Gdzie by tu zabrać niemowlaka na pierwszą wyprawę w życiu...

Jako że w marcu nasza córeczka Lilianka kończyła już dwa miesiące, a równocześnie - po długiej i mroźnej zimie - dużymi krokami zbliżała się wiosna, nadszedł czas, by zastanowić się nad pierwszą rodzinną wyprawą. Miało być ciepło, nie za drogo, nie za daleko i - oczywiście - bardzo atrakcyjnie turystycznie. Rozważaliśmy Sardynię, Korsykę i Maltę. Wygrała Malta, po obejrzeniu fotek znajomych i odkryciu jak wiele potencjalnych atrakcji czeka na nas na wyspie.

Bilety na wylot z Berlina kupiliśmy bezpośrednio w liniach lotniczych Air Malta (307 euro za 2 osoby dorosłe i niemowlaka). Pozostało nam tylko czekać 1,5 miesiąca i trzymać kciuki, by dziecko sie nie rozchorowało w okolicach planowanego wylotu. No i dziecko się rozchorowało! Co prawda, był to tylko katarek, ale za to pierwszy w życiu. Dostaliśmy torbę leków; jednak aż dwa tygodnie trwało nim niemowlaczek doszedł do siebie. A w międzyczasie minął nam termin wylotu. I tu z pomocą przyszła nam przyroda i wybuch islandzkiego wulkanu (w sumie trochę szkoda, że nie stało się to rok wcześniej, kiedy akurat przebywaliśmy na Islandii ;-) Lotnisko w Berlinie zamknięte, jedyny problem to dodzwonić się do linii lotniczych by przełożyć lot. Dodzwonienie okazało się niemożliwe, ale udało mi się złapać kontakt mailowy i po wymianie kilku maili, Air Malta łaskawie zgodziła się we wtorek (20.04) przełożyć o tydzień nasz lot, ktory miał się odbyć w środę (21.04)!

Katarek przeszedł, pył wulkaniczny opadł, pora wyruszyć w przestworza...

W Berlinie okazało się, że nie tylko my wybieramy się na Maltę z maluchem, była też trójka innych dzieci, ale troszeczkę starszych. Każde miało wózek i masę bagaży. Z wcześniejszych korespondencji z liniami lotniczymi wiedziałam, że wózek dziecięcy (nawet gondola), przewożona jest za darmo. Nie było natomiast pewne, czy na pokład wpuszczą nas z fotelikiem samochodowym. Obsługa jednak nie robiła problemów.

Lilianka lot zniosła całkiem dobrze, zaczęła marudzić tylko jak usłyszała inne, płaczące dziecko. Ciężko było ją też uspokoić gdy była przypięta małym pasem do pasa taty i nie mogła się ruszyć. To jej się zdecydowanie nie podobało. Na szczęście przez większość lotu nie było obowiązku siedzenia w pasach, więc dziecko zostało przełożone do swojego fotelika samochodowego i tam spało. Trochę gorzej było w drodze powrotnej, bo były lekkie turbulencje i Mała musiała siedzieć przypięta i bardzo była z tego powodu niezadowolona i niespokojna. Tak długo pokrzykiwała, aż zasnęła. Natomiast w ogóle nie odczuła samego momentu startu ani lądowania.

Ruch lewostronny, ronda i brak drogowskazów...

Komunikacja autobusowa na Malcie jest bardzo dobrze rozwinięta, jednak my - jako, że podróżowaliśmy z dzieckiem - z góry zakładaliśmy, że musimy wypożyczyć auto, i to takie auto gdzie zmieści się nasz spory wózek-gondola i wszystkie bagaże. Okazało się, że Malta ma najtańsze stawki wynajmu w Europie i samochód dostać można już od 20 euro za dzień. W sumie, nie ma się co dziwić, skoro wyspa ma tylko 43 km długości i teoretycznie za wiele pojezdzić się tam nie da.

Pakowanie do naszego Forda Fiesty skończylismy przed północą i wyruszylismy na poszukiwanie zarezerwowanego wcześniej przez Internet (Hostel World) hotelu w Qawrze. Na początku przy pełnej koncentracji na trzymaniu się lewej strony drogi, gdzieś źle skręciliśmy i już potem żadnych znaków nie było, żadnych ludzi, tylko same wąskie uliczki, domki, murki, kamienie i ciemność. Uratował nas pożyczony GPS, bez niego to do rana po tej wyludnionej nocą wyspie byśmy krążyli! Podobnie było też w pozostałe dni, to GPS nami kierował gdziekolwiek byśmy nie jechali. Nie było innego wyjścia, nawet z mapą nie dalibyśmy rady, za dużo dróżek, ścieżek i gęstej zabudowy, bez numerów dróg czy nazw ulic.

Czterogwiazdkowy hotel za 10 euro ze śniadaniem...

Co prawda hotel wyglądał na wczesne lata dziewięćdziesiąte i czasy świetności miał już za sobą, ale gwiazdki jakoś mu pozostały (pewnie dzięki małemu basenowi w piwnicy i nieco większemu na zewnątrz). My jednak byliśmy pozytywnie zaskoczeni, bo za 10 euro/os. spodziewaliśmy się raczej czegoś w rodzaju schroniska młodzieżowego. A tu i śniadanko było (typowy English breakfast, czyli parówki, jajecznica, fasolka) i codzienna zmiana ręczników i taras na dachu. Średnia wieku gości była dosć wysoka, a wszystkie starsze panie rozpływały się na widok Lilianki i nieustannie zagadywały ją po angielsku, gdy szczęśliwy tatuś mówił w imieniu dziecka: Hello.

Nieco gorszy, a do tego droższy (15 euro/os) hostel trafił nam się na Gozo, ale tam to w ogóle ciężko z noclegami. W przeszłości w hostelu było coś w rodzaju schroniska lub ochronki dla chłopców. Niewątpliwie było i nadal jest to miejsce bardzo katolickie. Wszędzie porozmieszczanych było pełno obrazków i figur świętych, włączając w to naturalnych wielkości rzeźbę papieża.

Niemowlak spisał się dzielnie...

Lilianka zniosła swoją pierwszą w życiu zamorską podróż bardzo dobrze. Upały do 30C w słońcu jej nie przeszkadzały. Nawet wytrzymywała krótkie trasy autem, jadąc sama z tyłu w swoim foteliku; najczęściej wtedy zasypiała.

Zwiedzała głównie jeżdżąc w swoim wózku, a tylko na krótkie spacery wkładaliśmy ją w chustę. Od czasu do czasu tatuś nosił ją na rękach, by też mogła pozwiedzać. Spać chodziła o tej samej porze, co w domu, czyli koło 20tej i spokojnie przesypiała całą noc z jednym karmieniem. W ogóle po niej trudów podróży nie było widać. Pierwszy raz zrobiła się marudna dopiero w drodze powrotnej na lotnisko.