31-05-2013 Ubud

Ganeś , jeden z hinduistycznych bogówGorąco, gorąco, gorąco. Dzień zaczynamy w południe, a ponieważ mieszkamy w prywatnym domu, nawet o tej godzinie właścicielka szykuje nam przepyszne, balijskie śniadanko. Tylko w takim klimacie jestem w stanie zjeść na śniadanie słodkie naleśniki i owoce. Jangkrik Homestay to kilka pokoi oraz mikroskopijny ogródek, w którym króluje Ganeś – jeden z ulubionych bogów hinduistycznego Bali. Jest to typowa balijska zabudowa miejska, gdzie kilka piętrowych budynków stanowi część większego podwórza, ze wspólnym wyjściem na ulicę. Oczywiście każdy z budynków ma swoją małą świątynkę i swoje bóstwo, dlatego mówi się, że na Bali, gdzie mieszka cztery miliony ludzi, można doliczyć się miliona świątyń.

Monkey Forrest, Ubud Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy na zwiedzanie Monkey Forest, kompleksu świątyń, słynnego z wszechobecnych tam małp makaków długoogoniastych. Można pomyśleć: małpki to taka fajna atrakcja dla dzieci. Owszem, ale tylko wtedy, gdy dziecko wisi uczepione szyi tatusia. Lila małpek się bała i wcale jej się nie dziwię, bo przyzwyczajone do ludzi zwierzęta czasami zachowywały się agresywnie. Miłe były tylko wtedy jak częstowało je się orzeszkami lub bananami. Nieczęstowane, same potrafiły sięgnąć po zdobycz, wskakując turystom na plecy, wspinając się po nogach lub bezpośrednio grzebiąc w plecakach. Wiedzieliśmy o tym, a mimo wszystko nas przechytrzyły i udało im się porwać kubek–niekapek Liliany! Małpa po prostu doskoczyła do moich pleców i wyciągnęła kubek z zewnętrznej kieszonki plecaka, uciekła na pobliski murek, zdjęła zamknięcie i próbowała się napić. Lila, jako duża dziewczynka, na szczęście się zgodziła na oddanie kubeczka małej małpce–dzidziusiowi i nawet nie było awantury. Aby małpy nie zachowywały się zbyt agresywnie, po całym terenie chodzi kilku strażników, ale interweniują oni tylko kiedy naprawdę muszą. Na porwanie przedmiotu turyście przecież i tak się już nic nie poradzi :-)

Bathing Temple, Monkey ForrestOmszałe rzeźby w Monkey ForrestMonkey Forest Sanctuary to nie tylko małpi gaj, to przede wszystkim kilka niezwykle klimatycznych kamiennych omszałych świątyń, z niesamowitymi rzeźbami zwierząt – bóstw (oczywiście również są tam rzeźby małp!). Pura Dalem Agung Padangtegal to główna świątynia, dla nas pierwsza, która zwiedziliśmy na wyspie. Wejść można tylko w odpowiednim stroju, co oznacza sarong i szarfę. Taki strój obowiązuje we wszystkich świątyniach na Bali. My mieliśmy swoje sarongi z Polski, zakupione kiedyś w Birmie. Przydawały się też jako dodatkowe prześcieradła czy poduszki. Kto nie ma sarongu, bez problemu, za drobną opłatą, może taki wypożyczyć przed każdą świątynią, lub też zakupić od wyjątkowo nachalnych sprzedawców. To, co mnie najbardziej urzekło w Monkey Forest, to kompleks Bathing Temple. Istna dżungla, z wielkim fikusem beniaminem pośrodku, obwieszonym kilkumetrowymi lianami. Schodzi się tam po kamiennych, omszałych schodach, a jak ma się szczęście i nie trafi się na wycieczkę, to można poczuć się jak w bajce.

Tropikalna ulewa w Ubud W drodze powrotnej dopadła nas pierwsza tropikalna ulewa. Akurat mieliśmy wyjść z knajpki, gdzie zjedliśmy rewelacyjny, balijski obiad, a tu trzeba było zostać na dodatkowym piwie... A'propos jedzenia, to może od razu napiszę, że na Bali nie da się trafić na niedobre jedzenie. Kuchnia balijska oparta na trawie cytrynowej i kokosie smakuje egzotycznie, intrygująco i niepowtarzalnie. Ta sama zupa warzywna w każdej knajpce miała inny smak. Wakacyjne rozpasanie sprawiło, że bez wyrzutów sumienia zjadaliśmy po dwa obiady dziennie. Na swoją obronę dodam, że porcje tam są nieco mniejsze, niż w Europie i człowiek mimo upału szybko głodnieje.

Taniec kecak, Ubud Wieczór kończymy tak jak każdy turysta w Ubud powinien – idziemy na pokaz tańca Kecak. Ubud to tzw kulturalna stolica Bali, słynna z rzemiosła oraz tradycyjnych tańców. W tańcu kecak występuje około 100 tancerzy, a czasami odbywa się równolegle kilka przedstawień w mieście. Panowie porzucają swoje obowiązki i przebierają się, aby rozpocząć cowieczorny taniec. Jest to taniec ognia, więc tancerze występują tylko w sarongach przepasanych szarfą. Kecak to transowy taniec, oparty na hinduskiej Ramayanie, prezentowany turystom na Bali od początków XX wieku. Warto to zobaczyć, chociaż nie zaszkodzi parę minut się spóźnić, bo przedstawienie bywa przydługawe. Nawet Lilianie się podobało, mimo transowych śpiewów i wybuchającego ognia (a może właśnie dlatego!)

01-06-2013 Ubud – Tegalalang - Gunung Kawi – Danau Batur - Pura Besakih - Pejeng – Ubud

Nasz przewodnik po Bali, PutuLekki stres o poranku, bo wydawało mi się, że umówiłam się z naszym kierowcą o 7.00, a to jednak było na 8mą. Wszystko było umawiane przez internet i szkoda by było tracić czas na szukanie nowego kierowcy na następne kilka dni. Ale na szczęście to ja się pomyliłam, a nasz Putu przyjechał punktualnie.
Putu Yudana swoją przygodę z wożeniem Polaków po Bali rozpoczął od znajomości z Anią i Krzysztofem Kobusami. To oni, po swojej wyprawie na Bali, polecili tego kierowcę na portalu Małego Podróżnika i się zaczęło. Teraz Putu regularnie obwozi polskich turystów. Zna już kilka zwrotów po polsku. To jest potęga internetu! Możemy go również polecić jako kierowcę, ale nie do końca jako przewodnika. Putu ma swoją trasę, pokrywająca praktycznie wszystkie najbardziej znane miejsca, ale jak się chce jechać inaczej, to za bardzo wyspy nie zna. Jest solidny i punktualny, a jednocześnie niedrogi. Za dzień jazdy jako kierowca, klimatyzowanym mini vanem, życzy sobie między 35USD a 45USD (już z benzyną i kosztami parkingu). Przy trzech podróżujących dorosłych osobach wychodzi to taniej niż poruszanie się dalekobieżnymi, klimatyzowanymi autobusami. Oczywiście najtaniej jeździ się lokalnymi mini busami, ale na dłuższe podróże z dzieckiem nie jest to zbyt wygodne, a też nie wszędzie się dojedzie. Następne 5 dni spędzimy więc z Putu, jadąc trasą wymyśloną przez mnie, ale bardzo podobną do tego, co Putu objeżdża standardowo z turystami. Tu nie ma za dużej filozofii – wyspa jest mała i każdy zwiedza te same atrakcje.

Tarasy ryżowe Tegalalang Zaczynamy od tarasów ryżowych, ale nie tych najbardziej znanych, w głębi wypsy, tylko takich najbliższych, rozpoczynających się tuż za Ubud, w okolicach Tegalalang. Już sama trasa wąskimi, wiejskimi dróżkami, wśród małych domków jest bardzo atrakcyjna. Jedziemy z szeroko otwartymi szybami i podziwiamy krajobrazy, ledwo powstrzymując się od nadmiernej ilości fotek, jaka zazwyczaj nam się zdarza przy pierwszym spotkaniu z nowym miejscem. Przejazd przez wioskę Tegalalang jest płatny – w ten sposób lokalna społeczność zarabia dodatkowe pieniążki. Za oglądanie pól dodatkowo nic się nie płaci. Pola nie są duże i jeśli ktoś już wcześniej widział najbardziej znane tarasy Jatiluwih, to tutaj nie ma sensu przyjeżdżać. Jest to dosłownie jedno miejsce z fajnym widokiem na tarasy z góry. Uwaga, najlepiej przybyć tam po południu, kiedy to tarasy są oświetlone zachodzącym słońcem. My rano mieliśmy słońce akurat za tarasami i trochę to psuło wrażenie.

Gunung Kawi Dalej, takimi samymi bocznymi dróżkami, dojechaliśmy do Tampaksiring, gdzie czekał nas XI-wieczny kompleks świątynny: Gunung Kawi. Jest to piękne miejsce, na pewno warte zwiedzenia. Dojście do świątyń, jak to zwykle na Bali i w wielu innych krajach, wiedzie przez obowiązkowy ciąg handlowy. Najlepiej wkroczyć tam już ubranym w przepisowy sarong (jeśli posiada się własny), a uniknie się przynajmniej nagabywania o zakup tego powszechnie używanego do zakrycia ciała w świętych miejscach kawałka materiału. Gunung Kawi to teren kilku wykutych w skale świątyń (candi), które ogląda się tylko z zewnątrz oraz pozostałości dawnych murów budynków pałacowych. Wszystko jest pięknie omszałe i ma swój klimat. Nam klimat nieco bardziej współczesny i radosny stworzyły indonezyjskie dzieciaczki, które tłumnie przybyły z wycieczką szkolną. Było bardzo kolorowo i głośno. Dzieci były niewiele starsze od Lili, ale Lila, mimo zaciekawienia, bardzo się wstydziła i bała nawiązać z nimi kontakt.

Tarasy ryżowe obok Gunung Kawi Świątynie leżą w dole małej dolinki, której zbocza pokrywają pola ryżowe, również z pięknymi tarasami. Można się przejść podnóżem takich tarasów i porobić fotki z rzadko spotykanym długim ryżem balijskim. Oprócz ryżu i hinduistycznych świątyń, Bali jest również znana z produkcji kawy, a szczególnie jednego jej rodzaju: Kopi luwak. To co ją wyróżnia i sprawia że zaliczana jest to najdroższych kaw na świecie, to nie unikalny rodzaj czy typ kawy, a sposób przetwarzania ziaren. Bierze w nim udział małe zwierzątko: łaskun muzang, z rodziny łaszowatych (civiet cat/luwak). Chyba nikomu ta nazwa za wiele nie mówi! Jest to mały drapieżnik nocny, który między innymi żywi się ziarnami kawowca. To, czego nie przetrawi, to twarda część ziaren, która po wydaleniu ponoć nabiera bardzo smaku, dzięki połączeniu z kwasami i enzymami trawiennymi luwaka.

Degustacja najdroższej kawy świataMoże lepiej tego wszystkiego nie wiedzieć jak degustuje się małą filiżaneczkę za 5USD (to więcej niż dobry obiad na Bali!). Adam się skusił, ale jakiegoś olśnienia smakowego nie doznał. Nie daliśmy się namówić na kupno większej próbki. Jednorazowe doświadczenie wystarczy nam do chwalenia się do końca życia.
A wszystko to działo się na przydrożnej farmie, jakich na Bali jest wiele. Są to farmy eko, gdzie na małą skalę produkuje się różne rodzaje kawy i herbaty oraz kakao i potem po prezentacji sprzedaje się turystom w horrendalnych cenach. Warto takie miejsce odwiedzić choćby dlatego, że na małym terenie zobaczyć można uprawę kilkudziesięciu egzotycznych roślin, owoców i krzewów. Wdzieliśmy też smętnego łaskuna – luwaka w klatce. Popularność koppi luwak musi być zmorą dla tych zwierzątek.

 Świątynny kompleks Besakih Świątynny kompleks Besakih Mijając po drodze jezioro Batur, z wulkanem w tle, docieramy do najbardziej znanych i ważnych pod względem religijnym świątyń na Bali – kompleksu Besakih. Między turystami krążą niezliczone opowieści jak uniknąć natarczywych przewodników, z których słynie to miejsce. My na to mamy nowy, bardzo prosty sposób – wystarczy przybyć późnym popołudniem, najlepiej tuż przez zapowiadającym się deszczem i po naciągaczach ani śladu! Pewnie już od rana wystarczająco zarobili. Jak się ma dodatkowo szczęście i nie trafi się na zorganizowaną wycieczkę, kompleks można zwiedzać niemalże w samotności. Szczególnie jego górne partie, gdzie zmęczonym upałom ludziom nie chce się już wspinać. Nie sposób jest obejrzeć dokładnie wszystkie 22 świątynie. My po prostu szliśmy główną aleją zaglądając na prawą i lewą stronę na świątynne podwórce, aż doszliśmy do najwyżej położonej budowli.

Dziś na obiad kozina! Pora na spóźniony obiad – na nasza prośbę na straganach przy drodze. Po raz pierwszy spróbowaliśmy koziny z grilla (satay/sate kambing), w słodkim sosie z orzeszków ziemnych z rosołem i ryżem. Dobre było, ale twardawe. Satay to bardzo popularne danie na ulicznych straganach. Są to małe kawałki mięsa grillowane na krótkich patyczkach, Podaje je się zawsze z sosem orzeszkowo–sojowym oraz z ryżem. Bezmięsny Adam zadowolił się warzywami na zimno z makaronem, też oblanymi jakimś sosem. Na sam koniec dnia, tylko dlatego że było po drodze, zahaczyliśmy jeszcze o Świątynię Księżyca (Pura Penataran Asih) w Pejeng. Główną atrakcją tam znów okazały się małe dzieci, ćwiczące balijskie tańce i sztuki walki na małej scenie.

Zabudowania pałacu królewskiego w UbudJako, że był to nasz ostatni dzień w Ubud, wieczorem przeszliśmy się do centrum, by zobaczyć budynki pałacowe i coś zjeść. Po ilości odwiedzonych dzisiaj miejsc, kolejne pałace, które wyglądem niewiele różnią się od świątyń, nie robiły już takiego wrażenia, chociaż fajnie było je obejrzeć w zachodzącym słońcu. Kolacja pyszna: wegetariański tempeh (pieczone w głębokim tłuszczu, sprasowane ziarna soi), zupa kokosowa warzywna, omlet i wielki kokos do popicia, zadowoliły naszą czwórkę.

02-06-2013 Ubud – Goa Gajah - Kusamba – Tenganan - Candidasa

Elephant Cave, UbudDziś mam zamianę kierowcy – syn naszego Putu ma urodziny, więc Putu podesłał nam swojego kolegę. Kolega ma nowsze auto i nawet jeszcze lepiej mówi po angielsku niż Putu, a do tego ma dużą wiedzę o wyspie i zabytkach i bardzo chętnie w trakcie drogi się nią dzieli. Spędziliśmy razem bardzo miły dzień. Ale od początku. Zaczęliśmy od znajdującej się niedaleko Ubud Bedulu Goa Gajah (Elephant Cave), małej świątyni z około XI w., o pięknie rzeźbionej fasadzie. Warto tam przybyć rano, tak jak my, by uniknąć tłumów kłębiących się w ciągu dnia przy wejściu do wnętrza świątyni.

Proces wytrącania soli w Kusambie Jadąc południowym wybrzeżem w kierunku wschodnim, dojeżdżamy do Kusamby. Tam warto zobaczyć jak przebiega lokalna produkcja soli. Zatrzymujemy się na małej przystani promowej nad brzegiem Morza Balijskiego i idziemy na pieszo, po czarnej kamienistej plaży, w kierunku małych słomianych domków.
Sposób odzyskiwania soli z morza nie zmienił się tu od wieków. Na plaży przygotowywane jest poletko, z wyrównaną, czarną ziemią pochodzenia wulkanicznego. Poletko to polewa się ręcznie wodą morską, przenoszoną z morza w podwójnych skórzanych koszach, zawieszanych na ramieniu. Proces rozpoczyna się od odparowania wody morskiej tak, by powstała solanka. Następnie solanka jest odsiewana i destylowana w małych chatkach tak by uzyskać czystą jej postać. Krystalizacja soli następuje na podłużnych kłodach z drzewa kokosowego, wystawionych na działanie ostrego, indonezyjskiego słońca. Sól zbierana jest ręcznie po co najmniej 5 dniach ekspozycji. Największym wrogiem całego procesu jest deszcz. Andrzej, przy pomocy naszego kierowcy jako tłumacza, zaproponował kilka ulepszeń dla procesu technologicznego. Dlaczego by nie przykryć korytek z krystalizująca się sola ukośnymi daszkami z czarnych, plastikowych worków? Parowanie wciąż by było możliwe, a odchodziłby już niszczący czynnik deszczu. Powiedzieli, że wypróbują! Trzymamy kciuki, bo to co widzieliśmy to ogrom ciężkiej ręcznej pracy, wykonywanej przed jedno starsze małżeństwo.

Procesja w świątyni Goa Lavah W Kusambie znajduje się też świątynia nietoperzy, Pura Goa Lavah, jedna z sześciu najważniejszych świątyń pod względem religijnym na wyspie. Pielgrzymi przybywają tu z darami symbolizującymi dusze zmarłych. Miejsce to pod względem turystycznym niczym by się nie wyróżniało, gdyby nie zamieszkujące świątynię stado dużych nietoperzy. Do środka wchodzić nie można, ale nietoperze widać z zewnątrz, przyczepione do ścian. A przede wszystkim słychać ich bardzo charakterystyczny pisk. Bardzo dziwne miejsce. Nie mam pojęcia, dlaczego nietoperze wybrały akurat te jaskinie, przy takim tłumie pielgrzymów i sporej ekspozycji na słońce.

Tenganan, tradycyjna wioska ludu Aga W drodze do Candidasy namówiliśmy kierowcę na dodatkowy punkt do zwiedzenia – tradycyjną wioskę ludu Bali Aga, Tenganan. Z przeczytanych wczesnej informacji wynikało, że w tego typu wioskach niewiele już z tradycji pozostało, ale ta i tak była na naszej trasie, więc dlaczego by nie zajrzeć. Wioska składa się z jednej, długiej ulicy, wzdłuż której porozmieszczane są długie, niskie domy z wąskimi wejściami. Decyzje administracyjne podejmowane są w środkowej części wioski, gdzie znajduje się zadaszone pomieszczenie, przeznaczone na zgromadzenia mieszkańców. Całość nie robi jakiegoś szczególnego wrażenia – jest spokojnie, a po pustych rzędach stoisk z pamiątkami widać, że sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął. Ponoć naprawdę warto tu przyjechać w trakcie lokalnych świąt. Wtedy jest szansa na zobaczenie pozostałości kultury Aga Bali, a nie tylko tej części komercyjnej.

Pasi Putih, White Sand Beach, Candidasa Czas na wypoczynek na rajskiej plaży. Jedziemy na polecaną w okolicy Candidasy Pasi Putih, czyli White Sand Beach, która jak sama nazwa mówi powinna wyróżniać się białym piaskiem. A biały piasek to wcale nie tak oczywista sprawa na wulkanicznej wyspie, jaką jest Bali. Większość plaż poza skrawkiem wybrzeża południowo-zachodniego, jest dosłownie czarna. A te przy największych ośrodkach turystycznych nierzadko maja biały piasek dowożony z innych miejsc. Nasza plaża była szarawa, czyli jeszcze nie czarna i miała drobny piasek, a to już coś. Daleko jej jednak było do pięknych, jasnych plaż polskiego wybrzeża.
To, co nas zachwyciło, to dwie rzeczy: po pierwsze naprawdę ogromne fale, w miejscu gdzie w miarę bezpiecznie można było się kąpać oraz małe knajpki i drewniane leżaki na plaży, ustawione kilka metrów od morza. Miejsce było bardzo kameralne, z dużą ilością odpoczywających miejscowych, a nie tylko białych turystów. Na początek obiadek: gado–gado, czyli gotowane warzywa, polane sosem z orzeszków ziemnych oraz ryż. Do tego piwko i miejscowy arak z lodem. A co! Lila zachwycona plażą, ale przestraszona wielkimi falami, od morza trzymała się z daleka. Tylko raz udało nam się ja namówić na skakanie na rękach taty przez fale. Wolała taplać się w mokrym piachu. My zaś z wielką przyjemnością na zmianę wskakiwaliśmy do wody by powalczyć z ogromnymi falami. Najtrudniej było wejść i wyjść z wody, bo prąd był bardzo silny.

Po 2godzinnym odpoczynku wróciliśmy do Candidasy, gdzie kierowca pomógł nam znaleźć miejsce na nocleg. Małe, drewniane domki jak z folderu, w pięknym ogrodzie, ze skarpą dochodząca do wzburzonego morza. Tylko basenu nam brakowało, ale też się znalazł w zaprzyjaźnionym ośrodku po drugiej stronie ulicy, gdzie przy zakupie napojów można było spędzić czas na ich basenie. Wieczorem przy kolacji mieliśmy możliwość obejrzenia tańca Lelong w wykonaniu 7-letnich dzieci. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, bo byliśmy jedynymi gośćmi w restauracji. Lila była zachwycona, bo dzieci były prawie w jej wieku (no, przynajmniej wzrostem im dorównywała!). Jak tylko pokaz się skończył, nasza córeczka sama wskoczyła na małą scenę i próbowała też zatańczyć!