A miało być tak spokojnie...

Varkala beachVarkala to dość znana nadmorska wioska w Kerali. Kiedyś była to mekka backpackersów i hippisów, teraz jednak jest to typowa miejscowość turystyczna. Nawet bym powiedziała, ze jest to nadmorskie miasteczko, które już dawno straciło urok małej wioski. Jest tłoczno, turystycznie ale też wciąż przyjemnie. Było to pierwsze miejsce na naszej trasie, gdzie bez problemu w hotelach i knajpkach można było zapłacić kartą kredytową. Mieszkaliśmy na Północnym Klifie, jakiś 100 metrów od zejścia nad morze. Na dwa dni krótkiej przerwy w podróży może być, ale na dłużej raczej wolałabym się zatrzymać w znacznie bardziej spokojnym miejscu, na przykład opisanej już plaży Polem na Goa.

Świeże ryby do wyboru przed restauracjąTo, co najfajniejsze w Varkali, to duży wybór restauracji z świeżymi rybami i doskonałymi wyciskanymi sokami, rozmieszczonych na samym klifie. Tutaj wreszcie nie było problemu z zamówieniem grillowanej ryby dla dzieci, która rzeczywiście było przyprawiona tylko solą i cytryną, a nie imbirem, kardamonem i innymi hinduskimi przyprawami, jak to jest w zwyczaju w całych południowych Indiach. Do wyboru mieliśmy też łagodne dania kuchni chińskiej czy omlety. Wszystko dostosowane pod gusta turystów do tego stopnia, że jako najbardziej rekomendowaną miejscowi polecali nam knajpkę włoską! A turyści to oprócz reszek hipisów, przede wszystkim rosyjskie rodziny z małymi dziećmi i małe grupki Polaków.

Nieco więksi chłopcy podczas budowy zamku Ponoć prądy w Varkali są dość silne i nie jest to najlepsze miejsce na plażowanie z dziećmi, my jednak tego aż tak nie odczuliśmy. Fale owszem, wyglądają na spore, ale morze jest bardzo długo płytkie i nawet jak wejdzie się w te fale, to woda sięga maksymalnie do ud. My zawsze kąpaliśmy się na samym końcu plaży, tuż przy schodach prowadzących w górę klifu. Było tam mniej tłoczno i bezpiecznie, Dzieci i tak dalej niż do kolan nie wchodziły, bardziej je interesowało taplanie się przy brzegu.

Uciekamy z plaży by podejrzeć słonie

Południowa Kerala Po pierwszym dniu nic nierobienia mieliśmy jednak ruszyć się gdzieś dalej (oczywiście rodzice mieli ochotę, bo dzieci by z piachu w ogóle nie wychodziły!). Wybór padł na wycieczkę do sierocińca słoni, jakieś 60 km na południe od Varkali. Tym razem na bogato, zamówiliśmy taksówkę na 4-5 godzin, by zawiozła nas do wioski, poczekała i odwiozła nas z powrotem do Varkali. Tylko w ten sposób mogliśmy tam dojechać i zwiedzić wszystko w pół dnia, popołudnie zostawiając sobie na plażowanie. Wyruszyliśmy o 8 mej rano, a droga zajęła nam jakieś 1,5 godziny. Jechaliśmy przez małe miejscowości i budzące się do życia miasteczka. Bardzo fajna trasa.

Kapiel słoni w Kottoor O 9.30 byliśmy na miejscu, idealnie na poranne kąpanie słoni. Bilety wstępu były wyjątkowo tanie, około dolara od osoby, a o dlatego, że jest to nadal mało komercyjne miejsce, gdzie głównie prowadzi się obserwacje i badania zwyczajów słoni, a turystów oprowadza się tak przy okazji. Ma to swoje dobre i złe strony. Teren jest duży i tak do końca nie wiadomo gdzie iść by te słone spotkać. Na początku jest dużo budynków gospodarczych. Potem zaczyna się las i rzeka. Skierowaliśmy się nad rzekę, spodziewając się tam słoni w kąpieli. I były, ale tylko dwa. W ośrodku jest chyba 11 słoni, w różnym wieku. Najwyraźniej chodzą do kąpieli na zmianę. Ale za to jaka to kąpiel! Każdym słoniem zajmują się aż dwaj opiekunowie, szorując je dokładnie ryżowymi szczotami i polewając wodą z rzeki. Trwa to nadzwyczaj długo i każda część słonia jest dokładnie wyszorowana. Słoniem to najwyraźniej się podoba i spokojnie leżą w rzece.

Karmienie słoni w Kottoor Po kąpieli czas na karmienie. To jest moment kiedy można zobaczyć wszystkie słonie w jednym miejscu. Jest to mały placyk z drzewami, między budynkami, gdzie słonie przyprowadzane są po kąpieli lub ze swojej zagrody. Niestety ze względów bezpieczeństwa każdy słoń ciągnie za sobą łańcuch i potem jest za nogę przywiązywany do drzewka. Po posiłku, przed wejściem na swój ogrodzony teren, łańcuchy są znów zdejmowane.

Słonie z deserem wracają do zagrody Do słoni podchodzić w ogóle nie wolno. Zdjęcia można sobie robić z odległości jakiś 5 metrów. Nie ma żadnych ogrodzeń, tylko niewielki płotek, ale trochę to wszystko przypomina wizytę w ogrodzie zoologicznym, z podglądaniem od podwórka. Karmienie słoni jest ciekawe. Opiekunowie przynoszą każdemu wielką, metalową michę pełną ziarna, zmieszanego z wodą i pewnie jakimiś składnikami odżywczymi. Słoń nie je sam, a dostaje formowane przez opiekuna kulki prosto do słoniowej paszczy. Na zakończenie każdy ze słoni udaje się po wiązkę zieleniny i już przy pomocy własnej trąby przenosi ją na ogrodzony teren i tam, już za zamknięta bramą, zajada na podwieczorek.

Dzieciom się to wszystko podobało, my mamy trochę niedosyt, bo spodziewaliśmy się czegoś bardziej dzikiego i podglądania słoni w dżungli, ich naturalnym środowisku, a nie na betonowej ścieżce, między budynkami gospodarczymi.

Błogosławieństwo w świątyni w Kottoor W drodze powrotnej mieliśmy za to bardzo ciekawą i zaskakującą atrakcję. Z daleka już słyszeliśmy odgłos rytmicznych bębnów. Kierowca powiedział nam, że to lokalny festiwal w świątyni Kottoor Mundany Madanthamburan. Zatrzymaliśmy się aby podejrzeć świętujących i załapaliśmy się dosłownie na ostaniem kilkanaście minut imprezy. Muzycy już kończyli grać, a pielgrzymi z wiosek zbierali się do swoich domów. Miejscowi bardzo serdecznie nas przyjęli i od razu zawołali świątynnego kapłana, żeby nas pobłogosławił. Potem były owoce, ryżowa owsianka na ciepło, kokosy i zdjęcia. Na wyjściu dostaliśmy na drogę wszystko to czego nie zjedliśmy na miejscu, pięknie zapakowane w bananowe liście.