17-10-2015 Nagoya 名古屋市- Takayama 高山

W pociągu do TakayamyNagoya to duże miasto w którym za bardzo nic do zobaczenia nie ma. Jest to duży węzeł kolejowy, szczególnie przydatny dla tych, którzy chcą zobaczyć Alpy Japońskie. Właśnie dlatego zostajemy tu na dwie noce, bo dojazd w Alpy to tylko dwie godziny, a noclegi są znacznie tańsze niż w górskich, turystycznych miejscowościach.
Do Takayamy docieramy po 2,5 godzinach jazdy pociągiem, który w reklamuje się jako panoramic view. I rzeczywiście ma ogromne okna i co ciekawe oszkloną kabinę maszynisty. Siedząc w pierwszym wagonie czuliśmy się jakbyśmy siedzieli w samej lokomotywie.

Zwiedzanie Takayamy rozpoczynamy nietypowo jak na nas, bo od poszukiwania ciepłego posiłku, a dokładniej okonomiyaki. Trafiamy do świetnej, małej knajpki Kama, która na początku wydaje mi się być nieczynna. Tak to już jest w Japonii, że wszystkie restauracje i jadłodajnie, zamiast się reklamować, chowają wejście za krótkimi kotarami i tylko czasami wyróżnia je od innych budynków małe menu postawione gdzieś na zewnątrz.
Okonomiyaki czyli grillujesz co chcesz, to rodzaj jedzenia, które przyrządza się na gorącej płycie, umieszczonej albo na barze, albo na każdym stoliku. Z wybranych składników formuje się placek, coś w rodzaju grubego omleta i opieka się z dwóch stron. W zależności od regionu składniki mogą zawierać kapustę, bekon, wodorosty, makaron, marchewkę i obowiązkowo roztrzepane jajo wymieszane z odrobiną mąki, co pozwala na scalenie naleśnika.
Nasza wersja to podstawowa, warzywna dla Adama oraz moja z bekonem, posypana siekanymi wodorostami nori oraz jakimś innym wodorostami, które wyglądały jakby dopiero co były wyciągnięte z dna morza. Po upieczeniu naleśnik pędzluje się słodkim, gęstym sosem sojowym i można zaczynać ucztę!

Jesień w skansenie Hida Tak objedzeni jedziemy zwiedzać skansen wsi japońskiej z okolic Hida (Hida no Sato). Wygląda to trochę inaczej niż u nas. Chaty są dość duże i wysokie, w środku niemalże puste, na typowy, japoński sposób, czyli duże pomieszczenie z matami tatami, palenisko i pomieszczenia gospodarcze. Wszystko z drewna, a dachy pokryte strzechą.

Przebieranki w skansenie To, co nam się w skansenie najbardziej spodobało, to możliwość przebrania się w tradycyjne, wiejskie stroje japońskie i fotki nad jeziorkiem, z piękną jesienią w tle. Dopiero tutaj w górach udało nam się załapać na początek słynnej, japońskiej, kolorowej jesieni, z niesamowicie czerwieniejącymi się drobnymi liśćmi klonów. Jest już połowa października, a kolory dopiero rozpoczynają się na czubkach drzew i tylko te na prawdę wczesne odmiany są całe czerwone. A czerwień ta niczym nie przypomina tego co mamy w Polsce. Jest bardzo intensywna i wielu odcieniach. Nie spodziewałam się że może to aż tak fajnie wyglądać.

TakayamaNajstarsza uliczka w Takayamie Takayama znana jest przede wszystkim z dobrze zachowanej tradycyjnej budowy ulic w centrum miasteczka. Jest to coś wyjątkowego jak na nowoczesną Japonię, gdzie tylko w kilku miejscach w kraju, jak tu lub w Gion w Kioto, zobaczyć można jak kiedyś wyglądały japońskie starówki. Nie ma tego wiele, dwie ulice z starą zabudową, ta najbardziej znana to Sannomachi Street i wiele pojedynczych budynków w mieście. Oczywiście teraz rządzi ruchu komercja, każdy budynek to mały sklepik lub wytwórnia sake lub nawet wytwórnia sosów sojowych. Ma to swój klimat, mimo tłumu turystów. Jest to spokojne miasteczko, idealne na popołudniowy spacer.

18-10-2015 Nagoya 名古屋市 - Matsumoto 松本市 - Tokyo 東京

Zamek Czarnego KrukaOpuszczamy Nagoyę i trochę pokrętną drogą wracamy do Tokio. Aby nie stracić całego dnia tylko na przejazdy, zaplanowałam przerwę w Matsumoto, aby zobaczyć zamek Czarnego Kruka. Ponownie wracamy w Alpy Japońskie, w których byliśmy wczoraj. Teoretycznie można by z Takayamy przejechać bezpośrednio przez góry do Matsumoto, ale siedzenie w autobusie ponad 2 godziny z dwójką małych dzieci byłoby bez sensu. Łatwiej było nam wrócić komfortowym pociągiem do Nagoya, tylko w dwie godziny i na drugi dzień pociągiem do Matsumoto. Dzieci w pociągu mają nieporównywalnie więcej swobody niż w autobusie, a jak nie ma tłoku, to Tymek może nawet pospać we własnym wózku.

Skrytki na bagaż na dworcu w Matsumoto W Matsumoto, jak w każdym porządnym japońskim mieście, są skrytki na bagaże. Najlepiej zapytać w informacji turystycznej, gdzie takie skrytki się znajdują, bo często jest kilka lokalizacji na dworcu. Najwięcej jest małych, na bagaż podręczny, a bardzo mało jest takich w które da się wcisnąć aż dwa plecaki. Są jeszcze pośrednie wielkości, ale w takie już duży plecak nie wejdzie. Ceny to od 300 JPY do 700 JPY. Rekordowo w Himeji udało nam się wcisnąć do najwyższej skrytki, takiej ponad metrowej, dwa duże plecaki i dwa małe. Drzwi były dopychane nogą, ale udało się zatrzasnąć. Tym razem w Matsumoto były tylko skrytki średnie więc mój plecak wszedł a Adama został wciśnięty do wózka Tymka. Tymuś zaś przeniósł się do nosidełka. Teraz wyglądaliśmy jak typowa japońska rodzina, dla której wózek służy głównie do transportu bagaży a Maluch siedzi zawsze w nosidle.

Zamek Czarnego Kruka Do zamku z dworca idzie się jakiś kilometr, nieciekawymi ulicami. Można trasę trochę wydłużyć i iść przez centrum, ale też tam nic szczególnego nie ma. Za to sam zamek robi niesamowite wrażenie. Otoczony jest fosą i z daleka piękne się prezentuje na tle parku. Do zamku z zewnątrz można całkiem blisko podejść bez płacenia. Ogląda się go i obchodzi wtedy zza fosy. Jak wygląda w środku nawet nie wiem, ale się domyślam, bo każdy zamek, który dotychczas widziałam wyglądał tak samo. Zazwyczaj są to puste pomieszczenia lub mini wystawy muzealne. Wystarczy zwiedzić jeden zamek w środku by zobaczyć jak były budowane poszczególne poziomy i to wystarczy.

Do Tokio docieramy z małymi przygodami, bo mijamy się z naszymi gospodarzami i stoimy przed zamkniętym domem. Po prostu udało nam się dojechać wcześniej niż się zapowiadaliśmy. Na szczęście Adam podłącza się pod jakiś prywatny internet i udaje nam się wysłać wiadomość że już jesteśmy. Internet w Japonii to podstawa, a darmowych punktów Wi-Fi jest na tyle dużo że nawet nie trzeba mieć wykupionego przenośnego Wi-Fi. Do tego na każdym noclegu mieliśmy bezpłatny internet u gospodarzy lub w hotelu.

U naszych gospodarzy w Narimasu, Tokio Na zakończenie naszego pobytu w Japonii mieszamy w prywatnym domu w dzielnicy Narimasu. Nasi gospodarze mają synka w takim samym wieku jak Tymek wiec jest wiele śmiechu i wspólnej zabawy zabawkami Kaito.
Tak bardzo spodobał nam się onsen w Beppu, że wieczorem chcemy się przejść do łaźni publicznej, czyli sento. W Tokio ciężko by znaleźć onsen z wodami goetermalnymi, ale sento czyli publiczne łaźnie z podgrzewaną wodą dostępne są na każdym osiedlu. Tak więc idziemy! A gospodarze pakują się i ruszają z nami. Kontrasty w Japonii są niesamowite. Ludzie na ulicy nie odzywają się do siebie, nie uśmiechają, nie nawiązują nawet kontaktu wzrokowego, bo takie obowiązują normy społeczne. Natomiast w sento wszystko się zmienia. Kobieta, z którą dopiero co się poznałam, bez skrępowania rozbiera się do naga, szoruje ciało, siedząc na stołeczku obok i wchodzi razem do parującego jacuzzi. Oczywiście to samo dzieje się po męskiej stronie, bo sento tak jak onsen ma zawsze dwie osobne przestrzenie, dla kobiet i dla mężczyzn.
Nasze sento było bardzo nowoczesne, kilka basenów w gorącą wodą o różnej temperaturze, sauna parowa z solą do nacierana ciała oraz małym basenem na zewnątrz. Jedyna wada to zakaz wstępu dla dzieci do lat trzech, czyli do czasu aż przestaną używać pieluszki. Także my wchodziliśmy na zmianę, najpierw panowie, a my pilnowałyśmy maluchów, a potem my, czyli Chika, Lila i ja, a Adam z Susumo pilnowali chłopców. Kosztowało nas to po 700 JPY ale warto było!

19-10-2015 Tokio 東京 Tsukiji - Ginza - Shibuya - Harajuku - Shinjuku

Ponoć w Tokio można siedzieć tydzień i jest co zwiedzać. Nam wystarczył jeden dzień. Z dziećmi w ogóle opuszczamy sobie chodzenie po muzeach, zresztą sami fanami muzeów tez nie jesteśmy, a atrakcje w Tokio to głównie muzea. Jest też kilka ciekawych dzielnic, a w nich albo nowoczesne budynki albo świątynie albo piękne parki. Zawsze coś się ciekawego znajdzie, natomiast spektakularnych miejsc jest mało. Do tego dochodzą jeszcze ogromne odległości pomiędzy poszczególnymi dzielnicami, które traktować można jak osobne miasta. Jest metro i kolej JR ale i tak przejścia przez dworce, przesiadki a nawet zmiana przewoźnika zajmuje czas.

Targ TsukijiTarg Tsukiji My wybraliśmy tylko kilka miejsc na cały dzień i tak z jednej dzielnicy, Asakusa, musieliśmy zrezygnować, bo dojazd zabrałby za dużo czasu, a o tej porze roku w Japonii robi się ciemno już przed 18 tą.

Targ Tsukiji Dzień zaczynamy od bardzo wyjątkowego miejsca, czyli największego Targu ryb i owoców morza na świecie, Tsukiji. Oczywiście nie wstajemy na słynną aukcję tuńczyka o 5tej rano, bo dzieci by nam tego nie wybaczyły, tylko przyzwoicie planujemy zwiedzanie na 9tą, kiedy to otwierają hurtowe targowisko ryb dla turystów i zwykłych kupujących. Docieramy przed 10tą, bo to od naszego Narimasu na prawdę daleko. I jest to ostatnia chwila by poprzyglądać się sprzedaży, stoiska już powoli się pakują ale wciąż jest bardzo ciekawie. Jednak zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałam. Jest bardzo sterylne, jak na takie targowisko. Woda na podłodze jest, ale wszystkie ryby są estetycznie i bezpiecznie popakowane w styropianowe kartony, wyłożone lodem i dodatkowo przykryte folią. Prawie wcale nie czuć zapachu ryb, takie wszystko jest świeże. Obok różnych dziwnych i nie znanych nam ryb, są kraby, krewetki i ośmiornice.

Targ Tsukiji Ponoć warto tutaj zjeść sushi, bo na pewno będzie bardzo, bardzo świeże. Knajpek jest bardzo dużo i tylko zadania ją turystów. Jest trochę drożej niż w mieście i dania sprzedawane są w zestawach, za co najmniej 1200 JPY, ale wciąż to tylko 12 USD za najświeższe sushi! Ja daję się namówić na Keisen Dan, surowe płatki różnych ryb na ryżu, dodatkową miseczką zupy miso. Jedzenie było ok ale jednak bez zachwytu. Mam przeczucie że lekko podsmażone smakowałoby mi jednak bardziej... Wielką surową, szarą krewetkę z wąsami i oczami sobie opuściłam.

Nowoczesna Ginza Z Tsukiji na pieszo dojść można do eleganckiej dzielnicy Ginza, z wieżowcami i tzw. salarymen, czyli typowymi dla Japonii krawaciarzami w czarnych garniturach. Gdy tam dochodzimy jest akurat południe i całe tłumy wychodzą z biur na lunch. Idą w małych grupach, bez krawatów i wszyscy z plakietkami firmy wepchniętymi do górnej kieszeni białej koszuli. W marketach robi się tak tłoczno, że rezygnujemy z zakupów.

Najbardziej zatłoczone skrzyżowanie w Japonii - Shibuya Z Ginzy niedaleko już do stacji kolejki JR, Shimbashi. więc wykorzystując nasz bilet, przemieszczamy się do Shibuya aby zobaczyć ponoć najbardziej ruchliwe skrzyżowanie z wielostronnym ruchem pieszych w Japonii. Nim tam docieramy, mija pora lunchu i natężenie ruchu pieszych nie jest aż tak ogromne, chociaż wciąż robi wrażenie. Jest to jedno z tych skrzyżowań gdzie pasy idą tez po przekątnej, środkiem skrzyżowania, czyli podczas światła zielonego dla pieszych wszystkie samochody stoją, a ludzie poruszają się szybko w dowolnym kierunku, na skróty. Najfajniej wygląda ten pierwszy moment kiedy na skrzyżowaniu jest pusto i z każdej strony rusza fala. Ruch uliczny obejrzeć można z góry, z piętra zajmowanego przez Starbucks ale wszystko wtedy ma się za szybą.

Shibuya, pomnik psa Hachinko Shibuya znana jest jeszcze z jednego powodu, jest to mały posąg pieska Hachinko, który w tym miejscu czekał na swojego pana co dzień po pracy. Gdy właściciel zmarł, piesek wciąż przychodził przez następne 10 lat. Dziś jest to popularne miejsce spotkań Tokijczyków. Taki meeting point, tuż obok wejścia do metra. Przechadzając się po Shibuya, oglądamy wielkie, głośne reklamy i sklepy z odzieżą dla nastolatek i podstarzałych Japonek, którym wciąż się wydaje że są jeszcze lolitkami. W tej okolicy znajduje się też tzw Love Hotel Hill czyli mini dzielnica z hotelami do wynajęcia na godziny, gdzie młodzi mogą umówić się na szybką, intymną randkę, a małżeństwa mogą się spotkać i spędzić trochę czasu w samotności, bez całej rodziny na głowie, jak to bywa w zatłoczonych, małych japońskich mieszkaniach.

W parku Yoyoga Spacerując szukamy parku aby dzieci mogły odpocząć od zgiełku. Niestety w Japonii większość parków to tzw ogrody i wstęp jest płatny, a w środku piękne ścieżki, kamyki, stawki i za bardzo nie ma gdzie malucha wypuścić by swobodnie pobiegał. Na szczęście Yoyoga Park między Shibuya i Harajuko jest otwarty i wygląda dokładnie tak jak nasze parki, czyli jak na japońskie standardy, nie jest zadbany. Mimo godzin wczesno-popołudniowych jest sporo ludzi, w tym też dużo małych dzieci. Co dziwne, nie ma żadnego placu zabaw. Zresztą nigdzie podczas naszej podróży porządnego placu zabaw nie widzieliśmy.

Z parku blisko do kolejnej stacji JR Harajuku, skąd jedziemy do Shinjuku. Jednak wcześniej jeszcze na chwilę zahaczamy o bardzo popularną wśród młodzieży uliczkę Takeshita, gdzie ponoć zaopatrzyć się można w najlepsze ciuchy w stylu goth i lolita. Jest głośno, kolorowo i bardzo młodzieżowo ale w sklepach nic szczególnego nie ma. Trochę typowych ubranek dla przerośniętych lolit i pojedyncze, nieco alternatywnie ubrane osoby na ulicy. Na pewno okolica jest kawaii czyli wszystko na super słodko, puchowo i różowo, koronkowo i dziewczęco.

Widok z Governnce Building, ShinjukuShinjuku, Tokio Dobrze że często kursującym metrem szybko możemy się przenieść dalej. Dzielnica Shinjuku to znowu powrót do wieżowców i czarnych garniturów. Naszym celem jest Governance Building, czyli rządowy biurowiec, z piętrem widokowym dla turystów. I to za darmo! Tokio z góry na pewno warto zobaczyć, wystarczy z 45 piętra, aby przekonać się że nie jest to miasto wieżowców. Oczywiście kilka super wysokich budynków mają, ale większość to zabudowa kilkunastopiętrowa, a są też całe dzielnice zupełnie niziutkie. To mnie trochę zaskoczyło.

Shinjuku, Tokio Zupełnie nie planując znaleźliśmy słynną rzeźbę Roberto Indiany LOVE, jakieś 5 minut drogi od Governance Building. Miejsce to nazywa się I Sign a rzeźba jest tylko dodatkiem do dużego kompleksu biurowego. To już moja trzecia po Erywaniu i Filadelfii.
I na tym dzień nam się skończył, bo po 17 tej gwałtownie zaczęło obniżać się słońce i nie było sensu jechać nigdzie dalej.

20-10-2015 Tokio 東京 - Istambul

Samolot o 10 tej rano oznaczał bardzo wczesną pobudkę, bo lotnisko Narita znajduje się prawie 100 km od miejsca, w którym mieszkaliśmy w Tokio (Narimasu)! Trzy godziny to minimalny zapas żeby tam dotrzeć mieć trochę czasu na miejscu. Tymek po cichu przenosimy w śpiworku do wózka. Lilę niestety trzeba rozbudzić i ubrać, bo będzie musiała na dworzec dojść sama.

Ostatnie piwo na japońskiej ziemii Portal Hyperdia podaje nam co do minuty ile czasu potrzebujemy aby dotrzeć do dworca Ueno, skąd odjeżdża Skyline Express do Narity. Niestety rzeczywistość odbiega nieco od planowanych rozkładów, nawet w Japonii i nawet o godzinie 7 mej rano. Minimalne opóźnienie pociągów sprawia, że nie udaje nam się załapać na tani Express na lotnisko i musimy jechać tym droższym, ale za to o wiele szybszym. Pociągi tańsze i droższe odjeżdżają z tego samego miejsca i są z tej samej firmy. Jeżdżą na przemian, tylko ten szybszy dociera na lotnisko w 45 minut a wolniejszy zatrzymuje się na wszystkich stacja i cała trasa zajmuje minut 90. Cena też proporcjonalnie do czasu się rożni – od 12 USD do 24 USD.
Na lotnisku jesteśmy na tyle wcześnie, że mamy jeszcze czas na ostatnie zakupy i pozbycie się reszty jenów. Lila dostaje muminka i mini zestaw sushi do zabawy, a my po pamiątkowym kubku. Jeszcze tylko lody o smaku zielonej herbaty i możemy odlatywać! Ach, i jeszcze coś dla naszego malucha, chociaż nie wiem czy to doceni. Dopiero tu, na lotnisku udaje nam się dostać w aptece małą paczkę pieluszek. Bez tego moglibyśmy mieć problem z 12 godzinnym przelotem na sucho do Istambułu!
Tym razem lecimy w ciągu dnia, z dwójką wyspanych i żądnych wrażeń dzieci. Na szczęście miejsce koło mnie i koło naszej kołyski jest puste, więc Tymek ma gdzie się bawić. Lila pobija wszelkie rekordy, oglądając przez 12 godzin baje na samolotowym telewizorku, Jest przeszczęśliwa i ledwo daje się ją zmusić do krótkich przerw na jedzenie i na toaletę. Tymek odbywa tylko jedna, koło 2 godzinną drzemkę. Nie mam pojęcia jak nam zeszło z nim te pozostałe 10 godzin..na pewno trochę na chodzeniu w chuście i bieganiu między rzędami. Generalne poszło lepiej niż byśmy się spodziewali!

Do Istambułu docieramy przed 17tą. Niestety nie udaje nam się załatwić darmowego noclegu od linii lotniczych Turkish, bo co prawda przez następne kilkanaście godzin nie ma żadnego lotu do Warszawy, ale jest jeszcze jeden samolot , który w nocy przylatuje z Tokio o 4 tej nad ranem, więc nam już taki hotel nie przysługuje bo mogliśmy przybyć później (i wtedy już czas oczekiwania byłby mniejszy niż 12 godzin).
Jedziemy więc do znanej nam już dzielnicy Sultan Ahmat, by znaleźć jakiś tani nocleg. Jako, że jesteśmy zmęczeni, nie przesiadamy się z metra na tramwaj, tylko nieco na około dojeżdżamy do starej części Istambułu metrem. Kontrast z Japonią jest ogromny. Wszyscy się na nas patrzą, zaczepiają Lilę, uśmiechają się do Tymusia, ale też pchają się niemiłosiernie, a wyjście z metra na naszej stacji to walka o przetrwanie! Tutaj oczywiście nikt nie stoi grzecznie w kolejce przy wejściu, ale tez nikt nie czeka az pasażerowie wysiądą! Człowiek szybko przyzwyczaja się do luksusów i nawet po dwóch tygodniach takie typowe zachowanie azjatycko – europejskie nagle zaczyna przeszkadzać!

Sultanahmet, Istambuł Adam prowadzi nas wg GPSa w kierunku znanej nam już ulicy Turkei Kaddeci. Nie jest lekko, bo trafiamy na szczyt popołudniowych korków. Jest bardzo głośno, tłoczno, kolorowo. Handel na ulicach kwitnie tak, że aż czasami z wózkiem musimy iść jezdnią. Nikt nie przestrzega świateł, policja niby jest ale też się niczym nie przejmuje, a już na pewno nie usprawnia ruchu. Co jakiś czas zaczepiają nas handlarze, w nadziei, że kupimy skórzana kurtkę, płaszcz lub inne tureckie specjały. Po 12 godzinnym locie taka zupełnie inna Azja działa na nas podwójnie mocno i wyczerpuje nas z resztek sił. Do tego w naszym hotelu nie ma miejsc, więc przenosimy do innego, pierwszego jaki udało nam się znaleźć, Shirin Gold. I jak się rano okazuje jest to dobry wybór, mimo, że nasz pokoik za wynegocjowane 45USD ma wielkość dosłownie średniego łóżka małżeńskiego plus metr dojścia do mini łazienki. Adam przynosi dodatkową pościel i śpi na ziemi a ja z dziećmi na łóżku. Za to rano czeka nas przepyszne śniadanie na dachu hotelu, w oszklonej restauracji. Ku uciesze Adama są aż cztery rodzaje pysznych, tureckich białych serów, warzywa i bardzo mocna, lokalna herbata w samowarze. Z negatywów to za oknem leje, a nasze zestawy nieprzemakalne zostały spakowane w dużych bagażach i bezpiecznie czekają na nas w samolocie. Na szczęście jest około 17 C więc w razie co w deszczu do tramwaju dotrzemy, jedynie za dużo nie pozwiedzamy.

Grand Bazaar, IstambulGrand Bazaar, Istambul Po oberwaniu chmury pozostaje już tylko kapuśniaczek, ale raczej bez perspektyw na ustanie w ciągu najbliższych paru godzin. Nastawiamy się psychicznie na wyjście w deszczu, a zwiedzanie ograniczamy do słynnego, istambulskiego Grand Bazaar, czyli największego , krytego bazaru w Turcji, znajdującego się jakieś 10 minut drogi od naszego hotelu. W 10 minut da się zmoknąć! Nawet jak zasuwa się półtruchtem, chowając się pod dachami sklepowych wystaw. Jest wesoło i w dobrych nastrojach docieramy na bazar. Jako, że jest dopiero tuż po 9 tej, bazar powoli budzi się do życia. Nie ma za dużo kupujących, sprzedawcy jedzą śniadanie i niespiesznie popijają herbatę, nikt nas nie zaczepia. Jest spokojnie, bardzo lokalnie i przede wszystkim w ogóle nie ma wycieczek turystów. Kolory straganów niesamowite, atmosfera niesamowita. Świetne miejsce na zakończenie naszego wyjazdu.

Mimo, że na bazarze nic nie kupiłam, pobudził on moją potrzebę posiadania jakiejś pamiątki z Turcji, Okazja nadarzyła się na lotnisku, gdzie tuż po wyjściu z metra, trafić można na duży dyskont spożywczy, z małym działem pamiątek i artykułów gospodarstwa domowego. Wyszłam stamtąd z pięknym zestawem tureckich szklaneczek do herbaty. Założę się że zapłaciłam za nie o wiele mniej niż na bazarze!