27-07-2001 Nuwara Ellija

EllaZmieniliśmy klimat. Od rana otacza nas mgła i spowite w chmurach górskie plantacje herbaty. Dojechaliśmy do małego miasteczka Nuwara Ellija (1889 m.n.p.m.), o kolonialnej zabudowie, słynnego z otaczających go plantacji herbaty. Całe popołudnie włóczymy się po mieście, znajdując przy okazji całkiem ciekawy targ. Rozpiętość zakupów była spora - od polarka na całkiem chłodne wieczory (nie wzięłam z Polski żadnego cieplejszego ubrania!), po nieznane nam owoce, takie jak rambutany i mangosteeny (pychotka!).
Jak zwykle najmniej zachwycające było jedzenie: do wyboru rice and curry (ewentualnie z wariacją kurczakową, czytaj: drobno pokruszone kości i małe kawałki mięsa) lub chińszczyzna. Wybór był jednoznaczny...

28-07-2001 Ella, Rawana Ella Falls, Kataragama, Tissamaharama

Little AdamW nocy temperatura spadła poniżej 20C i w naszych cienkich śpiworach trochę zmarliśmy. Mieliśmy więc większą motywację by już o 6-tej rano wstać i pomimo lekko siąpiącego deszczu, udać się na bus do Elli. Trochę mieliśmy kłopoty z wytłumaczeniem kierowcy, dokąd chcemy się udać, bo nikt nie rozumiał naszej wymowy miasteczka Ella. W końcu nas zapakowano do jakiegoś busa i ruszyliśmy w drogę. Z plecakami na kolanach, w ogromnym ścisku jechaliśmy 1,45 minut (a miało być wg przewodnika tylko 45 min...). Droga i mijane miejscowości w ogóle nie zgadzały się z naszą mapką w LP, więc na prawdę się zdziwiliśmy, że do Elli udało nam się dojechać. Do pierwszej atrakcji, wodospadów Rawana, podjechaliśmy rikszą. Niestety miejsce to było bardzo zatłoczone przez piknikujących w sobotę Lankijczków. Znacznie ciekawsza okazała się druga część dnia - piesza wycieczka na Little Adam's Peak. Krajobraz przypominał trochę nasze Bieszczady, z pięknymi, łagodnymi, trawiastymi widokami na Hill Country. Z ta różnicą, że tu wędrowaliśmy przez pola herbaciane. Jak to w górach, pogoda okazała się zmienna i pod koniec wycieczki dopadł nas ulewny deszcz. Na szczęście udało nam się złapać samochód, który podwiózł nas do samego parku Yala.

Wieczorem czekała na nas kolejna atrakcja - wyjazd z lokalnymi ludźmi na festiwal do Kataragamy. Miejscowi bardzo się przejęli tym, że mają się nami opiekować i nie tylko pilnowali nas cały czas byśmy się nie zgubili, lecz również wciąż as czymś dokarmiali: a to cukierki, a to prażone orzeszki...aż nie wiedzieliśmy jak im się odwdzięczyć...szczególnie, że wszystko obywało się na migi, bo nikt z nich nie znał angielskiego. Sam festiwal zrobił na mnie ogromne wrażenie: parady wystrojonych słoni, tancerze z ogniami i wieczorna puja (hinduskie modły nad brzegiem rzeki).

29-07-2001 Kirinda

KirindaWreszcie wykąpałam się po raz pierwszy w Oceanie Indyjskim! No może tak nie do końca się kąpałam, bo prąd i fale były tak silne, że tylko siedziałam na brzegu i pozwalałam by mnie zalewały. I w dodatku za bardzo nie mogłam się rozebrać do stroju kąpielowego, bo byliśmy na lokalnej plaży w Kirindzie i to w niedziele, więc wszędzie było pełno miejscowych, którzy nam się ciekawie przyglądali. Jeszcze ciekawszy był powrót z plaży do miasta - załapaliśmy się na stopa z 50-cioosobową hinduską pielgrzymką, składającą się głównie z dzieci i bezzębnych, starszych kobiet. Nikt z nich nie mówił po angielsku, ale wszyscy się do nas uśmiechali ;)

Park Narodowy Yala Drugą cześć dnia spędziliśmy w Parku Narodowym Yala. Nie dosyć, że podróż w upale zajęła nam 5 godzin, to jeszcze 3 godziny bezskutecznie krążyliśmy czerwoną, zakurzoną drogą po parku w poszukiwaniu zwierząt. Było za gorąco i za sucho, tak, że aż wodopoje powysychały, a zwierzęta pochowały się głęboko w buszu. Dopiero pod koniec dnia na naszej drodze nagle pojawił się ogromny słoń. Wszyscy rzucili się robić mu fotki, jako jedynej atrakcji w ciągu tylu godzin jazdy. Tak do końca to nie jestem pewna, czy pracownicy parku nie wykurzyli tego słonia gdzieś z krzaków by pojawił się na naszej ścieżce...

30-07-2001 Wellawaya, Bandarawella, Haputale

Hill Country - plantacja herbaty w HaputaleDziś mija półmetek naszej podróży, a wydaje się jakbyśmy jeździli już nie wiadomo jak długo. Znów wróciliśmy do Hill Country, tym razem do Haputale. Po drodze, wymieniając pieniązki w Wellawai, dostaliśmy ważną wiadomość od jednego z urzędników. Powiedział nam, żebyśmy koniecznie potwierdzili kilka razy nasze powrotne bilety lotnicze, ponieważ trzy z pięciu lankijskich samolotów zostały zniszczone i są teraz problemy by wszyscy turyści mieli czym wrócić do kraju w odpowiednim dniu. Nasze szczęście, że będziemy tu jeszcze sporo dni, więc może w między czasie sytuacja się polepszy.

Na plantacji herbaty w Haputale Podskakując i podziwiając piękne krajobrazy, z przesiadką w Bandarawelli, dotarliśmy z powrotem niezwykle ciasnymi busikami do krainy herbaty. Na około nas rozciągały się miękkie, mgliste doliny pokryte niskimi krzaczkami herbaty. Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu herbacianych plantacji (w tym też, niestety tylko z zewnątrz, plantację Sir Thomasa Liptona!). Pierwszy raz widziałam proces zbiorów herbaty oraz przetwarzania jej i rozdzielania na gatunki. Te najmniej szlachetne lądowały do woreczków, sprzątane miotełką wprost z podłogi. Nazwa gatunku Dust mówiła sama za siebie...aż strach pomyśleć co my pijamy...Dużym zaskoczeniem dla mnie była plantacja ananasów - nigdy bym się nie spodziewała, że rosną one na grządkach, a wyglądają jak takie niskie kaktusy.
Za niewielką opłatą, udało nam się zrobić sesję fotograficzną z kobietami zbierającymi herbatę (zawsze tylko trzy listki z czubka krzaczka!). A wieczorem znów deszcz. Żeby tylko przestało padać do rana. Leczymy się wódką z pieprzem wyniesionym z knajpki. Tak dla zdrowia, bo dzisiejszy kurczak curry miał jakiś dziwnie podejrzany zapach

31-07-2001 Haputale, Horton's Plains

Deszczowe HortonDziś mieliśmy kolejny udany dzień - i znów udało nam się z pogodą, bowiem zaczęło padać dopiero jak wróciliśmy z 5-cio godzinnej wędrówki po Horton's Plain. Aby przybyć do bram parku narodowego na 6.30, musieliśmy wyjechać już o 5.20 taksówką z hotelu. Po uiszczeniu niezwykle wysokiej opłaty za wstęp (po 12$ od osoby), ruszyliśmy na 9-cio kilometrową trasę. Naszym celem było World's End, czyli ogromna skała, z której spoglądać można na 700 metrową głębie w dół doliny. Widok ten tak nam się spodobał, że ruszyliśmy dalej, grzbietem w poszukiwaniu kolejnych pięknych miejsc.

Zagubieni w Horton Nim się spostrzegliśmy, zboczyliśmy ze szlaku i zaczęliśmy przedzierać się przez coraz gęstsze krzaki. Było na tyle wcześnie, że poranna mgła nie zdążyła jeszcze opaść i cały czas w dolinie towarzyszyły nam cudne widoczki. Niestety trzeba było zawracać, bo szlaku już w ogóle widać nie było, a nie mieliśmy za dużo czasu na włóczenie się i błądzenie, bo pod brama wejściową czekała nasza taksówka. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o wodospad Baker's Falls, idąc bardzo ciekawą trasą, po błocie i korzeniach. Sam wodospad chyba był najlepszy, z dotychczas spotkanych - niewysoki ale pięknie rozpływał się po skałkach.

W Horton's Plain spotkaliśmy parę Austriaków, których poznaliśmy w Elli. Umówiliśmy się z nimi na wspólny wyjazd do kolejnych wodospadów - Diyaluma Fallus (wodospady ogromne, ale mnie ciekawe, od tych poprzednich).
Wieczorem nasz kierowca zabrał nas jeszcze do swojego ojca na kolację, połączoną z pokazem obróbki kamieni szlachetnych. Zjedliśmy pyszny makaron, a ja nawet skusiłam się na świeże pomidorki, obierając je uprzednio ze skórki, by nie nabawić się ameby. Na dobre zakończenie wieczoru kupiłam u naszego gospodarza dwa kamienie szlachetne: złoty topaz i zielony malachit. Uszczęśliwiony syn gospodarza po kolacji zabrał nas jeszcze na herbatkę do muzułmańskiej knajpki.