18-07-2003 Berlin - Madryt - Santiago de Chile

Siedzimy w samolocie do Santiago. Jest godzina 23. Madryt. Na zewnątrz jakieś 30C. W samolocie na razie też duszno, ale na pewno za chwilę włączą klimatyzację. Lotnisko w Madrycie jest naprawdę ogromne - wylądowaliśmy na terminalu E i dalej najpierw na pieszo i autobusem przemieściliśmy się na terminal A. Przed nami jakieś 14 godzin lotu...może drinki będą i obiadek.

Tak zaczęła się nasza podróż do Ameryki Południowej. W sumie 16 godzin lotu, z przesiadką w Madrycie. Czas minął nam bardzo szybko - wiadomo, w drodze na wakacje te godziny w samolocie jakoś szybciej upływają niż jak się wraca ;). Teoretycznie lecieliśmy Lan Chile, niestety w praktyce była to stara Iberia. Posiłki zjadliwe, ale po drinki i kanapki trzeba było chodzić na zaplecze, bo sami nie byli skorzy żeby je rozdawać.
Ze względu na bardzo niestabilną sytuacje polityczną w Peru (wprowadzony niedawno stan wyjątkowy), zdecydowaliśmy nie lecieć do Limy, tylko do bezpiecznego politycznie Chile i lądem dotrzeć do południowej części Peru. W razie czego, gdyby w Peru wybuchły strajki, mieliśmy opracowanych kilka planów alternatywnych wyprawy do Boliwii i Chile.

19-07-2003 Santiago - San Pedro de Atacama

W Santiago wylądowaliśmy o 7.30 rano - idealnie by móc przemieścić się dalej, w kierunku peruwiańskiej granicy. Stolica Chile wygląda bardzo "europejsko". Nowoczesne budynki, metro i bardzo dobrej jakości komunikacja publiczna. Chilijczycy mają dość mocno wymieszane geny z Europejczykami: są wysocy, nie tak jak Indianie, i mają o wiele jaśniejszą od Indian karnację.
Pierwszy dzień na południowej półkuli przywitał nas słonecznie, z temperaturą około 15C (niezłe warunki jak na sezon zimowy). Ja, chyba po trosze z emocji, wyskoczyłam w krótkim rękawku, natomiast miejscowi chodzili opatuleni w czapki i rękawiczki!

Na dworcu autobusowym okazało się, że nie ma już miejsc do Ariki (dzieci zaczęły ferie zimowe i wszyscy podróżują!). Szybko więc zmodyfikowaliśmy nasze plany i żeby nie tracić czasu zdecydowaliśmy się zacząć naszą podróż od pustyni Atacama. Dołączył do nas poznany w samolocie Niemiec. Ucieszyło mnie to, bo biegle mówił po hiszpańsku. Ja po pierwszym kontakcie z chilijską odmianą tego języka, przestałam wierzyć w moje możliwości dogadania się. Po roku nauki języka, nic nie rozumiałam!!!

Lokalne linie autobusowe w Chile są bardzo dobrze zorganizowane. Jest duża konkurencja, autobusy odjeżdżają co kilkanaście minut, a komfort jazdy nieporównywalnie wyższy niż w Polsce! Nasz autobus pokonał 1400 km w nieco ponad 20 godzin (za 26 $), miał rozkładane, lotnicze siedzenia, z podnóżkami, a w trakcie jazdy podano nam obiadek, deser oraz puszczono film (en espanol). Na noc "ayudante", czyli specjalny pomocnik kierowcy, zasłonił firanki i rozdał koce oraz poduszki.

20-07-2003 Calama - San Pedro de Atacama (Salar de Atacama)

O 9 -tej rano byliśmy w Calamie. Tutaj czekała nas przesiadka do San Pedro de Atacama. Nie było to takie proste, bo okazało się, że w Chile prawie każdy przewoźnik ma swój dworzec i czasami żeby się przesiąść, trzeba również zmienić dworzec autobusowy. Tak było i w tym przypadku. Oczywiście od razu zjawił się pomocny taksówkarz, który chciał nas przewieźć na ten drugi dworze, tylko za 2000 pesos (2,5$) . My jednak nie daliśmy się tak szybko namówić. Po przestudiowaniu bardzo poglądowej mapki, postanowiliśmy na pieszo tego dworca poszukać. Był tuż za rogiem, 100 metrów od miejsca, gdzie wysiedliśmy! Posililiśmy się empanadą (duży pieróg z mielonym mięsem, cebulką, rodzynkami i jajkiem w środku) i z wyprzedzeniem kupiliśmy już bilet powrotny do granicy peruwiańskiej.

San Pedero de Atacama Pokonując kilkadziesiąt kilometrów przez pustynię Atacama, dojechaliśmy do małej, turystycznej miejscowości San Pedro de Atacama. Na miejscu wykupiliśmy kilka wycieczek po pustyni (w sumie za niecałe 30$/os.): jedną na popołudnie - na Salar de Atacama, potem następnego dnia rano - na obserwację gejzerów El Tatio i na popołudnie - spacer po Dolinie Śmierci i Dolinie Księżycowej.

Salar de Atacama Ruszyliśmy busem przez pustynię - krajobraz jak z bajki - na około tylko piach, wulkaniczne stożki, a przez środek pustyni wiedzie jedna, asfaltowa droga. I ta pustka! Pierwszym celem był Salar de Atacama, czyli położona na wysokości 2400 m.n.p.m. słona pustynia, trzecia co do wielkości na świecie. Na środku znajdowało się słone jeziorko i taplały się w nim flamingi. Niestety obserwować je można było tylko przez lornetkę, bo nie wolno było podchodzić do jeziora. Największe wrażenie zrobiła na mniej jednak sama słona pustynia - chodziliśmy po solnych ścieżkach i dotykaliśmy skamieniałego, słonego podłoża. Z daleka wyglądało to jak białe, chropowate skały. A to tylko była skamieniała sól.

21-07-2003 San Pedero - Arica

Gejzery El TatioDzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie, bo już około 4-tej nad ranem. O tej godzinie startował bus w kierunku wulkanu El Tatio. Musieliśmy zdążyć na wschód słońca, bo wtedy gejzery prezentują się najbardziej okazale. Im wyżej podjeżdżaliśmy, tym robiło się zimniej. Już jak kupowaliśmy wycieczkę, ostrzegano nas, żeby zabrać wszystkie ciepłe rzeczy - na górze temperatura często spadała grubo poniżej zera. I mieli rację. Na wysokości 4300 metrów, nie było chyba więcej niż -10 C! Mimo, że miałam czapkę i rękawiczki, strasznie zmarzły mi palce. Ale nie miało to większego znaczenia, bo miejsce było tak niesamowite, że nawet to zimno nie przeszkadzało. Póki było ciemno, gejzery bulgotały i wypuszczały na przemian parę i fontanny wody. Para mocno śmierdziała siarką, a woda była tak gorąca, że można było się oparzyć. Niektóre gejzery były bardzo kolorowe: żółto-zielono-pomarańczowe i miały ciekawe, skamieniałe kształty.

Gejzery El Tatio Na śniadanko dostaliśmy gorącą kawę lub herbatę i suchą bułę z żółtym serem. Jak się później okazało, było to najpopularniejsze jedzenie w Chile (przynajmniej jeśli chodzi o posiłki serwowane turystom ;).
Po nadejściu wschodu słońca, gejzery zaczęły się uspokajać, a my pojechaliśmy dalej, nad gorące źródła. Źródła miały temperaturę około 25C i można się było w nich kąpać, jednak nadal znajdowaliśmy się na wysokości 4 tyś. metrów i było tak zimno, że w ogóle nie miałam ochoty do nich wskakiwać.

Okolice El Tatio Na koniec odwiedziliśmy górską wioskę, w której mieszkało tylko 8 osób! Przepiękne miejsce między górami, z małym kościółkiem i całkiem sporym stadem lam. Wioska leżała na wysokości około 4000 m.n.p.m.. Tego już było za dużo dla mojego organizmu i złapało mnie SOROCHE (choroba wysokościowa). Najpierw był to tylko ból głowy i dreszcze, potem popękały mi naczyńka krwionośne w nosie. Żadne tabletki nie pomagały, ale na szczęście gdy zaczęliśmy zjeżdżać w dół, czułam się coraz lepiej.

Dolina Śmierci A po południu czekała na nas jeszcze Valle de la Muerte (Dolina Śmierci) - najsuchsze miejsce na ziemi, którego krajobraz tworzą niesamowite, powykręcane formy skalne. Do tego piach i nic poza tym. Dzień zakończyliśmy zachodem słońca w Dolinie Księżycowej (Valle de la Luna). Jak cały tłum turystów, wdrapaliśmy się na jedną z licznych górek i obserwowaliśmy nieziemski, skalno-solny krajobraz.