18-09-2011 Rotorua

Lotnisko w RotoruaChristchurch pożegnało nas pięknym słońcem, a Rotorua powitała nas ulewnym deszczem i smrodem siarki. Zgniłym jajem zaczęło już zalatywać, jak zniżyliśmy się do lądowania. Nie było wątpliwości że wkroczyliśmy na obszary geotermalne. Niestety, przegapiliśmy autobus do centrum i godzinę czekaliśmy na lotnisku na następny. Ale za to w międzyczasie przestało padać.

Park miejski w Rotorua Po południu dotarliśmy do naszego hotelu - bardzo ładnego miejsca w centrum miasta. Po raz pierwszy w tym kraju, w pokojach widzimy kaloryfery. A to tylko dlatego, że wszyscy \\utaj korzystają z ogrzewania geotermalnego. Mamy też na podwórku, w szopie malutki basen z gorącą wodą. Liliana zachwycona, mimo że woda naprawdę gorąca, jakieś 40C.

Park miejski w Rotorua Wieczorem, ciekawi jak wygląda to bardzo znane nam z nazwy miasteczko, wyruszyliśmy na spacer po centrum. Pierwszy był miejski park, z bulgoczącymi i dymiącymi dziurami w ziemi. Wszystko otoczone małymi płotkami, bo temperatura wody z bajorkach dochodziła do 100C. Niesamowicie to wyglądało przy zachodzącym słońcu. Wszystko parowało i dymiło. Dym wydostawał się nawet ze studzienek kanalizacyjnych. Na niektórych podwórkach widać było małe, prywatne gejzerki.

19-09-2011 Rotorua (Wai-O-Tapu, Whakarewarewa)

Wai-O-TapuW okolicach Rotorua znajduje się co najmniej kilka parków geotermalnych i pojedynczych miejsc, gdzie można oglądać różne śmierdzące i bulgoczące źródełka. My zdecydowaliśmy się na wycieczkę do najbardziej znanego miejsca: Wai-O-Tapu, 30 km od Rotorua. Niestety, nie ma tam dojazdu transportem publicznym, więc musieliśmy wykupić miejsce w prywatnej buso-taksówce (25NZD/os). Ku naszemu zaskoczeniu, kierowca powitał nas po polsku. Okazało się ze przez kila lat pracował w Polsce jako nauczyciel angielskiego.
Na początek wycieczki pojechaliśmy zobaczyć gejzer Lady Knox, którego wybuch codziennie punktualnie o godzinie 10.15 stymulowany jest poprzez wrzucenie doń kostki ekologicznego mydła. Czego się nie robi dla turystów! Ogólnie gejzer był średni, jeśli ktoś, tak ja my, widział przedtem niesamowite gejzery na Islandii.

Wai-O-Tapu Trasa po parku geotermalnym Wai-O-Tapu ma około 1,5 kilometra i składa się z trzech pętli. Większość dało się przejechać wózkiem, przenosząc dziecko tylko na kilku zejściach schodami. Tylko ostatnia pętelka była już typowo piesza, więc pokonaliśmy ją z Adamem na zmianę. Całość zajęła nam dwie godziny, bo jednak sporo czasu spędzało się na fotografowaniu niesamowicie kolorowych bajorek.

Wai-O-Tapu Najpiękniejsze były w okolicy tzw Champagne Pool, czyli szampańskiego basenu w kolorze zielono-żółto-pomarańczowym. To stąd pochodzą te najbardziej znane, ostro pomarańczowe fotki zasiarczonych skałek. Było też jezioro ostro zielone i wiele mydlanych źródeł o bardzo wysokiej temperaturze. Miejsce na pewno warte odwiedzenia, chociaż chodzi się po dokładnie wyznaczonych ścieżkach i przy tłumach turystów atmosfery tajemniczości raczej tam już nie ma..

Wioska Maorysów, Whakarewarewa Będąc w Nowej Zelandii nie sposób nie odwiedzić maoryskiej wioski. A takich miejsc w Rotorua jest mnóstwo, bo właśnie w tych okolicach, oprócz Auckland, znajduje się najwięcej Maorysów. Miejscowa ludność już dawno nauczyła się jak wykorzystać swoją egzotykę i wybór wycieczek po wioskach maoryskich w okolicy jest duży, ale też bardzo kosztowny (45-100NZD/os!). Zazwyczaj w skład wycieczki wchodzi maoryski posiłek, zwiedzanie terenu wioski, tańce, muzeum itp. Itd. My nie bardzo byliśmy chętni by aż tyle kasy wydać i zdecydowaliśmy się na najbardziej ubogą w atrakcje wioskę, znajdującą się na obrzeżach Rotorua: Whakarewarewa.

Pakiet minimum obejmował godzinne tańce maoryskie i chodzenie po wiosce z przewodnikiem. Fajnie było się przyjrzeć jak do dziś dnia Moarysi mieszkają, w małych domkach, otulonych ciepłą mgłą geotermalnych źródeł. Mieszkańców w godzinach popołudniowych w wiosce za dużo nie było, głównie pozostali ci, którzy obsługują turystów. Reszta pracuje w mieście i do domów wraca dopiero jak bramy wioski zamykają się dla zwiedzających.

Wioska Maorysów, Whakarewarewa Tańce maoryskie nawet nam się podobały, chociaż obawialiśmy się że wypadnie to nieco kiczowato. Mała salka, pełna ludzi i 5 osób z wioski tańczących i śpiewających przez około godzinę. Lila była nieco przerażona, tak że aż dostała wypieków i cały czas kurczowo trzymała się szyi Mamy. Wymęczeni atrakcjami dość chłodnego i pochmurnego dnia, szybko idziemy spać, rezygnując nawet z naszego kurnikowego basenu.

20-09-2011 Rotorua - Hamilton - Auckland

Widok ze Sky Tower w AucklandO 8.30 wyjazd z Rotorua autobusem InterCity do Auckland, przez Hamilton. Lila przespała połowę z 4-godzinnej trasy. Kierowca znów służył za przewodnika, opowiadając długie historie o mijanych miejscowościach.
W Auckland wysiedliśmy pod Sky Tower, czyli najwyższą wieżą w mieście. Idealne miejsce na rozpoczęcie zwiedzania. Wystarczy wjechać na szczyt i całe miasto jak na dłoni. Zostawiliśmy plecaki w przechowalni na dworcu autobusowych i stanęliśmy w kolejce do windy. Niestety, ponieważ dość mocno wiało, wjechać można było tylko na niższy poziom, ale było to i tak bardzo wysoko. Widok ze 180 metrów rzeczywiście był wspaniały.

Pingwiny w Oceanarium Kelly Tarlton Można z pewnością powiedzieć, że Auckland to jedyne miasto przez duże M w tym kraju. My jednak za bardzo nowoczesnych miast zwiedzać nie lubimy. Pokręciliśmy się trochę po centrum i nadbrzeżu i zdecydowaliśmy się na zakończenie pobytu w Nowej Zelandii zabrać jeszcze raz Liliankę do zoo - tym razem było to Oceanarium Kelly Tarlton, z pingwinami i rekinami. Miejsce fajne, ale dość małe. Największą atrakcją był wjazd mini pociągiem arktycznym do pomieszczenia z pingwinami. Wagoniki powoli przesuwały się po torach, a my obserwowaliśmy pingwiny zza szyby. Tak nam się podobało, że przejechaliśmy się dwa razy.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Onehunga, gdzie mieszka Adama kolega ze studiów, Robert. To u jego rodzinki spędziliśmy ostatnią noc przed odlotem.

21-09-2011 Auckland - Seul

Lot Auckland - Seul jest o godzinę dłuży niż w odwrotnym kierunku, czyli 11,5 godziny. Lilianka z tego przespała tylko 2 godziny więc wszyscy byliśmy nieco wymęczeni. W Seulu mieliśmy tylko 17 godzin, więc zakładaliśmy, że cały czas spędzimy w hotelu. Hotel fundowały nam linie lotnicze, jako, że nie było wcześniejszego połączenia do Londynu. Spodziewałam się jakiegoś podstawowego noclegu na, lub w okolicy, lotniska. I rzeczywiście daleko od lotniska to nie było, ale hotel znacznie przekroczył nasze wyobrażenia. Była to ogromny, elegancki Hayatt Regency, z wielkim basenem (stroje kąpielowe zostały w głównym bagażu... buuu :-( Jako, że większość lotów do Europy odbywała się dopiero po kilkunastu godzinach, całe samoloty pasażerów z Australii i Nowej Zelandii były kierowane do tego hotelu. Dostaliśmy bony na kolację i śniadanie w hotelu oraz na przekąskę na lotnisku następnego dnia.

Kolacja była przygotowana w osobnym pomieszczeniu dla wszystkich gości w transferze. Szwedzki stół i masa jedzenia, europejskiego i koreańskiego. Tylko napoje były płatne. Jeszcze fajniejsze było śniadanie, w wielkim lobby. Zjeść można było dosłownie wszystko, więc długie i miłe przedpołudnie spędziliśmy przy bardzo przedłużającym się śniadaniu. Dziękujemy ci Korean Airlines ;-)

Po 24 dniach podróży wrcamy do Europy
22-09-2011 Seul - Londyn
23-09-2011 Londyn - Berlin - Poznań

ps All Blacks, czyli nowozelandzka drużyna ruggby zodbyła mistrzostwo świata 2011, pokonujac w finale Francuzów!
Po bardzo nerwowym finale, cała Nowa Zelandia pęka z dumy :-)