Skąd ta Etiopia?

Etiopska flagaZaczynamy naszą nieco spontaniczną podróż do Etiopii. Nietypową z co najmniej dwóch powodów.
Po pierwsze - wyjazd w marcu i tylko na 10 dni, przed wciąż jeszcze planowanym, głównym urlopem na jesieni. Jest to na pewno małe szaleństwo finansowe, ale jak można się było oprzeć promocji Lufthansy za 1760zł z Poznania! A decyzję trzeba było podejmować szybko!
Po drugie - wylot bezpośrednio z miejsca zamieszkania - u nas to rzadkość, bo zazwyczaj wybieramy dojazd do Berlina i znacznie tańsze połączenia z Niemiec (ewentualnie Warszawę)
Po trzecie (a jednak!) - po raz pierwszy bez naszej dwuletniej córeczki, której na wyprawę do Afryki na razie nie odważyliśmy się zabrać.

Ruszamy więc w drogę. Jako, że w "pakiecie" otrzymaliśmy noc na lotnisku w Monachium, decydujemy się na krótkie zwiedzanie miasta, połączone z obfitą degustacją bawarskiego piwa z browaru HB, podawanego w litrowych kuflach. Potem - panowie na lotnisko - nocleg na ławeczkach, panie - do koleżanki, nocleg gościnny.

10.03.2012 Frankfurt - Addis Abeba 2300m.n.p.m.

Powitanie na lotnisku w Addis AbebieLufthansa spisuje się znakomicie, szczególnie jeśli chodzi o dolewanie trunków wymęczonym lotem pasażerom (ach, ta promocja Bailey'sa!).
Dolatujemy przed 22, jest czarna noc i nie za wiele widać przed wylądowaniem. Przed nami długa kolejka po wizy i wymiana kasy. Na szczęście wszystkie nasze banknoty zostały zaakceptowane (też US100 z 1996 roku), żadne bagaże nie zaginęły i szybko opuszczamy halę przylotów. A na lotnisku wita nas przedstawiciel naszego hotelu Taitu, z wielką tabliczką "Adrianna". Musiałam sobie zrobić fotkę!

Dwoma taksówkami zamówionymi przez hotel (15$ x2) ruszamy do centrum miasta. Jest koło 14C ale nam wydaje się bardzo ciepło (jak naprawdę jest ciepło dowiemy się już niedługo!). Stolica o tej porze bardzo spokojna, ruch na ulicach minimalny, a ożywienie następuje dopiero w okolicy hotelu, gdzie znajduję się sporo knajpek i pubów.

Hotel, ponoć najstarszy w Addis, czasy świetności ma już dawno za sobą, ale stary, drewniany hol robi wrażenie. Pokoje na szczęście są czyste, a łazienka akceptowalna. Po jednym piwku idziemy spać, bo tak naprawdę za 4 godziny już pobudka!

11.03.2012 Addis Abeba - Debre Marqos 2446m.n.p.m. - Bahir Dar 1840 m.n.p.m. (578 km, 8h)

Autobusem do Bahir DarPobudka o 4tej rano, jako że musimy znaleźć miejsca w jednym z autobusów ruszających do Bahir Dar. Wszystkie autobusy dalekobieżne w Etiopii wyjeżdżają najpóźniej o 6tej rano, bo trasy są długie a obowiązuje zakaz jazdy po godzinie 6tej wieczorem. Tłumacząc to na etiopski: wyjazd o godzinie 0.00 a dojazd max o 12.00, jako że Etiopczycy czas zaczynają liczyć od naszej 6tej rano (godz 0.00). Dla turystów na szczęście używają czasu i daty międzynarodowej. Bo u nich do tego obowiązuje inny rok, a w roku 13 miesięcy (chociaż przez chwile można się poczuć o parę lat młodszym!) Za 100birrów (1$ =17birr) bierzemy taksówkę na Mescal Square, skąd odjeżdżają autobusy. Na pewno przepłaciliśmy, ale był to środek nocy i nasz pierwszy kontakt z lokalną walutą. Taksówkarz zdziwiony, że nie kupiliśmy biletów wcześniej, bo ponoć często nie ma miejsc na ostatnią chwilę. Tak się przejął, że sam nam zaczął szukać, krążąc między autobusami Sky Bus. W końcu znalazł, a my zajęliśmy cały tył całkiem komfortowego i niewiele różniącego się od naszych, autobusu dalekobieżnego. Cena 316birrów (jakieś 18$) była dokładnie taka sama jak na stronie linii autobusowych.

Prawdziwa Afryka! Zasypiamy od razu po ruszeniu autobusu, jako że za oknami o 6tej rano jeszcze zupełnie ciemno. Gdy budzimy się po dwóch godzinach, wita nas niesamowity afrykański krajobraz, jak z książek z dzieciństwa. Małe wsie, bydło i słomiane, okrągłe chatki. Poza miastami, na wielkich przestrzeniach nie widać brudu, nie ma plastikowych torebek na poboczach. Tu wszystko jest do czegoś potrzebne i skrzętnie chowane. Nawet plastikowe, puste butelki po wodzie sprzedaje się ponownie. Na polach nie ma też krowich odchodów, bo wszystko gromadzone jest na kupkach i będzie służyć albo do uszczelniania chat albo do palenia.

Największą rozrywkę po drodze, oprócz krajobrazów za oknem, stanowi nasz pokładowy steward, który z dużą fantazją i tylko sobie znaną logiką rozdaje posiłek i herbatę. Nie spieszy się, dogotowuje wodę i roznosi w metalowym czajniczku, rozdając najpierw części pasażerów kubki, potem części słodkie ciasta, potem wracając z łyżeczkami, a na końcu krążąc z wielką cukiernicą.

Nasza pierwsza injera Po 5ciu godzinach jazdy krótka przerwą w Debre Marqos na posiłek. Ile mamy czasu nie wiadomo, bo nikt nie mówi po angielsku. Trzeba obserwować współpasażerów. Trochę zmarudziliśmy przy zamawianiu i długo czekamy na nasza pieczoną rybę. W końcu ryba jest, ale spieczona tak że ledwo da się zjeść. Adama pomysł z injerą był lepszy. No to może parę słów o Injerze, bo jest to jedno z ważniejszych pojęć dla każdego Etiopczyka. Injera, przez turystów pieszczotliwie nazywana szmatą, to ogromny, miękki, gąbczasty placek z sfermentowanej mąki teff. Rzeczywiście z wyglądu szmata, ale czasami w smaku jest ok., a nawet może być pyszna. Do tego dużo dodatków. Z doświadczenia, wersja wegetariańska "fasting" jest o wiele lepsza od mięsnej, gdyż mięsa mają niezwykle twarde. Injerę spróbować w Etiopii musi każdy, czasami z desperacji, gdy nie podaje się nic innego do jedzenia w jakimś skromnym wiejskim lokalu po drodze. Alternatywa może być tzw pasta, czyli kluchy z sosem, najczęściej pomidorowym. Prawdopodobieństwo, że trafi się na bardzo smaczny makaron jest mniej więcej takie samo jak trafienie na dobrą injerę z warzywami (no chyba że ktoś nie jest w stanie przełknąć kwaśnej szmaty!). W miasteczkach odkryliśmy jeszcze coś lepszego - smażony ryż z warzywami - w 100% przypadków - rewelacja kulinarna (jeśli ktoś oczywiście potrafi obyć się bez mięsa).

Jedziemy dalej, krajobrazy górskie przepiękne, a my zjeżdżamy 1000 metrów w dół przy po raz pierwszy przekroczyć Nil Błękitny (Blue Nile). Po południu docieramy do Bahir Dar i bez problemu znajdujemy miejsce w polecanym przez kolegę hoteliku Ghion nad brzegiem jeziora Tana. Hotelik nieco podstarzały ale robactwa nie widać, więc przy rozwieszonych własnych moskitierach damy radę.

12.03.2012 Bahir Dar - Lake Tana - Till Issat Falls - Bahir Dar

Jezioro TanaTuryści odwiedzają Bahir Dar z dwóch powodów: klasztory na jeziorze Tana oraz wodospad i źródła Nilu. Nie wiadomo jak długo oba punkty będą jeszcze stanowić atrakcję, bo obecnie wszystko nie wygląda już tak ciekawie jak opisywane jest to w przewodnikach. Klasztory na jeziorze Tana, znane z płóciennych malowideł na ścianach, ostatnio bardzo podrożały. Zamiast żądanej w przeszłości opłaty w kwocie 50 birrów lub mniej, każdy klasztor liczy teraz po 100birrów (6$). A standardowo zwiedza się ich pięć. Cena jak na afrykańskie warunki jest zawrotna i znacznie przewyższa cenę noclegu czy nawet przejazdu autobusem dalekobieżnym. Co ważniejsze, klasztory nie są warte wydania takich pieniędzy, bo tak naprawdę dobrze zachowane malowidła w dużej ilości znajdują się tylko w jednym: Uru Kidane Meret. Pozostałe są bardzo podobne jeśli chodzi o architekturę, ale są w gorszym stanie. Do tego łódka którą się pływa po jeziorze jest dość wolna i więcej czasu spędza się na dopływaniu do klasztorów niż na zwiedzaniu.

Klasztor Ura Kidane Meret My tego wszystkiego nie wiedzieliśmy tak więc rano, z afrykańskim poślizgiem wyjechaliśmy na zwiedzanie 5-ciu klasztorów. Tuż przed wypłynięciem menadżer hotelu wręcza Adamowi karteczkę z nazwą jednego z klasztorów i szybką informacją: wchodźcie tyko tam, resztę można odpuścić . Pogoda super, nie za gorąco, tak więc robimy sobie wycieczkę po wielkim jeziorze. Po godzinie płynięcia robi się już trochę nudno, bo na samym jeziorze tak naprawdę za wiele nie ma. Są kolonie flamingów ale nie wolno się do nich zbliżać. A rybacy w słomianych łódkach poruszają się raczej bliżej brzegów więc też za bardzo nie mamy jak ich obserwować. Wreszcie jest pierwszy klasztor, niestety to nie ten znany więc jedyną atrakcję stanowi przejście wyspą do klasztoru, przez las kawowo - mangowy. Na zapłatę i oglądanie malowideł dają się namówić tylko 2-3 osoby, a cała reszta naszej grupy rezygnuję i czekamy na zewnątrz. Niezadowolony strażnik wygania nas poza mury kościoła.

Klasztor Ura Kidane Meret Na szczęście następny klasztor na liście to już nasz i wszyscy wchodzimy do środka. Malowidła rzeczywiście świetne i robią wrażenie. Spędzamy tam sporo czasu i tak naprawdę po zwiedzaniu gotowi już jesteśmy wracać do hotelu. Niestety, wg planu wycieczki jeszcze pozostały 3 klasztory, do których oczywiście znów trzeba dopłynąć! Na kolejnej wyspie okazuje się, że opłata pobierana jest zaraz przy przystani. Znów, większość z naszej koło 20-osobowej grupy pozostaje przy łódkach. Sytuacja robi się absurdalna, bo jesteśmy trochę więźniami własnej wycieczki. Jest już po zaplanowanym czasie, wszyscy głodni, a do brzegu daleko. Robimy bunt. Są dwie łodzie. Skoro tylko część osób poszła na zwiedzanie, zapełniamy jedną łódź i wracamy, a druga czeka na pozostałych. Udało się! Ale to jeszcze nie koniec, bo nasz przewodnik nadal ma w planie dwa pozostał klasztory. Gdy tylko orientujemy się że nie wiezie w stronę Bahir Dar, znów robimy bunt na pokładzie. Tym razem pomaga i o 14 tej, prawie po 5 godzinach od wypłynięcia, lądujmy z powrotem w hotelu.

Injera w Bahir Dar Wegetariańska Injera w hotelowej restauracji jest najlepsza jaką udało nam się zjeść w Etiopii. Ma bardzo dobre dodatki i trochę chyba aż za bardzo się nią objadamy. Skutki tego odczuję już następnego dnia.

To jeszcze nie koniec dzisiejszego dnia, bo przed nami popołudniowa wycieczka do wodospadów Błękitnego Nilu. Tu też lekkie, aczkolwiek kontrolowane rozczarowanie. Wiedzieliśmy że wodospadów może nie być, bo niedawno wybudowano na Nilu zaporę wodną i elektrownie, więc siła wody nie jest już taka sama. A do tego mamy porę suchą. Na zdjęciach miejsce to wyglądało jednak na tyle imponująco, że postanowiliśmy zaryzykować

Wodospady Tiss Issat Dojazd do Tiss Issat jest możliwy publicznymi środkami transportu, jednak tylko przed południem. My wzięliśmy mini busa z hotelu za 100birrów/os. 40 km po szutrowej drodze zajęło nam ponad 1,5 godziny. Ale trasa była świetna. Było koło godziny 16tej i na drodze bardzo wiele się działo. Wieśniacy wracali z pól, po całodniowej pracy. Inni spędzali bydło do wiosek, jeszcze inni wracali z miasta na dwukołowych powozach ciągniętych przez muły, obładowane do granic możliwości różnymi towarami. Kobiety dźwigały wielkie, pełne dzbany lub wielkie 20to litrowe kanistry na wodę.

Zakupy na trasie do wodospadów Do wodospadów idziemy sami, 30to minutowym spacerkiem przez wioskę i wzgórza. Trasa jest łatwa, ale trzeba trzymać się mapki z przewodnika. Oczywiście mamy też kilku miejscowych przewodników - dzieci które koniecznie chcą nam pomoc. Dziewczynki zamęczają nas kupnem pamiątek do tego stopnia, że w końcu coś tam pokupowaliśmy. Ceny były żenująco niskie, a pudełka które sprzedawały kiepskiej jakości, ale po prostu było nam ich żal, bo w niskim sezonie turystycznym zupełnie nie maja na kim zarobić.
Wodspady nie zaskakują, bo po prostu ich nie ma! Jest jakaś mała strużka na środku skał i jeziorko. Szkoda że aż tak kiepsko, ale przynajmniej trasę mieliśmy fajną. Dzień kończymy opijając się rewelacyjnymi sokami przecierowymi: mango-awokado-papaja.