Granica singapursko malezyjska

W drodze do MelakkiPięć autobusów i jedno metro dowiozły nas z Singapuru do oddalonej o 250 km Melaki w Malezji. Były to autobusy lokalne, w tym kilka miejskich, czyli najtańszy możliwy środek transportu. Singapurczycy też tak podróżują, najpierw przekraczając granicę w Johor Bahru a następnie kupując bilet na autobus międzymiastowy w Malezji, gdzie ceny transportu są kilka razy niższe niż w Singapurze. Tak więc autobusem miejskim i metrem dojechaliśmy do stacji Woodlands, a stamtąd podmiejskim autobusem na samą granicę. Za przejazd zapłacić można standardowo kartą pre-paid EZ-Link, koło 1 SGD. Jako że mieszkaliśmy na północy Singapuru, niedaleko zoo, przejazd do granicy zajął nam mniej niż 2 godziny. Z centrum miasta byłoby o wiele dalej.
Na granicy standardowa kontrola paszportów i znów autobus na drugi brzeg cieśniny Johor, do punktu kontroli malezyjskiej. Co ciekawe, za ten sam podmiejski autobus trzeba zapłacić drugi raz, lub ponownie odbić swoją singapurska kartę, co jest znacznie korzystniejsze! Kontrola malezyjska przebiega bardzo sprawnie, z bardzo pobieżnym przeskanowaniem bagaży
Johor Bahru Sentral, gdzie przeszliśmy po zakończeniu kontroli granicznej okazał się być tylko dworcem autobusów miejskich. Niestety połączenia do Melaki odchodziły z drugiego końca miasta, z dworca Larkin. I tu zaczęła się prawdziwa Azja. Naganiacz złapał dla nas lokalny autobus na środku ulicy i musieliśmy się szybko wpakować z bagażem i wózkiem po wysokich i wąskich metalowych schodach. Wejście przypominało mi nasze słynne stare tramwaje z Düsseldorfu, jeżdżące po Poznaniu. Blokując przejście, jakoś daliśmy radę dojechać do dworca. Dalej już było prosto. Firma Delima w 2,5 godziny dowiozła na do Melaki. W hotelu znaleźliśmy się dopiero po 20tej i na miłe zakończenie dnia została nam aromatyczna kuchnia hinduska. Ponieważ była to kuchnia z północnych Indii i Pakistanu, nawet specjalnie wybrane łagodne danie z kurczaka dla dzieci okazało się ledwo co dla mnie do zjedzenia!

Melakę zwiedziliśmy po zachodzie słońca, ale tak na prawdę jest to tylko kilka historycznych ulic, które i tak ożywają głównie w weekendy, a w tygodniu nie dzieje się nic. Jest to dobry przystanek na krótko. Nietypowym zjawiskiem są pojawiające się wieczorami, jarmarcznie oświetlone, riksze rowerowe, z wielkimi głośnikami z muzyką. Ponoć to hit wśród turystów, chociaż ja nie zauważyłam, żeby ktokolwiek z nich korzystał.
O poranku, idąc na przystanek autobusowy, jeszcze raz rzuciliśmy okiem na kolonialne uliczki, uśpionego jeszcze miasteczka. Przy pozamykanych sklepach na prawdę niewiele jest tutaj do zobaczenia. Domyślam się, że cała atmosfera Melaki budowana jest w weekendowe wieczory, kiedy to tłumie przybywają lokalni turyści aby spędzić czas na zakupach i dobrym posiłku.

Zwiedzamy Kuala Lumpur z Jeganem

Batu CavesZupełnie inaczej wygląda zwiedzanie, gdy towarzyszy nam ktoś miejscowy. Nawet jeśli chodzi się po typowych turystycznych miejscach, to jest to bardziej autentyczne poznawanie miasta. Tego dnia zajął się nami mój kolega z pracy Jegan, który specjalnie wziął wolne by móc nam pokazać najciekawsze rzeczy w okolicach KL
Rozpoczęliśmy od Batu Caves, najbardziej znanej i cenionej, zwłaszcza przez Tamilów, świątyni hinduistycznej, z ogromnym złotym posągiem jednego z synów Shivy, Kumarana, boga wojny. Do jaskiń prowadzi 200 stromych, metalowych stopni, a na strudzonych pielgrzymów czają się małe, złośliwe małpki. U góry wielka jaskinia z wapienia i kilka małych świątynek.

Petronas, KLCC Upał się zwiększał z godziny na godzinę, ale tym razem zamiast transportu publicznego mieliśmy klimatyzowane auto Jegana, więc nie było tak źle! Niestety dawno nie padał deszcz i całe miasto pokrywała biała warstwa smogu, także zrezygnowaliśmy z wizyty na wieży telewizyjnej, bo i tak widok byłby kiepski, a bilet wstępu jest bardzo drogi. Zamiast tego pojechaliśmy od razu pod KLCC czyli słynne wieże Petronas. Nie wierzyłam, że uda nam się w ich podziemiach znaleźć jakiekolwiek miejsce parkingowe. Po kilkunastu minutach krążenia po różnych poziomach coś znaleźliśmy. Po czym, kilka godzin później, znów krążyliśmy na pieszo, by znaleźć właściwy poziom, gdzie zostawiliśmy auto! Jakoś nikt tego nie zapamiętał.
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie centrum KL. Spodziewałam się wielkich przestrzeni, a tu biurowce i mały park wokół Petronas, wręcz nachodzą na siebie. I wciąż są budowane nowe budynki, wykorzystując resztki pozostałej powierzchni. Na szczęście w pobliżu jest mały park, zacieniony wielkimi drzewami, z płytką fontanną i brodzikiem dla dzieci, gdzie można odpocząć na ławeczkach z widokiem na wieżę, a nawet zrobić sobie fotkę z wieżami w tle, z idealnie usytuowanego mostku.

Lunch w KLCC Wieże Petronas to nie tylko eleganckie biura, ale też wielkie centrum handlowe, zresztą nie jedyne w tej okolicy. Przy temperaturze ponad 30 stopni i wysokiej wilgotności aż się chce na chwilę do takiego klimatyzowanego budynku zajrzeć... I tak zostaje się na parę godzin! Oprócz zakupów można zjeść tani obiad, wybierając między różnymi azjatyckim kuchniami. Potem sok owocowy lub smoothie na deser.
Z centrum handlowego, podziemnym przejściem, można się dostać do Oceanarium. Początkowo nie mieliśmy tego w planach, ale skoro nie wyjechaliśmy na wieżę telewizyjną, zaoszczędzoną gotówkę przeznaczyć można było na inną atrakcję. Wejście bardzo drogie i gdyby nie dzieci pewnie byśmy się nie zdecydowali. I w sumie nie było warto, bo oceanarium jest małe i bardzo zatłoczone. Największą atrakcją jest akwarium w kształcie tunelu, poprzez które przechodzi się stojąc na wolno przesuwającej się taśmie. Są rekiny, płaszczki i żółwie oraz wiele innych dużych ryb. Generalnie robi to wrażenie, ale dla nas nieco przyćmione niedawną wizytą w naprawdę ogromnym oceanarium w Osace.
W końcu jednak trzeba opuścić centrum handlowe. Niestety zrobiliśmy to w najgorszym możliwym momencie, czyli o godzinie 17 i od razu utknęliśmy w gigantycznym korku. W ogóle nie mogliśmy wyjechać z podziemnego parkingu! Do tego, zaczęła się tropikalna ulewa, co jeszcze bardziej spotęgowało ruch samochodowy.

Z Gamini i Jeganem w Baraketh Asrin Restoran w Puchong Jegan chciał nam jeszcze pokazać Putrayaję oraz I-City, ale po zostawieniu bagaży i pysznej hinduskiej kolacji w Baraketh Asrin Restoran w Puchong, czasu starczyło tylko na I-City, czyli miasteczko oświetlone tysiącami kolorowych lampek ledowych. Taki mini park rozrywki. Było rzeczywiście bardzo kolorowo i jarmarcznie, a od niedawna też z płatnym wstępem 30RM za osobę! Obeszliśmy więc mały park tylko na około i zakończyliśmy ten intensywny dzień.