03-06-2013 Candidasa - Tirta Gangga – Amed – Sangsit – Singaraja – Lovina

Tirta Gangga Od 8-mej rano szalejemy w basenie. Woda jeszcze trochę zimna, ale Lila by nam nie wybaczyła jakbyśmy ten punkt programu ominęli. Fundujemy sobie też „europejskie” śniadanie, aby Lila trochę podjadła chociaż co parę dni. Oznacza to zamiast fury ryżu, mały omlet...za cenę porządnego obiadu! Ruszamy z Putu w drogę wybrzeżem wschodnim w kierunku północnym, rozpoczynając zwiedzanie od Tirta Gangga. Są to współczesne ogrody królewskie z pałacem na wodzie. Gdyby nie to, że można poskakać po kamykach, ułożonych w stawach, nie byłoby tam żadnych atrakcji. Dodatkowo trafiliśmy znów na wycieczkę szkolną, więc było głośno i tłoczno. Miejsce to zapamiętam tylko z jednego powodu – Lila po raz pierwszy w życiu miała okazję pogłaskać węża. Trochę się bała, ale ciekawość zwyciężyła. Pamiętam jak ja głaskałam takiego węża w Birmie – bardzo zaskakujące doznane delikatnej, miękkiej i ciepłej wężowej skóry.

Zatoka w Amed Na trasie wschodnią stroną wyspy nie ma za wiele atrakcji do zwiedzania. Zdecydowaliśmy się więc na dłuższą przerwę w Amed, aby trochę ponurkować. Zadowolony Putu wyciągnął wędkę i zniknął na dwie godziny, a my rozłożyliśmy się na leżakach i na zmianę wchodziliśmy do wody. Nawet Lila założyła maskę z rurką i odważnie ruszyła w kierunku morza, jednak zanurzyć się nie pozwoliła. Dla niej największą atrakcją był piach (czarny!) i kamyczki. Niestety na plaży się bawić nie mogła, bo było tak gorąco, że piach palił w stopy. Siedzieliśmy sobie na leżaczkach w cieniu parasoli, popijając soki owocowe. Oczywiście można było tam zamówić balijski obiad – zdecydowałam się na barakudę w sosie balijskim, podawaną na liściach bananowca. Pycha, chociaż ten sos już wcześniej znałam i jest on tak charakterystyczny, że swoistego smaku ryby nie czuć. Miejsce, które przypadkiem wybraliśmy, okazało się znanym punktem do nurkowania z maską. Już od samego brzegu można było podziwiać rafę koralową. Trochę zniszczoną, ale i tak fajną. Niebieskie rozgwiazdy robiły wrażenie! Mała boja jakieś 100metrów od brzegu zaznaczała punkt na morzu, pod którym znajdowała się zatopiona świątynka. Udało mi się tam dopłynąć. Była to jedna z typowych, przydomowych balijskich świątynek, zatopiona na dnie morza.

Podjechaliśmy również w miejsce, gdzie zatopiony jest wrak statku Liberty (miejscowość Tulamben). Niestety nie udało nam się go znaleźć, mimo że znajduje się jakieś 40 metrów od brzegu. Morze było bardzo wzburzone i widoczność była bardzo mała. Próbowałam coś znaleźć, pływając po powierzchni, ale punkt w ogóle nie jest zaznaczony na morzu, więc przy nieprzejrzystej widoczności moje szanse były bliskie zera.

Pura Beji, Sangsit Po dojechaniu na północną część wyspy, namówiliśmy Putu na wizytę w Sangsit, by obejrzeć świątynię Pura Beji. Putu w ogóle tego miejsca nie znał, ale ja czytałam, że jest to dość nietypowa, bardzo mocno zdobiona świątynia, poświęcona Dewi Sri, czyli bogini ryżu. Naprawdę warto tam podjechać, bo różni się ona od miejsc zwiedzanych na południu.

Zgodnie z planem, na nocleg jedziemy do Loviny, dość znanej miejscowości nadmorskiej. Koniecznie chcieliśmy znaleźć tam hotel z basenem, bo to tak naprawdę największa atrakcja dla naszej Liliany. A i my z przyjemnością po całodziennych i całonocnych upałach zalegniemy w basenie. Udało się! Putu znalazł nam mały hotelik, z wynegocjowanym pokojem bez klimatyzacji na 20$. Mieszkaliśmy na pięterku, z tarasem, wychodzącym na basen, a w tle widzieliśmy morze. Szaleństwom nie było końca i wieczorem i o poranku.

04-06-2013 Lovina-Candi Kuning–Jatiluwih-Candi Kuning-Gitgit–Singaraja

Plaża w Lovinii Lovina to nietypowy kurort. Po pierwsze jest na północy i nie każdemu turyście chce się tam jechać, bo wszyscy lądują na południu i w przeważającej większości tam już pozostają. A po drugie, to nie ma tam białych plaż. Jest czarny piasek i wąskie plaże, zamieszkałe przez miejscowych. Na piasku można spotkać pasące się prosiaki i kury, a dojście do morza blokują liczne łódki. Tak to wyglądało z mojej perspektywy. Te łódki zabierają turystów na nurkowanie i na zwiedzanie małych wysepek. Ponoć po tej stronie wyspy są też super miejsca surfingowe. Nie spędziliśmy tam wiele czasu bo bardziej interesował nas środek wyspy, który właśnie był celem dzisiejszego dnia. Przed i po owocowym śniadaniu znowu basen. Lila by nam nie wybaczyła jakbyśmy o tym zapomnieli.

Pura Ulun Danu Bratan, Candi Kunung O 10tej ruszamy z Putu na pętelkę w głąb wyspy, zaczynając od malowniczej trasy, górskimi, wąskimi dróżkami do Candi Kunung. Miejscowość ta znana jest z jednej, małej świątynki Pura Ulun Danu Bratan z XVII wieku, bardzo ładnie położonej na jeziorze Bratan. Świątynia ta doczekała się nawet własnego banknotu— jej zdjęcie umieszczone zostało na 50 000 indonezyjskich rupii. Wstęp na teren parku kosztuje aż 30 000, to chyba ze względu na popularność świątyni zarówno wśród miejscowych jak i zagranicznych turystów. A wszystko da się obejrzeć w 10 minut, oczywiście w tłumie zwiedzających. Specjalnie do tego miejsca bym się na pewno nie wybrała. Na szczęście w pobliżu czekały nas znacznie większe atrakcje.

Tarasy ryżowe w okolicy Jatiluwih Do najbardziej znanych na Bali tarasów ryżowych Jatiluwih Putu poprowadził nas znowu wąskimi, górskimi dróżkami, przez małe wioski i niesamowicie malownicze tereny. W sumie już po drodze mijaliśmy wiele, pięknie położonych pól ryżowych, ale i tak wszytko przebiły tarasy Jatiluwih. A udało nam się tam dotrzeć tylko dzięki inwencji Putu, bo okazało się, ze podstawowa droga dojazdowa jest zamknięta. Putu krążąc po jeszcze węższych dróżkach, wymyślił swój własny objazd. Na Bali bowiem nie ma podanych informacji jak objechać zamknięta trasę. Po prostu nagle pojawia się znak, że dalej się nie przejedzie i na tym koniec! Przed wioską musimy zapłacić 15 000INR (1,5USD) od osoby za wjazd. Opłatę pobiera jeden z mieszkańców wioski, wystrojony w lokalny strój.

Obiad w lokalnym warung Na wzgórzach umieszczono małe knajpki z widokiem na tarasy ryżowe, Jest tego dość dużo, ale ruch turystyczny mały. Ceny oczywiście też odpowiednio zawyżone pod turystów. My nie korzystamy, bo po drodze zatrzymaliśmy się w małym, wiejskim warungu, czyli knajpce rozłożonej na ulicznym straganie. Jedzenie było pyszne, a Lila dostała specjalną, mało ostrą porcję ryżu z lokalnym rosołem. Chyba był to jedyny raz w ciągu całego wyjazdu do Indonezji, kiedy nasze dziecko zjadło całą porcję ze smakiem i jeszcze prosiło o dokładki. A wszystko to dzięki Putu, który dogadał się ze sprzedającymi i wyjaśnił im, jak przygotować danie dla Lili. Później już, gdy zamawialiśmy sami, zawsze było to za ostre.

Tarasy ryżowe w Jatiluwih Balijska odmiana ryżu Po obowiązkowej sesji zdjęciowej z tarasami w tle, zeszliśmy na dół na pola. Bez problemu można było chodzić wąskimi ścieżkami, oddzielającymi poszczególne tarasy i obserwować pracujących ludzi. Teren był trochę błotnisty i śliski przy zejściu na dół i trochę się w moich klapkach namęczyłam, ale i tak spacer sprawił mi dużą przyjemność. Na około niesamowita zieleń młodego ryżu i liści drzew bananowca. Bardzo fajne miejsce.

Ogród botaniczny w Candi KunungNa polach spędziliśmy tak dużo czasu, że nie daliśmy już rady dojechać do jeszcze jednej, dalej położonej świątyni. Putu nas pocieszał, że i tak Liliany by nie wpuścili, bo obowiązuje tam zakaz wstępu dla dzieci posiadających mleczne zęby! Zamiast tego wróciliśmy do Candi Kunung by zwiedzić ogrody botaniczne (25 000INR/ 2,5USD ). Pogoda przestała nam sprzyjać i jak tylko dojechaliśmy do miasta, dopadła nas wielka ulewa. Nie był to duży problem, raczej atrakcja, bo na deszcze byliśmy przygotowani. Przebraliśmy się w peleryny, co niektórzy założyli kalosze, i ruszyliśmy na zwiedzania ogrodów. Co dziwne, na teren wjeżdżało się własnym autem i autem przemieszczało się między poszczególnymi ekspozycjami. Miejsce to mnie nie zachwyciło. Po pierwsze wolę przyrodę oglądać w mniej uporządkowanej naturze, a po drugie, nic szczególnego tam nie przedstawiono. Zaryzykuje stwierdzenie, ze nasza kolekcja kaktusów w poznańskiej palmiarni jest ładniejsza! Jedyne miejsce, które warto zobaczyć, to olbrzymi kolekcja bambusów: a raczej bambusowe lasy, posadzone w jednym miejscu, a składające się z wielu różnych gatunków bambusa, od cienkich i wiotkich, po grube, zdrewniałe drzewa.

Wodospad Gitgit Na koniec zostawiliśmy sobie wizytę nad wodospadami GitGit. Po deszczu jakoś wizja kąpieli mnie za zachwyciła, ale Adam skorzystał, ratując nasz honor. Lila w tym czasie znów ćwiczyła balijskie tańce na brzegu rzeki. Droga do wodospadów wiedzie przez liczne stragany, jednak późnym popołudniem sprzedawcy już nie są tak nachalni, a cześć straganów w ogóle była już pozamykana. Wodospad fajny gdy nie kręci się koło niego za dużo ludzi. Ponownie wygrywa tu późne popołudnie, bo miejsce to jest bardzo popularne w ciągu dnia wśród miejscowych i turystów.

Hotelowe śniadanko w Singaraja Tym razem noclegu szukamy w rodzinnym mieście Putu, Singaraja. Hoteli tam mało, szczególnie niedrogich i z dostępem do łazienki. Udaje nam się znaleźć typowy hotel dla Indonezyjczyków za 85 000INR/8,5USD za dwójkę z łazienką, bez klimatyzacji i z zimną wodą. Cena bardzo niska, a warunki odpowiadają cenie. Jakoś jedną noc przetrzymamy. Hotel zły nie był, tylko bardzo zniszczony. Za to w samym centrum miasta. Powietrza praktycznie tam nie było, tylko upał, zero wiatru. Nawiew z wentylatora i drzwi otwarte przez całą noc niewiele pomagały. Pyszną kolację zjedliśmy w knajpce obok – bardzo po indonezyjsku, zamawiając nasi goreng, czyli ryż smażony z warzywami i mięsem. Lila dostała prawdziwego hamburgera, pierwszy raz w życiu, ale tak prosiła o białą bułeczkę, ze nie daliśmy rady odmówić!
Rano czekało nas miłe hotelowe śniadanko: przesłodzona herbata oraz zawinięty w brązowy papier pakunek, zawierający garść lepkiego ryżu, chipsów oraz ostrego czerwonego sosu krewetkowego. Zjadłam tylko ja, a potem dopadła mnie czkawka. Ale fajne to było.

05-06-13 Singaraja - Banjar - Gilimanuk - Jawa – Ketapang – Banyuwangi

Gorące źródła w BanjarOstatni dzień na Bali spędzamy już trochę na siłę. Najciekawsze rzeczy już widzieliśmy, do granicy niedaleko, a po drugiej stronie, w Banyuwangi i tak po południu za bardzo nie ma co robić, więc się nie spieszymy. Putu zawozi nas do pobliskiej świątyni buddyjskiej. W sumie nic szczególnego – kompleks wygląda podobnie do świątyń hinduistycznych w stylu Bali, z tą różnicą, że na szczycie wzgórza znajduje się stupa z Buddą. Gorące źródła w ponad 30C to też niewielka atrakcja, w dodatku lekko zalatująca siarką – cieszyła się tylko Liliana, więc i my musieliśmy się trochę pomoczyć. Największą przyjemność sprawiło nam spłukiwane się z mydlanej wody pod zimnymi prysznicami. Cała impreza zakończyła się niewielką awanturą, bo Lila w ogóle odmówiła wyjścia z wody. Na pocieszenie, bardzo nagabywani przez nudzących się sprzedawców, zakupiliśmy Lili dwie słodkie sukienki z batiku, razem za 5$.

Tradycyjna balijska łódź Jedziemy wzdłuż północnego wybrzeża w kierunku zachodnim. Naszym jedynym celem przed przeprawą promową jest jakaś w miarę ładna plaża, z niedużymi falami, gdzie Lila mogłaby się pobawić w piasku (nie jesteśmy w ogóle wybredni – piasek może być czarny!), a my moglibyśmy chwile popływać. Jak już wkroczymy na Jawę, możliwości popływania w oceanie nie będzie, więc chcemy wykorzystać te ostatnie chwile na Bali. Niestety Putu nie za bardzo zna ten teren i nie wie gdzie by się można zatrzymać. Dowozi nas do najbardziej znanej w tej części wyspy przystani Labuan Lalang,Menjangan. Od strony Bali jednak nie ma tu ani ładnej plaży ani przyzwoitego wejścia do wody. Dno jest muliste i jest bardzo płytko, więc nie da się popływać, a brzeg jest bardzo brudny. Tak naprawdę jest to tylko przystań łodzi. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem byłoby wynająć łódź i popłynąć w pobliże rafy oraz na wysepkę Menjangan. Niestety na to potrzeba co najmniej 3 godzin, a Putu już trochę śpieszy się do domu. Musi jeszcze dziś dojechać z powrotem na południe Bali.

Ostatni posiłek na Bali Wszystko to dzisiaj nam jakoś nie wychodzi. Dla nas priorytetem był odpoczynek na plaży a pierwszych parę godzin spędziliśmy na niepotrzebnym zwiedzaniu mało ciekawych atrakcji z standardowego planu Putu. Powinnam była sama poczytać o wybrzeżu i plażach, może bym się dokopała do informacji o tej wysepce. Ale LP też zbyt dokładny nie jest. Liczyłam bardziej na inwencje Putu, zapominając, ze jest on naszym kierowcą a nie typowym przewodnikiem. Pokrążyliśmy jeszcze po okolicy w poszukiwaniu innego dojścia do morza, ale trafialiśmy tylko na pozamykane ośrodki i dżunglę. Na szczęście Putu znał jeszcze jedno miejsce, tuż przed Gilimanuk – małą plażę rybacka, z widokiem na Jawę. Miejsce na odpoczynek i kąpiel było akceptowalne, a błogość chwili zakłócały nam tylko palone przez miejscowych śmieci. Ostatni obiad po balijsku był bardzo lokalny - bardzo ostry. Kawałek kurczaka, sałatki, zupa i ryż. Tak ostre, że ledwo dało się zjeść. Gdy przy pomocy Putu poprosiliśmy o sam makaron z rosołem dla Lili… dostaliśmy przyniesioną ze sklepu obok zupkę–kubek!

Promem na Jawę Po południu rozstaliśmy się z Putu i ruszyliśmy na przeprawę promowa na Jawę. 5 dni w aucie z kierowcą to było dla nas maksimum do wytrzymania. Wróciliśmy do większej niezależności, ale i też do trudów podróży z plecakami i plątającym się pod nogami 3-latkiem. Podróż promem była bardzo przyjemna. Białych turystów nie było widać, za to jechało bardzo dużo miejscowych, głównie lokalnych sprzedawców, wracających do domu na Jawę, z bardziej turystycznego Bali. Warto wiedzieć, że prom nie dopływa do Banyuwangi, głównego miasta w tym rejonie, tylko do małej miejscowości Ketapang. Stamtąd trzeba wziąć bemo by dojechać do miasta. Niestety nikogo na przystanku nie było, więc żebyśmy mogli ruszyć, musieliśmy zapłacić za całą multi-taksówkę (75 000INR/7,5USD). Nie było zresztą sensu czekać na pustym wybrzeżu na zebranie się pasażerów.

Banyuwangi Banyuwangi nie jest miastem turystycznym i nie posiada za dużej bazy noclegowej. Mówiąc wprost, hoteliki są tam marne: albo bez łazienek albo tylko z ubikacją i bez możliwości prysznica, często też bez okna i z kiepską klimatyzacją. Trochę się nachodziliśmy nim udało nam się znaleźć coś przyzwoitego, w lokalnym hotelu Selamat. Koniec końców wzięliśmy najdroższy pokój z oferty, za 22USD, zwany apartamentem. Wyróżniał się on tym, ze miał bardzo silną klimatyzację (czyli to, za czym raczej nie przepadamy) oraz wciąż ofoliowane, wielkie, małżeńskie biało–różowe łoże. I do tego nowiutka łazienka z prysznicem – chyba to głównie wpłynęło na cenę. Jak tak sobie posiedzieliśmy, rozkoszując się klimatyzacją, to wyjście na zewnątrz w godzinach późno wieczornych było dla nas na prawdę szokiem, tutaj temperatury miedzy dniem a nocą niewiele się różnią, szczególnie w dużych miastach, gdzie dochodzi ogromna wilgotność i czasami zerowy brak wiatru! Jedyna szansa na wysuszenie prania bądź przynajmniej podsuszenie ręcznika to użycie klimatyzacji z dużym nawiewem lub wystawienie ciuchów na zewnątrz podczas jazdy autem. Jest jeszcze jeden sposób, chyba najbardziej skuteczny – po prostu nie prać i wziąć zapas cienkich koszulek z domu. Ale co zrobić z tymi nieszczęsnymi ręcznikami?

Uliczna sprzedaż karaluchów Wieczorem wychodzimy na miasto by coś zjeść. Wydaje nam się, że jesteśmy w centrum, ale nic tu ciekawego nie ma. Uliczki bardzo do siebie podobne, duży ruch motocyklowy, domy nieciekawe. Nie ma się co dziwić, ze turyści rzadko tu się zatrzymują. Z ciekawych rzeczy, coś, co naprawdę mnie zaskoczyło, mimo, że już nie raz zetknęłam się ze sprzedażą różnego rodzaju miejscowego robactwa. Ale zawsze było to grillowane robactwo. A tym razem, w wielkich skrzyniach z siatki, na ulicach sprzedawano żywe, średniej wielkości karaluchy. Na wagę. Nabierane były do woreczka przy pomocy wydmuszki do jajek. Do dziś jestem w szoku! Z bardzo przyzwoitych rzeczy do jedzenia, Adam odkrył tuż za hotelem wieczorne stanowisko ze smażonymi w głębokim tłuszczu ciasteczkami i bananami. My więc też mieliśmy ucztę.

Krótka refleksja na zakończenie - czy Jawa bardzo różni się od Bali? Przy naszym sposobie podróżowania większej różnicy po wkroczeniu na Jawę nie odczuliśmy, ale to chyba dlatego, że północne Bali, szczególnie duże miasto Singaraja, jest zupełnie inne niż komercyjne i bardzo prozachodnie południe. Zobaczymy jak będzie dalej…