15-09-2014 Teheran

Na lotnisku w TeheranieTrochę się obawialiśmy przylotu o trzeciej nad ranem. Jak zniosą to nasze dzieci? A tu dzieci nas zaskoczyły. Tymek postanowił dospać w foteliku samochodowym a Lila w super dobrym humorze rozpoczęła zwiedzanie lotniska i zapoznawanie się z Irankami, czekającymi w hali przylotów na swoje rodziny. Zaczęły się pierwsze fotki z dzieckiem i pierwsze poczęstunki słynnymi irańskimi słodyczami. Nawet o 3ciej nad ranem trzeba mieć przecież na lotnisku wielkie pudło ciastek na przywitanie przylatujących! Czasu na lotnisku mieliśmy sporo, bo nie chcieliśmy przed porankiem jechać do hotelu i płacić za końcówkę poprzedniej doby hotelowej. Postanowiliśmy przeczekać do piątej rano, tak by do hotelu przybyć o 6tej, Ponoć wtedy już nieoficjalnie można dostać pokój, nie płacąc za poprzednią noc. Oczywiście dotyczy to tanich hoteli budżetowych, a nie tych dużych, ekskluzywnych i o wiele droższych. W tych drugich zrozumienie dla niskobudżetowego turysty jest znacznie mniejsze a negocjacje cen trudniejsze. Na lotnisku jest co robić. Trzeba przecież wymienić walutę, zorientować się w taksówkach oraz kupić lokalną kartę SIM. Zadań wystarczy akurat na zapełnienie prawie dwóch godzin.

Zgodnie z cenną informacją, zamieszczoną na jednym z blogów, Adam udał się na pierwsze piętro, do hali odlotów, szukać dobrego kursu wymiany dolarów na riale. Kantory w hali przylotów oferowały znacznie niższe kursy. Z kartą SIM nie było żadnego problemu. Całodobowe stoisko znajduje się naprzeciw wyjścia z odbioru bagażów. Są nawet dostępne karty mikro SIM, tak więc można sobie uruchomić lokalnego smartphona!

Muezin na ulicy w TeheraniePrzejazd żółtą taksówką z lotniska do centrum Teheranu zajął nam prawie godzinę. O 6tej rano zameldowaliśmy się w hotelu Firouzeh, którego w końcu nie udało nam się zarezerwować z wyprzedzeniem. Na szczęście miejsca były i już po chwili odpoczywaliśmy w hotelowym pokoju (90 tyś, 30 USD za dwójkę). Długo pospać się jednak nie dało, bo dopadła nas pierwsza irańska egzotyka. W ścianie pokoju, tuż nad łóżkiem, umieszczone było coś w rodzaju klimatyzacji. Jednak bez żadnych przycisków. Po prostu kratka, z której nagle, o wczesnym poranku, z wyciem zaczęło wiać zimne powietrze. A w pokoju gorąco nie było, bo kiedy miał się nagrzać, w środku nocy? Niestety nad centralnym układem klimatyzacji, sterowanym z recepcji nie dało się zapanować. Strumień powietrza był tak silny, że nawet zaklejanie kratek super mocną taśmą i gazetami niewiele dało. Trzeba było tak umieścić się na łóżku, by być jak najdalej od źródła wiatru. Po jakimś czasie samo przestawało wiać. Ten sam system funkcjonuje w większości starych, nisko budżetowych hoteli. Do końca wyjazdu nie znaleźliśmy skutecznej metody na jego pokonanie!

Murale pod byłą ambasadą USA w TeheranieAle wracając do pierwszego dnia w Teheranie. Stolica do najpiękniejszych miast nie należy, ale skoro i tak tu cały dzień spędzamy, trzeba ruszyć się i rozejrzeć po okolicy. A najbliższa okolica nieciekawa. Okazuje się, że nasz hotelik znajduje się w środku wielkiej dzielnicy motoryzacyjnej. Jedyne, co tam można nabyć to części samochodowe, ze szczególnym uwzględnieniem opon i felg. Żadnych sklepików spożywczych, żadnych restauracji. Dwupasmowa ulica bardzo ruchliwa, tak że samo dojście do stacji metra powoduje już rodzinne zmęczenie.

Murale pod byłą ambasadą USA w TeheranieJedyny plan na dziś to obejrzenie murali przy dawnej ambasadzie amerykańskiej. Ambasada ta jest nieczynna od listopada 1979 roku, kiedy to grupa irańskich studentów uwięziła tam na 444 dni amerykańskich dyplomatów i pracowników placówki, twierdząc że jest to gniazdo szpiegów i żądając powrotu ostatniego szaha z USA do Iranu w celu procesu. Obecnie teren ambasady jest zazwyczaj zamknięty dla zwiedzających, chociaż my widzieliśmy akurat wycieczkę, wchodzącą do środka. Najciekawsze są jednak antyamerykańskie murale na zewnątrz. Biorąc pod uwagę, że powstały wiele lat temu, są zadziwiająco dobrej jakości, jakby wręcz ostatnio były odmalowane. Teoretycznie nie powinno się robić zdjęć, jednak wszyscy fotki dyskretnie robią i nie znalazłam żadnych informacji żeby kogoś z turystów spotkały jakieś nieprzyjemności. Tak więc my też się wzdłuż muru przeszliśmy i fotki porobiliśmy, kończąc na tym pierwsze spotkanie z Teheranem. W ciągu następnych trzech tygodni w stolicy przebywaliśmy jeszcze dwa razy.

16-09-2014 Teheran - Mousuleh

Mousuleh tuż przed zachodem słońcaRankiem poznaliśmy Pana Mousavi, menadżera naszego hotelu Firouzeh. Na wstępie przyznał się że owszem otrzymał moje maile dotyczące rezerwacji, ale nie odpisał. Rzeczywiście wygląda na to, że w hotelu w ogóle nie ma rezerwacji, a miejsce dostaje ten, kto pierwszy przybędzie. Pan Mousavi to jednoosobowa agencja turystyczna po okolicy. Załatwi wszystko: taksówki, bilety i prywatnych kierowców po Teheranie oraz w dowolnym innym turystycznym miejscu. Nas namówił na auto z kierowcą z Rusht do Fuman. Skończyło się na dojeździe aż do Mousuleh, malowniczej, ale też bardzo turystycznej wioski w górach. Taksówką przejechaliśmy 80km i to tylko za 15USD. Trochę nas ta droga wykończyła, ponieważ najpierw było 5 godzin autobusem z Teheranu do Rasht, a potem jeszcze prawie 2 godziny w aucie. Mieliśmy zostać w Fuman, ale polecony hotel był zbyt drogi i zbyt luksusowy, a w dodatku na przedmieściach. Kolejny hotel stał w polu w małej wiosce na drodze do Mousuleh. Trochę bez sensu zatrzymywać się 30km przed celem na następny dzień. I w ten sposób, tuż przed zachodem słońca, dotarliśmy do samego Mousuleh.

Aby dojśc do naszego noclegu, trzeba pokonać masę schodówNiestety nie był to jeszcze koniec. Nasz kierowca ochoczo ruszył w górę, wąskimi uliczkami wioski. A my z nim, z plecakami, dziećmi, wózkiem i fotelikiem. I tak wyżej i wyżej, wśród straganów, lokalnych turystów, w pełnym słońcu, chociaż trochę już ochłodzonym przez popołudniowy górski chłód. Wspinaliśmy się na jeden z wyżej położonych poziomów domów, które jeszcze kilka minut wcześniej fotografowałam z samego dołu wioski. Nasz kierowca po angielsku nie mówił, więc tak do końca nie wiedzieliśmy gdzie i po co idziemy. Wreszcie usiadł w knajpie, zamówił herbatę i kazał nam zadzwonić do Pana Mousavi. Znowu! Tym razem chodziło o potwierdzenie, że to właśnie tu śpimy. Cena niecałe 30 USD za pokój z kuchnią i łazienką w tradycyjnej chatce, przyklejonej do zbocza. Spanie na matach na dywanie. Całkiem fajnie, tylko dlaczego tak wysoko??
Wieczór w wiosce bardzo przyjemny. Turyści jednodniowi zniknęli, a my ze spokojem wędrowaliśmy wyższymi partiami wioski, wąskimi schodami, obserwując miejscowych, odpoczywających po całym dniu pracy na dachach swoich domów.

17-09-2014 Mousuleh - Fuman

Mieszkaniec MousulehPoranek w MousulehDzięki Tymkowi udało mi się wstać już po 7mej rano i obejść wioskę w samotności, bez tłumu turystów. Sklepiki i restauracjebyły jeszcze pozamykane, a słońce dopiero co wzeszło zza gór i tarasowo zabudowanych domków.
Wioska bez kolorowych kramów wyglądała zupełnie inaczej i łatwo było się pogubić. Z drugiej strony jednak, gdy nie trzeba się przepychać między turystami, znacznie szybciej można wszystko obejść. Po niecałej godzinie byłam już z powrotem w pokoju, ale oprócz Tymka nadal wszyscy spali. Czas na śniadanie. Tym razem przygotowujemy je sami. Adam idzie do piekarni po irański chleb czyli cienki, chrupiący placek, w smaku przypominający paluszki. Do tego serek topiony i dżem czereśniowy. Chleb jest pyszny, ale tylko jak jest świeży, potem robi się gumowaty.

Nim opuszczamy wioskę, koło 11tej, robi się już tłoczno i nadciąga coraz więcej i więcej ludzi. Idealny moment by się przenosić gdzieś dalej. Od naszego gospodarza wiemy, że taksówka do Fuman nie powinna kosztować więcej niż 12 tys. Riali (4USD). I tyle też płacimy, po krótkich negocjacjach z 20 tyś. riali (7USD). Bardzo niska cena za 25km jazdy po górskich drogach.

Gościnnie na irańskiej agroturystycePlan na dalszą część dnia nie był sprecyzowany. Ale wkrótce miało to się zmienić. Każdy kto był w Iranie wspominał ogromną gościnność Irańczyków. Nas też ta przyjemność spotkała. Nasze życie podróżnicze na dwa dni zostało dosłownie przejęte przez pewną rodzinę  z Shiraz, przebywającą na wakacjach Fuman...
Pewna dziewczyna zaczepiła nas na ulicy w Fuman, gdy szukaliśmy hotelu. Łamanym angielskim zaprosiła nas do swojego domu. Po krótkiej naradzie daliśmy się porwać, bo przecież trzeba poznać tę słynną perska gościnność. Po chwili pojawił się jakiś mężczyzna - jak się później okazało, mąż naszej gospodyni - i zaczął pakować nasze bagaże na dach małego auta. Jechaliśmy na pobliską wieś, gdzie para Irańczyków miała wynajęty domek na wakacje. Taka nasza agroturystyka. Domek był skromny, dwupokojowy z kuchnią, łazienką, małym tarasem i ogródkiem. W środku prawie pusto, tylko mała kanapa, stolik, poduchy i perskie dywany. Gospodarze, chcąc nas ugościć, zapytali co zjemy na obiad. Odpowiedź cokolwiek ich nie usatysfakcjonowała. Najtrudniej było z Adamem, bo kompletnie nie rozumieli co to znaczy wegetarianin i co on właściwie je. Ibrahim wsadził Adama do auta i pojechali razem kupować obiad. Nie dało się za nic zapłacić, bo gospodarz był szybszy.

Wieczorem pojechaliśmy na spacer, nie wiedząc dokąd, bo nasza Iranka mówiła w miarę po angielsku, ale mnie bardzo często nie rozumiała. Jej mąż angielskiego nie znał. Było już po 18tej, gdy okazało się jedziemy do zamku Qaleh Rudkhan. Tylko po co, skoro za godzinę będzie ciemno, a na szczyt idzie się 50 minut. A ja tylko wcześniej wspomniałam ze mamy ten zamek w planach. Utknęliśmy w irańskim matriksie i jedyne co nam pozostało to obserwować rozwój wypadków...
Parking pod zamkiem pełny lokalnych aut, okolica bardzo jarmarczna, kafejki, pamiątki, dmuchany zamek dla dzieci. A Ibrahim ciągnie na górę. Lila ma zostać na placu zabaw, Adam zostaje z nią i z Tymkiem, a ja podążam za irańską rodzinka. Robi się ciemno, a cała trasa w górę to same kamienne schody, trochę już mokre od popołudniowego deszczu. Po chwili okazuje się, że idę sama z Ibrahimem, bo małżonka nie dała rady!
No cóż... może uda nam się dojść do zamku zanim się zrobi ciemno. Schody zdają się nie mieć końca, pniemy się ostro w górę, mijając schodzących turystów. Robi się bardzo szaro, ludzi już nie ma, kramy pozamykane, a szczytu wciąż nie widać. Na migi pokazuję Ibrahimowi, że wracamy. Końcówkę trasy pokonujemy w ciemności, powoli schodząc po stromych schodach, oświetlając trasę komórką. Przed parkingiem nakładam na głowę dodatkową sukienkę, bo po drodze zgubiłam chustę! A bez chusty kobieta w tym kraju jest niemalże naga. Adam w tym czasie miło spędza czas na herbatce z nowo poznaną lokalną rodziną.

Ugoszczeni przez IrańczykówJesteśmy kilkanaście km od naszej agroturystyki, trzeba kłaść dzieciaki spać, ale to jeszcze nie koniec irańskiego dnia. Gospodarze pytają, co na kolację. Mówimy że wystarczą owoce, bo wiemy, że są w domu. Ale jednak owoców było najwyraźniej za mało, bo zamiast jechać do domu, zatrzymujemy się na targu i Ibrahim pędzi na zakupy!
Irańska gościnność jest niesamowita, ale na dłuższą metę nieco męcząca. Jutro jedziemy dalej, ale najpierw trzeba wynegocjować sposób wyjazdu, bo już mamy propozycje wspólnej wycieczki i koniecznie powrotu do Fuman na kolejną noc! Upieramy się że jedziemy od razu z bagażem i kończymy dyskusję.