16.03.2012 Gonder - Debark 2800m.n.p.m. - Sankaber 3200m.n.p.m.- Geech Camp 3600m.n.p.

Główna ulica miasteczka Amba GiorgisO 6tej rano zaczyna się nasza wyprawa w góry Simien. Oczywiście w teorii, jako że tak zostało to ustalone poprzedniego dnia. W praktyce po 6tej przyjeżdża nasz mini bus, zabiera nas i zaczyna objazd po miasteczku kompletując sprzęt i jedzenie na wyprawę. Nas to już nie dziwi, bo dokładnie tak samo wyglądało to w każdym kraju afrykańskim, który dotychczas odwiedziliśmy. Samochód mamy bardzo wygodny - nowy mini bus z napędem na cztery koła i z automatyczną skrzynią biegów. Oprócz kierowcy, od razu z Gondar jedzie z nami nasz kucharz. 100 km do granic parku, czyli do miejscowości Debark pokonujemy w prawie 3 godziny, jako że droga w większości wciąż jest szutrowa, a do tego sporo na niej objazdów w związku z kładzeniem asfaltowej nawierzchni. Budową nowej drogi, tak jak w całym kraju, i tutaj zajmują się Chińczycy. To znaczy pracują Etiopczycy, a Chińczycy nadzorują i dostarczają wszystkie niezbędne maszyny. Na każdym fragmencie przebudowy spotkać można przynajmniej jednego Chińczyka, w niebieskim kombinezonie i w słomianym kapeluszu. Wszyscy mieszkają poza wioskami, w obozach otoczonych siatką. Mają swoje baraki i chińskie bary.

Uzborjony starżnik to obowiązek na trasie Formalności w Debark nie zajmują nam dużo czasu. Nasz kucharz wszystko opłaca, a do auta dosiada się strażnik z bronią oraz przewodnik. Uzbrojony skaut to wymóg parku. Przed nami jeszcze ponad godzina bardzo uciążliwej jazdy, już po terenie Parku Narodowego Gór Simien. Droga jest kręta, górska i bardzo kamienista. A widoki niesamowite. Po raz pierwszy widzimy wielkie małpy Dżelady, występujące tylko w Etiopii.

Nasza trasa nie jest typowa, bo mamy tylko dwa dni, a chcemy zobaczyć to, co najciekawsze na standardowym, czterodniowym szlaku. Jest to możliwe, bo mamy własne auto i trekking możemy zacząć i skończyć w dowolnym miejscu. Przeskakujemy więc pierwszy dzień trasy i wędrówkę zaczynamy w Sankaber. Kierowca i kucharz podjeżdżają dalej i będą szli krótszą drogą, wraz z mułami, prosto do miejsca naszego noclegu. Ścieżka bardzo fajna, skarpą wzdłuż widokowej doliny. Niedaleko nas wciąż gdzieś wije się główna droga. Na początku idziemy prawie po płaskim i mamy dużo czasu by pozachwycać się widokami. Dochodzimy do wielkiego urwiska. Jesteśmy na wysokości koło 3200m.n.p.m.. Przed nami powinien roztaczać się widok na wielki wodospad. Ale pod koniec pory suchej wodospadu brak! Nie ma totalnie nic, a gdzieś tam daleko w dole widać tylko małą strużkę czegoś, co już niedługo, w porze deszczowej, może zamienić się w rwącą rzekę.

Simien Mountains National Park Przed nami najtrudniejsza część trasy, czyli mała górka, którą trzeba pokonać by znaleźć się z powrotem na szutrowej drodze. Wygląda banalnie ale wysokość i bark aklimatyzacji robi swoje. Co 100-200 metrów odpoczywamy. Za naszym przewodnikiem w ogóle nie możemy nadążyć. A do tego palące, południowe słońce. Przechodzimy jakieś 500 metrów szutrową drogą i znów schodzimy na dół. Następne dwie godziny trasy będą dość monotonne. Najpierw zejście do strumienia a potem trawersem, powoli do góry w kierunku wioski i obozu. Dosłownie nie ma krzaczka, gdzie by się można schować przed słońcem! Na wąskiej, górskiej ścieżce pył jest taki, że staramy się iść daleko od siebie, by chociaż w ten sposób zwiększyć szansę naszego sprzętu fotograficznego na przetrwanie.

Dżelady w górach Simien Po drodze spotykamy kolejne stado małp dżelad oraz samotnego osła. Do wioski Geech oraz do Geech Camp czeka nas jeszcze małe podejście. Teraz, po całym dniu wędrówki, jakby prostsze niż to poranne. Sama wioska jest bardzo duża, zamieszkała przez około 1800 osób. Wygląda bardzo po afrykańsku: okrągłe chatki ze słomianymi dachami rozsiane po okolicznych wzgórzach. Od przewodnika dowiadujemy się że już niedługo wioski tutaj jednak nie będzie, bo mieszkańcy za bardzo eksploatują tereny parku i władze postanowiły ich przesiedlić gdzie indziej. Czekają teraz tylko, aż młodzi pokończą sponsorowane studia w mieście.

Czas przejścia całej trasy to 5 godzin. Nocujemy na wysokości 3600m.n.p.m., w małym domku, poza wioska, na całkiem wygodnych pryczach, pod bardzo grubymi kocami. Wieczór bardzo miły, rozpoczęty pyszną kolacją ugotowaną przez naszego kucharza, a zakończony ogniskiem i pozowaniem do fotek z całą naszą ekipą obsługa schroniska.

17.03.2012 Geech Camp - Imet Gogo 3926m.n.p.m.) - Debark - Gonder

W drodze na Imet GogoAndrzej wciąż odczuwa skutki choroby wysokościowej, więc postanawia schodzić z kucharzem i naszymi mułami od razu na dół (mój wczorajszy ból głowny na szczęście przeszedł), a my ruszamy w kierunku szczytu Imet Gogo, celu naszej dzisiejszej wędrówki. Droga bardzo prosta, cały czas lekko pod górkę po terenie bardzo przypominającym nasze bieszczadzkie połoniny. Z tą jedynie różnicą, że tutaj urozmaicone wielkimi krzakami lobelii. Lobelie nie są taki wielkie jak w okolicach Kilimandżaro ale i tak robią wrażenie. Szczególnie, że oprócz nich i wysuszonych traw, nie ma nic innego. Wody jak zwykle brak. Po dwóch godzinach wędrówki krajobraz już nas trochę nuży i nie możemy się już doczekać szczytu.

Imet Gogo Wreszcie jest! Nagle otwiera się przed nami wielka dolina i przepiękne widoki na obie strony. A to nawet jeszcze nie sam szczyt. Zostawiamy plecaki z naszym skautem i z przewodnikiem po skałkach idziemy na sama górę, czyli na 3926 metrów. Tam czeka nas jeszcze piękniejsza panorama Gór Simien. Rzeczywiście warto było tutaj dotrzeć aż tutaj. Schodzimy drogą w kierunku rzeki, a potem bardzo długim trawersem lekko do góry aż do obozowiska przy szutrowej drodze, gdzie już czeka nasz bus. Na szczęście, prawie całe podejście mieliśmy przez las, wiec przynamniej mogliśmy trochę odpocząć od słońca.

Dżelady ponownie na naszej trasie W trakcie drogi powrotnej udaje nam się jeszcze raz spotkać dżelady. Obowiązkowo zatrzymujemy się na sesję fotograficzną, prześcigając się w próbach jak najlepszego ujęcia krwisto-czerwonego znamienia w kształcie serca, charakteryzującego te małpy.
Do Gondar docieramy po 5ciu godzinach jazdy, wytrzęsieni na szutrowych, zapylonych drogach. Czas na pyszną kolację z butelczyną teju lub piwka i spać. Acha, tym razem w naszym hotelu jest woda! Co za szczęście, bo nie wiem, czy dalibyśmy rade przetrwać jeszcze jedną dobę z taką toną kurzu na ciele!

18.03.2012 Gonder - Debre Marqos - Addis Abeba

Linie Selam do Addis AbebyZnów bardzo wczesna pobudka, bo już o godzinie 5tej rano wyjeżdża nasz autobus z Gondar do Addis Abbeby. Tym razem jedziemy liniami Selam, konkurencją Sky Busa (380birrów/ 22$). Konkurencja wypada słabo, bo po pierwsze przed wejściem jako jedyni jesteśmy poproszeni o otwarcie głównych bagażów w celu przeszukania. Oburzeni kłócimy się z dziewczynką, która żąda sprawdzenia bagaży i dopytujemy się po co to. Niestety nie potrafi odpowiedzieć, więc każemy jej samej spróbować pootwierać nasze - na maksa pozapinane - plecaki, i pozawijane w środku torby. Rezygnuje po szybkim pomacaniu wierzchniej warstwy i przepuszcza nas do luku bagażowego. Następnie goni nas facet z obsługi i żąda kasy za umieszczeniu bagaży w luku. Ale my większość bagaży wrzuciliśmy tam sami! To jeszcze nie koniec. Adam na chwile opuszcza swoje zarezerwowane miejsce w autobusie i koło mnie siada jakiś obcy, czarny facet w garniturze, twierdząc że to jego miejsce. Na bilecie ma tak niewyraźnie napisany numer siedzenia, że ciężko to zweryfikować. No ale na pewno nie kupił biletu pośrodku przyznanych miejsc naszej piątce! Upiera się jednak, że nie wstanie, dopóki ktoś mu nie udowodni, że to nie jego miejsce. Obsługa nieco bezradna, aż w końcu tuż przed samym ruszeniem pojazdu, kierowca sprawdza seryjny numer biletu i wychodzi, że ma miejsce nr dwa, po przeciwnej stronie. Opieprzony facet przenosi się obok. To wszystko dzieje się po 5tej rano i w końcu nasz autobus opóźniony wyjeżdża o 5.30. Niestety, tutaj nie serwuje się herbatki z czajniczka i dostajemy tylko po soczku i ciastku.

Kawka w Debre Marqos W Debre Marqos tradycyjnie szybki obiad. My teraz, jako doświadczeni już turyści, wiemy, że zamawiać trzeba szybko i brać to co wymieniają przy wejściu, nie to co potencjalnie jest dostępne w menu. Bierzemy pastę z sosami. Da się najeść, ale rewelacji nie ma. Kawa jak zwykle pysza i serwowana w tradycyjnych, glinianych dzbanuszkach. Do tego obowiązkowo mały węgielek z kadzidłem.

Do Addis docieramy koło 17.30, po dwunastu godzinach jazdy, która minęła nam nadspodziewanie szybko. Oprócz podziwiania krajobrazów za oknem, mieliśmy również okazje nadrobić zaległości filmowe z ostatniej dekady. Steward, chyba specjalnie dla nas, puszczał tylko filmy amerykańskie, w oryginalnych wersjach (poprzednio, w Sky Busie, mieliśmy tylko etiopskie seriale). Najpierw była sensacja w amazońskiej dżungli z cyklu zabili go i uciekł, potem kawałek Forresta Gumpa, po 15 minutach zamieniony na nieśmiertelnego Titatnika. Nawet nie było kiedy własnej książki poczytać!

Taksówki w Addis Abebie Za wytargowane 140 birrów, dwie bardzo stare i rozklekotane niebieskie taksówki zabierają nas z dworca autobusowego do centrum. Auto Andrzeja i Chrisa ma problemy z wystartowaniem, a za to nasze polega na ostatniej górce przed hotelem. Po prostu zdycha. Kierowcy próbują przełożyć nasze bagaże do drugiego auta, ale ich w końcu zostawiamy i idziemy na pieszo. Miejsc w naszym poprzednim hotelu Taitu brak. Panowie idą na poszukiwania po okolicy i na szczęście szybko znajdują 4 pokoiki w pobliskim hotelu Barro. Przy okazji dowiadują się, że w całej dzielnicy od dwóch dni nie ma wody! Uff, jak dobrze, że udało nam się wykąpać w Gondar! Pokoje obskurne, ale nie ma to znaczenia. Hotelki posiada całkiem fajną werandę z kanapami i to tam spędzamy większość czasu.

Ostatni plan na dziś to kolacja. Wydawałoby się nie trudne do realizacji w centrum rozrywkowo-turystycznej dzielnicy Piazza. Ale jednak! Zamawiamy pozycje z menu, nic szczególnego. Po pół godzinie kelner przychodzi dopytać się o co nam chodziło, więc zamawiamy jeszcze raz. Po kolejnej pół godzinie przychodzi kucharz i jeszcze raz upewnia które pozycje z menu zamówiliśmy. W końcu po 1,5 godzinie przychodzą dwa talerze z rybą (nie dokładnie tą, co zamówiliśmy, ale jest bardzo dobre!)... tylko, że my zamawialiśmy trzy ryby! W końcu po długich bojach wszyscy wychodzą najedzeni. Wytrwaliśmy tylko dzięki całkiem sprawnie dostarczanemu piwku kuflowemu.

19.03.2012 Addis Abeba

Ulice Addis AbebyWylot mamy dopiero po 23ciej więc chcąc niechcąc mamy dziś zwiedzanie stolicy. Na dobry początek dnia włączają nam wodę! Zamawiamy na śniadanie smażony ryż i jajka i niepośpieszne pakujemy się pod kątem samolotu. Po południu ruszamy na zwiedzania miasta. Szybko okazuje się, że na prawdę nie ma tu nic szczególnego. Za największą atrakcje można uznać przejażdżkę lokalnym miejskim autobusem. Autobus nowoczesny, chiński, bardzo bardzo plastikowy, wyposażony w specjalną kabinę, gdzie za kratka siedzi Pani i sprzedaje bilety (1birr, czyli 1/17 dolara!).

Autobusem tym dojeżdżamy do Merkato, czyli ponoć największego targowiska w Afryce. Targowiska! Ja tam nic takiego nie widziałam, dla mnie jest to po prostu cała dzielnica handlowa, z halami targowymi i ulicami sklepików dedykowanymi poszczególnym branżom handlowym. Nic ciekawego. Stoisk z pamiątkami mało, turystów jak na lekarstwo. Kupujemy jakieś drobiazki na pamiątkę i mini busem wracamy do hotelu. Czas wracać do domu. Na lotnisko zabierają nas dwie taksówki po 150birrów, załatwiane przez hotel. Ostatnie birry wydajemy na koszulki i kawę w strefie wolnocłowej . Ceny trochę wyższe niż w mieście. Etiopie żegnamy nocą. Widoków nie będzie.