10-05-2013 Yogyakarta

Hotel Africa Asia w Yogyakarcie Śniadanie w hotelu nie rozczarowuje. Jest oczywiście w stylu indonezyjskim, ale tzw. szwedzki stół, czyli mamy jakiś minimalny wybór i są dokładki. Na początek rosół z tempeh, jajem i ryżem. A na deser ukryty gdzieś z boku, na małym stoliczku, chlebek tostowy z dżemem. Nigdy bym nie pomyślała, że zatęsknię za takim chlebem, bo go w domu w ogóle nie jadam, ale po dwóch tygodniach na ryżu to miła odmiana. Robimy sobie luźniejszy dzień i bez większego celu włóczymy się po Maliboro Street, czyli głównej ulicy handlowej. Andrzej odpoczywa w hotelu bo coś mu żołądek wysiadł. My też trochę problemów mamy, ale raczej nie aż takiego kalibru jak Andrzej.

Kraton, Pałac Sułtański, Yogyakarta Maliboro Street to jedno wielkie targowisko. Bardzo przyjemne, bo stragany rozłożone są pod arkadami i spaceruje się w cieniu. Kupić tu można głównie turystyczne koszulki i batiki. Wszystko w bardzo korzystnych cenach, szczególnie wieczorami, gdy stoiska już się zamykają. Jest też kilka sklepów, min. bardzo fajny supermarket z pamiątkami. Tam należy sprawdzić ceny, nim zacznie się targowanie na ulicy! Niektóre pamiątki są tak tanie, że od razu warto kupić bez targowania. Nie ma tu też męczących sprzedawców, którzy stoją nad tobą i próbują wcisnąć co popadnie. Market ten znajduje się na samym początku ulicy Maliboro, niedaleko dworca kolejowego, po prawej stronie. Polecam! Najbardziej odwiedzana cześć Yogya to tzw Kraton, czyli pałac sułtana. Lepiej wiedzieć wcześnie, że to nic szczególnego, bo naprawdę można się rozczarować. To nie przepych Chin, czy Korei, które i tak przecież pałace mają w miarę skromne. Tutejsze pałace to nieciekawe budyneczki z nudnymi muzeami. Nie ma tam żadnej atmosfery i za bardzo nie wiadomo, co się zwiedza. Jedynym plusem był koncert na instrumentach tradycyjnych, na który przypadkiem trafiliśmy. Bardziej podobał nam się powrót do centrum Yogya, wąskimi, ściśle zasiedlonymi uliczkami.

Fabryczka batikuPrzejazd rikszą po Yogyakarta Świadomie daliśmy się też naciągnąć na odwiedzenie fabryki batiku. Oczywiście była to ta jedyna, otwarta, super okazja (taka to okazja, że w każdym przewodniku przed nią ostrzegają). Namówił nas Indonezyjczyk, przedstawiający się jako nauczyciel matematyki (to już był drugi nauczyciel tego dnia, który nas zaczepił w tej samej sprawie!). Rikszarz rowerowy za 5 000INR/0,5USD, czyli praktycznie za darmo przewiózł nasz z powrotem kilka kilometrów do centrum i wysadził przed mała fabryczką, w bocznej uliczce. Mniej więcej orientowaliśmy się, gdzie jesteśmy, bo przedpołudniem w tamtych okolicach już spacerowaliśmy. Daliśmy się namówić, by po pierwsze przejechać się rikszą rowerową, po drugie przedostać się w pobliże domu, a po trzecie wiedzieliśmy, że zobaczyć nie znaczy kupić i że nie będziemy mieć żadnych wyrzutów sumienia wychodząc z fabryczki bez zakupów. Batiki są piękne w Indonezji, ale przywiezione do domu lądują na dnie szafy.

Riksze rowerowe to symbol Yogyakarty Pokaz tworzenia batiku był bardzo krótki, ale dawał ogólne rozpoznanie jak wzory powstają. Ceny w sklepie bardzo zawyżone, ale nie znamy się, może batiki rzeczywiście był dobrej jakości. Niektóre obrazy nawet nam się podobały. Wykorzystując pojawienie się kolejnej grupki turystów, wyszliśmy w kierunku hotelu.
Popołudnie nad basenem dobrze nam zrobiło. Nie wiedzieliśmy jeszcze jak skomplikowany logistycznie wieczór nas czeka... Zaplanowałam na wieczór urodzinową kolację Adama. I znalazłam nawet w przewodniku bardzo chwaloną wegetariańską knajpkę. Okazała się być bardzo daleko, ale jakoś autobusem i na pieszo doszliśmy. A tam ciemno i głucho! Dlaczego? Bo w poniedziałki nieczynne. O tym już LP zapomniało napisać. Głodni, chcieliśmy jak najszybciej wrócić taksówką do naszej części miasta. Ale nigdzie nie było taksówek. Postanowiliśmy po reklamach poszukać jakiegokolwiek hotelu. Też było ciężko, a jak tam doszliśmy to czekały tylko riksze rowerowe. Wahaliśmy się, czy wsiadać, bo było to bardzo daleko, ale za bardzo nie mieliśmy żadnej alternatywy. Za 30000INR/3USD rykszarz zaoferował się odwieźć nas na Maliboro. Dwoje dorosłych, jedno dziecko i 20 minut jazdy. Naprawdę zasłużył na te pieniądze! Urodzinową kolację spożyliśmy w bardzo turystycznej kafejce Batik Cafe, zajadając pizzę i sandwicha. W ciągu całego pobytu w Indonezji nie spotkaliśmy tylu białasów co tam!

11-05-2013 Yogyakarta - Dieng Plateau - Yogyakarta

W drodze na Dieng PlateauKrajobraz środkowej Jawy Poprzedniego dnia po kolacji wstąpiliśmy do małej agencji turystycznej, gdzie już wcześniej widzieliśmy wycieczki na Dieng Plateau. Po dość długich negocjacjach udało nam się zejść do ceny 45 tys., z początkowych 60 tys. rupii Śniadanie o 6.30 (nasi goreng i jaja), a już o 7.15 wyjazd. Niby nie jedziemy daleko, bo to tylko 150 km w jedną stronę, ale trasa jest trudna. Droga kiepskiej jakości. Asfalt jest, ale chwilami bardzo dziurawy, a trasa w dużej mierze pnie się po górach. Mijamy plantacje tytoniu, herbaty, a nawet ziemniaków. Poprzez niespotykane wcześniej uprawy zauważalny jest inny klimat tych okolic. Towarzysząca nam mgła i mżawka musi często tu się pojawiać. Na nasze szczęście Lila przesypia całą drogę, aż do miejsca, gdzie droga się po prostu kończy.

Niespodzewana podróż na motorkach w deszczu Jesteśmy około 10 km od Dieneg Plateau, ale dalej już na pewno nie przejedziemy, bo nie ma połowy asfaltu. Musiała go zmyć parę dni temu jakaś lawina błotno–kamienna. Objazdu brak. Chyba, że objedzie się góry. Prace remontowe trwają, ale uskok jest ogromny, na pewno żadne auto tamtędy nie przejedzie. Lokalne autobusy dowożą pasażerów do uskoku, wysadzają i zawracają, a ludzie na pieszo przechodzą na druga stronę, gdzie czekają kolejne autobusy. Istnieje jeszcze jeden sposób, aby przedostać się na druga stronę: wypożyczyć motor z kierowcą. Nasza agencja turystyczna ani słowem o tym nie wspomniała, ani też o tym, ze musimy dopłacić po 5 000 INR/0,5USD. A do tego wciąż mgła i zanosi się na deszcz. I my z Lila mamy przesiąść się na motor? A raczej na dwa, z dwoma kierowcami. Ale skoro już tak daleko dojechaliśmy, to nie ma co się zastanawiać. Na szczęście mieliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i dodatkowe cienkie pelerynki ze spodniami od naszych kierowców. Tylko nie wzięliśmy żadnych rzeczy na przebrania ani dla siebie ani dla dziecka, bo nie spodziewaliśmy się zimna i deszczu!

Świątynie hinduistyczne, Dieng Plateau Ahoj przygodo! Muszę przyznać, ze było super. Jechaliśmy dość wolno, po górskich dróżkach. Lila w nosidle na brzuchu Adama była tak schowana, ze za bardzo na nią nie wiało. Ja na drugim motorze, kurczowo trzymałam się oparcia, próbując drugą ręka obsługiwać kamerkę! Zaczęliśmy od kompleksu świątyń hinduistycznych z około VIII w. (wstęp 25 000INR/2,5USD). Fajne, ale bez przesady.

Źródła geotermanlne, Dieng Plateau To, co nas znacznie bardziej zachwyciło, to niewielkie tereny geotermalne, z bulgoczącymi źródełkami i jeziorkiem. Wszystko pogrążone w deszczu i we mgle. Mieliśmy małe dejavu z Islandii i Nowej Zelandii. Kolory te same, zapachy te same. Lubie takie miejsca! Na koniec przespacerowaliśmy się po okolicach błękitnego, siarkowego jeziorka. Znów prawie sami, bo pogoda dżdżysta. Ale jak już jeździ się w taka pogodę na motorze, to co tam taki spacer! Prawdopodobnie Dieng Plateau miałoby do zaoferowania więcej ale pogoda nie nastrajała do dalszego zwiedzania. Motorki ruszyły z powrotem w kierunku naszego urwiska, teraz już kompletnie w deszczu.

Pola ryżowe na środkowej Jawie Droga do Yogyakarty autem zajęła nam 3 godziny i na 16tą byliśmy w hotelu. Akurat pora obiadowa, więc zamówiłam sobie stek. Andrzej już od dwóch dni jadał tylko steki, bo trochę się struł miejscowym jedzeniem. Przy takiej inwazji na nie indonezyjską kuchnie, po naszym obiedzie lojalnie uprzedzono nas, że zapas steków w tym hotelu się skończył!. Z ciekawych rzeczy to staliśmy się też fanami lokalnego McDonalda, a raczej jego okienka na Maliboro street, gdzie sprzedawano lody i McFlurry. Wszystko koło 1 usd, a smaki przepyszne. Zazwyczaj w Azji lodów nie jadam, ale tutaj uwierzyłam w powszechny standard higieny w międzynarodowej korporacji i codziennie na deserki chadzaliśmy.
Pozostały am jeszcze dwa dni w Yogya, więc trzeba zacząć organizację biletów powrotnych na pociąg do Dżakarty. Dworzec mamy blisko, ale okazje się, że w dużych miastach, takich jak Yogya, bilety w kasach sprzedawane są tylko na następny dzień. Dlatego przy kasach taka kultura i kolejek praktycznie nie ma! Po zakup na kolejne dni trzeba iść do specjalnego biura rezerwacji. Biegniemy więc do biura, które czynne jest tylko do 19tej. W małym pomieszczeniu kłębi się tłum. Podchodzimy do sprzedających, a oni nam wręczają formularz do wypełnienia i odsyłają do automatu, gdzie pobiera się numerek w kolejce. Mamy numerek 554, a obecnie obsługiwany jest numerek 513. Świetnie! Postoimy tu do rana! W sumie posiedzimy, bo są miejsca siedzące. Ale klimatyzacji już brak!Aby zarezerwować bilety koniecznie trzeba wypełnić druczek, który potem obsługa jeszcze raz przepisuje do komputer, pytając o potwierdzenie danych. Oczywiście trzeba mieć też przy sobie wszystkie paszporty. Na szczęście kolejka posuwa się w miarę sprawnie i po jakiś 40 minutach już jesteśmy przy okienku i na szczęście bilety wciąż są! Pani nawet trochę mówi po angielsku. Wymęczeni wpadamy do hotelu tylko po to, by przeprać się w stroje kąpielowe i odpocząć w basenie. Kto by się spodziewał, że procedura zakupu biletu w Indonezji może być tak skomplikowana jak niemalże w Chinach czy Indiach.

12-05-2013 Yogyakarta (Borobudur)

BorobudurNadszedł czas na zwiedzenie najbardziej znanej budowli na Jawie, a może nawet w całej Indonezji – buddyjskiego kompleksu Borobudur z IX wieku. Tym razem Andrzej wybiera się z nami, więc wynajmujemy na kilka godzin taksówkę. Jest to typowa trasa, więc auta czekają dosłownie przed hotelem. Tylko trzeba wynegocjować przyzwoitą cenę. Standardowo w jeden dzień zwiedza się zarówno Brobudur jak i Prambanan, ale my tak nie chcieliśmy. Mieliśmy na tyle dużo czasu by spokojnie każdy z tych zabytków zwiedzić w osobny dzień.

Borobudur Borobudur znajduje się około godzinę drogi od Yogyakarty. Do tego dochodzą jeszcze miejskie korki, więc droga może przedłużyć się do dwóch godzin. Na miejscu parking. Ogromny! Pełen aut i autobusów. Już możemy sobie wyobrazić, co się dzieje w środku! Oczywiście można było przybyć wcześnie rano ale z Lilą nam to nie wychodzi. Koło 10-tej pojawiają się pierwsze lokalne wycieczki szkolne. To one stanowią większość tłumu. Kupujemy okrutnie drogi bilet wstępu (20USD) w kasie dla turystów (miejscowi płacą ułamek tej kwoty. I słusznie!). Jako turyści dolarowi mamy do dyspozycji automat z kawą, butelkę wody na głowę oraz toaletę. Dodatkowo każdy dostaje mały sarong do owinięcia wokół bioder. Niestety sarongi zbierane są przy wyjściu – tutaj marketing nie zadziałał prawidłowo. Przy tak wysokiej cenie, sarongi mogłyby być dodawane do biletów jako upominek. Przecież kosztują na rynku tylko kolo 1USD.

BorobudurBorobudur Borobodur to ogromna, 9-piętrowa stupa o boku 118 metrów. Pierwsze 6 poziomów jest kwadratowych i można obejść je na około, oglądając bardzo misterne płaskorzeźby. Ostatnie 3 poziomy maja okrągłą podstawę. To tutaj znajdują się znane ze zdjęć posągi buddy siedzącego w pozycji lotosu. Posążków, ukrytych we wnętrzu małych ażurowych stup jest aż 72. A nam towarzyszy wycieczkowy tłum. Na niższych poziomach było prawie pusto, bo wszyscy od razu udają się na samą górę. Tam nawet ciężko jest chwile posiedzieć i odpocząć, bez kolejnych próśb o zdjęcia. Ciężką przeprawą jest wydostanie się na zewnątrz, gdzie czeka nasza taksówka. Z całego kompleksu jest tylko jedno wyjście i oczywiście prowadzi maksmyalnie na około, przez kilkaset metrów straganów i małych jadłodajni!

Atrakcji na dzisiaj już dość. Rodzina odpoczywa nad basenowym brzegiem, a ja relaksuję się zakupami na Maliboro St.

13-05-2013 Yogyakarta -Prambanan - Jakarta

PrambananJako, że czasu mamy sporo, decydujemy się na podróż autobusem miejskim do Prambanan, hinduistycznego kompleksu świątyń z X wieku. Autobus odjeżdża z Maliboro St, czyli niedaleko naszego hotelu i po godzinie dociera do Prambanan, które tak naprawdę znajduje się na obrzeżach Yogyakarty. Po drodze zahaczamy jeszcze o lotnisko, które wcale na lotnisko nie wygląda. Ot, taki przystanek na placyku za szlabanem.
Końcowy przystanek autobusu znajduje się tylko kilkaset metrów od głównego wejścia do Prambanan. Taksówkarze niemalże siłą próbują namówić nielicznych turystów na przejażdżkę, ale gdy widzą, że wiemy w którym kierunku jest wejście, odpuszczają. A tak naprawdę wcale nie łatwo zorientować się, gdzie jest to wejście, bo park jest tak duży, że płot zaczyna się już niedaleko przystanku. Tylko żadnej bramy nie widać. Ani końca płotu też nie widać. Ani zakrętu. Trzeba po prostu iść do przodu tak długo, aż natrafi się na małą bramkę na parking. Jest to dobre kilkaset metrów wzdłuż płotu. Cena wstępu niewiele niższa niż do Borobudur, ale nie ma się co dziwić, bo te dwa obiekty wpisane są na listę Unesco, a to zawsze zawyża ceny.

Turyście ywpełniają ankiety dla loklanej młodzieżyPrambanan Miejsce jest o wiele spokojniejsze niż Borobodur, chociaż i tu docieramy w środku dnia. Są oczywiście szkolne wycieczki i prośby o zdjęcia. Z nowości dochodzi nam szkolna ankieta -zadanie wycieczkowej klasy pt. przeprowadzić wywiad z turystą. A zagranicznych turystów jest naprawdę niewielu! Nawet nam się to podoba przy pierwszych dwóch wywiadach, ale jak zaczynają nas otaczać następne i następne osoby, to już nie jest takie zabawne. Adam otoczony wianuszkiem indonezyjskich dziewcząt hurtowo wypełnia ankiety, a ja mam chwilę by w spokoju z Lilą zjeść pomelo. Prambanan jest piękny mimo, że zniszczony przez niedawne trzęsienie ziemi z roku 2006. Do niektórych świątyń można wejść, wspinając się po stromych schodach, jednak misternie rzeźbione budowle wyglądają o wiele ciekawiej z zewnątrz. Kompleks cały czas jest rekonstruowany. W miejscach, których nie da się naprawić, zakładane są alarmy, które maja ostrzegać, jeśli powstałe po wskutek trzęsienia ziemi szczeliny w budynku zaczęłyby się powiększać. Do najbardziej zniszczonej świątyni można podejść, ale pod warunkiem, że się założy kask!. Taka to indonezyjska fantazja. W Europie to pewnie cały teren by zamknięto, jeśli byłoby chociażby minimalne zagrożenie, że coś może spaść turyście na głowę.

Prambanan Oprócz głównego kompleksu, na terenie parku znajduje się jeszcze kilka mniejszych świątyń, ale odległości pomiędzy nimi są dość duże, a my już trochę zwiedzaniem nasyceni, więc sobie je odpuszczamy. Poza tym wyraźnie zbliżają się do nas deszczowe chmury, więc bezpieczniej by było ewakuować się w kierunku przystanku autobusowego (a to przecież spory kawałek drogi, raczej nie na bieganie z dzieckiem w nosidle w razie ulewy!). Zdążamy na ostania chwilę, a potem wszystko tonie w strugach deszczu. Już nawet ulic nie widać zza autobusowych szyb. A motorki wciąż w trasie, bo jest to początek popołudniowego powrotu z pracy do domu. Zastanawiamy się jak przeskoczyć z przystanku do hotelu by nie zmoczyć ostatnich w miarę czystych ciuchów. W tym kraju przecież nic nie schnie! Chowając się pod plecakiem i Liliany płaszczem przeciwdeszczowym pokonujemy ostatnie 300 metrów.

Pozostały czas do wieczora spędzamy w hotelowej restauracji, a o 21 przenosimy się na dworzec kolejowy. Odległość 500 kilometrów pomiędzy Yogyakartą a Dżakartą nasz pociąg pokonuje w 7 godzin. Jest całkiem wygodnie, bo mamy lotnicze fotele, a pasażerów jest tak mało, że udaje mi się zająć dwa miejsca. Lila śpi na swoim, wykupionym tym razem, miejscu. Klimatyzacja oczywiście włączona na maksa, mimo że jedziemy nocą. Ale na szczęście i na to są przygotowani – rozdają od razu poduszki i koce. Nie byłoby prościej wyłączyć klimę? Pewnie nie, bo wtedy pociąg nie byłby już tak luksusowy.

14-05-2013 Dżakarta

Dżakarta Do Dżakarty docieramy koło 6 tej rano i nie bardzo mamy siłę myśleć, co dalej. Noclegu tutaj już nie potrzebujemy, bo dziś w nocy trzeba jechać na lotnisko. Ale hotel i tak by się przydał, żeby chwile odpocząć i gdzieś zostawić rzeczy. A z hotelem wcale nie jest tak prosto. Chcemy tanio i jeden pokój na trzy osoby, bo przecież nie będziemy tam spać. Najpierw nigdzie nie ma miejsc, potem nie chcą nas przyjąć do jednego pokoju, aż w końcu trafiamy do małego lokalnego hoteliku, gdzie nie ma problemu. Dostajemy nawet śniadanie.

Kota, najstarsza dzielnica Dżakarty Trochę nam już się nie chce dziś nic robić, ale jednak trzeba rzucić okiem na Starą Batawię. Tak nazywa się najstarsza część Dżakarty, założona w XVI wieku przez Holendrów. Współcześnie dzielnica ta nazywa się Kota. Niestety jest w opłakanym stanie. Przede wszystkim jest bardzo brudno. Tony śmieci gdzie popadnie. Najgorzej jest przy rzece. Aż się wierzyć nie chce, że to ścisłe centrum. Mosty wyglądają tak jakby przed chwilą zakończyło się trzęsienie ziemi. Woda aż cuchnie od śmieci.

Główny plac starej Dżakarty, Fatahillah Trochę lepiej wygląda główny plac miasta Fatahillah. To tu najwyraźniej skupiły się służby porządkowe, bo śmieci jakby mniej. Można nawet sobie zrobić fotkę na starym holenderskim rowerze, w wypożyczonym stroju z epoki... kolonialnej! Tym chwali się współczesna Dżakarta.

Sunda Kelapa, stary port w Dżakarcie Sunda Kelapa to jedno z miejsc, jakie mimo wszystko warto w Dżakarcie obejrzeć. Jest to stary, wciąż czynny port morski, gdzie w godzinach przedpołudniowych obejrzeć można rozładunek i załadunek towarów. Większość statków jest zardzewiałych lub drewnianych – aż dziw bierze, że to jeszcze pływa! Marynarze za opłatą mogą tez pokazać pokład – my jednak nie skorzystaliśmy, bo baliśmy się wchodzić z Lilianą po długiej spróchniałej rampie lub płynąc niepewną łódeczką.

Po średniej kolacji powoli zebraliśmy się na lotnisko. Pożegnanie z Indonezja w Dżakarcie nie wypadło spektakularnie, ale wyjazd jako całość spełnił najśmielsze oczekiwania. Przyroda Indonezji powala. Liczba czynnych wulkanów zastrasza i fascynuje. Jedzenie na Bali przepyszne. Fantazja hinduistycznych posążków religijnych nie do podrobienia. Może kiedyś uda się wrócić na kolejne wyspy....