tak dla pamięci, dla siebie, żeby za rok nie popełnić tego samego błędu. W sumie mieliśmy dwa duże plecaki (70l i 80l) oraz trzy małe, podręczne, do samolotu, w tym jeden Lilianki z zabawkami, który nosiła sama. I do tego jeszcze niewielkie łóżeczko turystyczne – namiot w kształcie koła. Przed wyjazdem trudno było zweryfikować co z rzeszy niezbędnych jeszcze rok temu, teraz nadal jest potrzebne. Dzieci rosną ale jednak wciąż są to małe dzieci i niektóre gadżety nagle mogą się podczas dalekiej podróży przydać. Co więcej, potrzeby dzieci zmieniają się z roku na rok i to co jeszcze rok wcześniej było niezbędne, nagle może stać nie niepotrzebnie dźwiganym ciężarem przy następnej wyprawie.

Oto moja lista tego co za bardzo nam się już nie przydało na wyjeździe z 7 letnią córką i prawie 3 letnim synkiem.

    Tymek w wózku spędział niewiele czasu

  • Wózek – składana spacerówka (odwieczny dylemat!) – wahaliśmy się czy go jeszcze brać, bo córka już w wieku 3 lat do Indonezji pojechała bez wózka i daliśmy radę, ale wtedy była tylko ona, a teraz przy dwójce dzieci jednak zawsze łatwiej jest to młodsze opanować jak jest je gdzie wsadzić i przypiąć, np. na dworcu. Baliśmy się też, że Tymek może nam odmówić chodzenia, a z naszymi bagażami małe szanse by go jeszcze nosić, szukając na przykład noclegu bądź idąc na dworzec.
    W praktyce okazało się, że wózek przydatny był tylko kilka razy: na lotnisku, na dużych dworcach kolejowych, podczas pieszej wycieczki z Matanchery do Fortu Kochi i dwa razy podczas marszu przez miasto, około 1,5 km na dworzec (ot tak dla przyjemności spaceru zamiast jazdy tuk tukiem). Zazwyczaj jednak gdy przemieszczaliśmy się z całym bagażem, to braliśmy taksówkę albo tuk tuka. Podobnie w przypadku dłuższego zwiedzania. Na krótsze wycieczki zawsze braliśmy nosidło turystyczne.
    Okazało się również, że starsza siostra pięknie potrafi się bratem zaopiekować i wyprowadzić go z pociągu czy przejść z nim za rączkę przez dworzec. Baliśmy się że mały będzie się buntował i będzie chciał iść sam, albo będzie uciekać, ale zazwyczaj był wyjątkowo grzeczny. To są te zachowania jakich nie da się przewidzieć czy sprawdzić na sucho przed wyjazdem. Bardzo pozytywnie nas to zaskoczyło.
  • To okrągłe to własnie nasze składane łóżeczko

  • Łóżeczko - namiot z dmuchanym materacykiem (firmy Deryan) – całkiem spory namiocik z materacem, do spania na podłodze, składający się w niewielkie koło. Niestety do plecaka się nie mieścił, ale zawieszaliśmy je po prostu na wózku. Świetny wynalazek, pod warunkiem, że zbuntowany maluch ma ochotę w nim spać. Nasz w poprzednich latach spał, ale zazwyczaj i tak zasypiał w dużym łóżku, a potem był przenoszony. W tym roku robił potworne awantury, zazwyczaj jak obudził się w środku nocy i zorientował, że jest w swoim łóżeczku a nie w dużym. I tak kończyliśmy śpiąc codziennie w czwórkę w podwójnym łóżku małżeńskim!
  • Pluszowe misie – było ich zdecydowanie za dużo, chyba ze trzy małe pluszaki, a dzieci i tak wolały bawić się zwierzątkami. Jeden pewnie by wystarczył. Albo kilka małych, pluszowych myszek z Ikei – one zrobiły furorę, tez wśród Hindusów!
  • Książeczki z zagadkami i rysowankami, również te rozdawane w samolocie. Trochę z nich korzystaliśmy, ale dość rzadko, bo bardziej przydał się po prostu pusty zeszyt i kredki do rysowania, umożliwiające samodzielna zabawę.

  • Nocnik turystyczny z wkładkami Potette Plus – teoretycznie bardzo fajna sprawa, na przykład podczas jazdy autobusem, gdy nie ma gdzie wysadzić dziecka, można użyć chłonnej wkładki. W praktyce nigdy w takich okolicznościach nie korzystaliśmy (od kilku lat), bo dzieci zawsze korzystały z toalety, obowiązkowo, na każdym dłuższym przystanku. Sama podkładka przydaje się natomiast na sedes w hotelu – ale czy na prawdę warto ciągnąć ze sobą na każdy wyjazd? Przy dzieciach powyżej trzeciego roku życia chyba już staje się to zbędne.
  • Za dużo koszulek i krótkich spodenek – to mój odwieczny dylemat – prać czy brać trochę więcej rzeczy. Nie lubię prać na wyjazdach, bo nie zawsze rzeczy daje się wysuszyć w ciągu jednej nocy, a my z reguły co noc zmieniamy lokalizację. Do tego dochodzi częsta azjatycka wilgoć, która powoduje, że mimo wysokiej temperatury pranie nie schnie nawet przez kilka dni (oj, pamiętam w Indonezji, na Jawie). Jednak w Indiach aż takiej wilgoci nie było i naprawdę mogliśmy wziąć o kilka koszulek mniej dla dzieci i trochę częściej prać. Muszę się nastawić psychicznie by właśnie tak zrobić za rok. Dzieci są już coraz większe i coraz rzadziej wylewają na siebie wszystko możliwe i nawet trochę mniej się brudzą (aż dziwne!), co też zmniejsza ilość potrzebnych do przetrwania rzeczy.

  • Dwie moskitiery – tutaj sprawa jest dyskusyjna, bo wszystko zależy od tego w jakich pokojach będziemy spać. W Indiach ciężko było znaleźć trójkę, a na Borneo zdarzało nam się i druga moskitiera dla Lili się przydała. Tym razem używaliśmy tylko jednej i to też tylko kilka razy, bo często nie było żadnej możliwości jej powieszenia (chociaż mieliśmy własne, małe gwoździki!), albo nam się nie chciało, gdy oceniliśmy, że komarów brak.

  • Dodatkowe małe zabawki – niespodzianki - bardzo fajny pomysł na ożywienie zmęczonego podróżowaniem malucha, ale my rok w rok zapominaliśmy o nich, gdzieś schowanych na dnie plecaka! Jedną na pewno warto wziąć i nie trzymać prawie do końca wyjazdu tylko dać już po kilku dniach – to nasze postanowienie na przyszły rok! A poza tym lepiej kupować coś małego na miejscu, nawet jak to jest kiepski, chiński plastik – zawsze sprawia dużą radość. Samolocikami z Borneo Tymek bawi się do dziś!
  • Mama, znowu kaszka! Zjemy jedna na pół!

  • Za dużo kaszek. Kaszki w zapasie warto mieć, ale z roku na rok smakują one dzieciom coraz mniej, mimo że są bardzo słodkie. My mieliśmy trzy, zeszła jedna jako awaryjne śniadanie na szybko. Jedno opakowanie może również się przydać w przypadku problemów żołądkowych. A zamiast pozostałych dwóch lepiej było wziąć ze 4 kisiele Słodka Chwila (tez awaryjnie). Wartość odżywcza oczywiście o wiele słabsza niż kasza, ale co poradzić...

  • Mleko modyfikowane w proszku – Tymek do 2,5 roku życia pił mleko modyfikowane i jedna paczka mi została, więc wzięłam, też na wypadek problemów żołądkowych. Nie przydała się i nawet teraz nie jestem pewna, czy zechciałby to mleko wypić.

  • Za dużo pieluch i pieluchomajtek. Tymek dopiero miesiąc przed wyjazdem przestał używać pieluch w ciągu dnia, wzięłam więc zapas około 15-tu, głównie na noce oraz na wypadek biegunki. I do tego kilka par pieluchomajtek na dłuższe przejazdy. Dziecko nas zaskoczyło, bo pieluchy były suche i wystarczyło by na prawdę z 4-5 awaryjnych, a nie aż taka ilość!

  • Za dużo ręczników – cztery duże zajmują sporo miejsca, nawet jak są to te szybko schnące. Chyba zakupimy trochę mniejsze i może tylko jeden większy kąpielowy.

Rzeczy niezbędne na wyjeździe...z takich mniej oczywistych

Nosidło bardzo pomagało w trudnych sytuacjach, jak przepełniony autobus!

  • Nosidło Mei Tai – od lat w użyciu, spokojnie pomieści dziecko do koło 20 kg, czyli do około 4 lat. Oczywiście starszym już nie jest aż tak wygodnie, ale z radością do nosidła wskakują gdy są zmęczone chodzeniem. Przewaga nad chustą to o wiele szybsze zakładania (tak jak plecak) i mały rozmiar. Dla maluchów koło roku życia lub mniejszych, wygodniejsza może być chusta, chociaż też nie każde dziecko lubi być aż tak ściśnięte. My używaliśmy na wyjazdach z Lilą do drugiego roku życia, a Tymek nie znosił krępowania i szybko przeszedł na nosidło (na początku nawet trochę na niego za duże)
  • Dwa tablety – czyli czas odpoczynku dla rodziców. Jedna bajka dziennie na wyprawie, raczej godzinna, chyba że jesteśmy dłużej w podróży, to przywilej naszych dzieci i wielka radość każdego dnia. Jakby mogły, oglądały by oczywiście znacznie dłużej, szczególnie że w domu tabletów w ogóle nie używamy na razie. Czasami udawało się włączyć wspólna baję, ale były dni gdzie rozdzielenie było wręcz niezbędne!
  • Oddzielny, mały plecak z zabawkami, na przykład Deuter Waldfux. Lila miała swoje własne miejsce na zabawki, kredki i drobiazgi. Chociaż chętnie go nosiła, niestety to rodzice muszą nieustannie pamiętać, by plecaka pilnować i gdzieś nie zostawić.
  • Zabawy magiczna plastelina na łódce w Aleppy

  • Magiczna plastelina - oczywiście sztuk dwie i to w różnych kolorach. Nie brudząca i idealna do zabawy w pociągu, na łódce, w pokoju i w każdym innym nie piaszczystym miejscu. Doskonała do integracyjnych zabaw z miejscowymi maluchami.

  • Duże plastikowe pudełko np. Qatar Airways (lunch box), wydawane dzieciom przy zamawianiu posiłków Child meal. Płaskie, bardzo pojemne i idealne do przewożenia miękkich rzeczy np. bananów, kanapek, słodyczy itp.