07.11.2010 Salalah - Ain Razat - Taqha - Khor Rouri -Ain Hamran

Na południu nietrudno spotkać wielbłądy!Rano jeden z budowlańców na migi poprosił nas byśmy się szybko spakowali odjeżdżali z budowy, bo niedługo przyjedzie inżynier i mogą być kłopoty. Śniadanie więc zjedliśmy już w Salalah, w restauracji. I był to dobry wybór, bo jedzenie pyszne i po raz pierwszy skosztowaliśmy lokalnej herbaty: Karak Tee, mocnej i z dużą ilością przypraw. Do tego skondensowane mleko i cukier.
Po jednym, całkowicie bezowocnym dniu poszukiwania butli typu Camping Gas, oświeciło nas i wpadliśmy na bardzo proste rozwiązanie. Zakupiliśmy lokalną butlę gazową i lokalny kartusz za 2,5OR (made in China, oczywiście;-) !

Muzeum w forcie w Taqha Leniwie ruszyliśmy na zachód, w kierunku tzw. źródeł, czyli Ain. Pierwsze miejsce piknikowe było nawet fajne (Ain Razat), ale wielki park z zieloną trawką i cienistymi miejscami pod drzewami był zamknięty! Wstęp tylko w weekendy i w święta. W pobliskiej rzece niestety nie można było się kąpać, bo ponoć woda skażona jest niebezpiecznymi wydzielinami ślimaków, o czym informowały wielkie tablice. Pojechaliśmy dalej do miejscowości Taqha, gdzie znajduje się świetny, mały zamek i fort. Był to pierwszy zamek, z rzeczywiście ciekawą ekspozycja muzealną. Dużo było tam zakamarków do zwiedzania i małych pomieszczeń z matami, po których buszowała Lilka. Nad zamkiem, na wzgórzu króluje fort, niestety nieczynny.

Khor Rori Kolejny punkt warty odwiedzenia to ruiny Khor Rori. Z oryginału pozostała kupa kamieni, ale powoli osada się odbudowuje i można sobie wyobrazić jak to kiedyś wyglądało. Z ruin rozciąga się rewelacyjny widok na Morze Arabskie i przesmyk, który w przeszłości służył jako główny punkt załadunkowy kadzideł, eksportowanych z Omanu na cały świat.
Na nocleg wybraliśmy sobie kolejne źródła, Ain Hamran, korzystając po drodze z toalety, znajdującej się zwyczajowo koło każdej lokalnej atrakcji na południu kraju. Źródła okazały się jeszcze mniejsze od poprzednich, ale znaleźliśmy fragment płaskiej przestrzeni pod drzewem na rozbicie namiotu. Noc minęła nam dość niespokojnie, bo wiał mocny wiatr i bałam się, że zaraz na nas spadnie jakaś sucha gałąź. Poza tym przyszło jakieś zwierze i sapało pod namiotem! Pewnie wielbłąd albo osioł. Adam wyszedł sprawdzić, ale uciekło. A rano pojawił się duży skorpion i piękny, żółty kameleon. Mieliśmy już dość zwierząt jak na tę noc i poranek, więc szybko zwinęliśmy namiot i uciekliśmy.

08.11.2010 Mirbat - Sadah - Mirbat

Fort w SadahO 10tej byliśmy umówieni z poznanymi w samolocie Polakami w Mirbacie na zwiedzanie. Przez 15 minut krążyliśmy po tej małej miejscowości, szukając zamku. Objechaliśmy kilka zamko-podobnych budynków i nic. W końcu zapytaliśmy na stacji benzynowej i okazało się, że zamek jest w remoncie i znajduje się tuż obok stacji, tylko jest tak niepozorny i do tego cały w rusztowaniach, że w ogóle go nie zauważyliśmy! Trochę powłóczyliśmy się po mieście i pojechaliśmy 60 km dalej na wschód do Sadah. Tam też miał być zamek. I znów ta sama historia: jedna ulica w miasteczku, a my nic nie możemy znaleźć! Przy drugim objeździe wypatrzyłam między domami flagę. Oznaczało to, że musi się tam gdzieś w pobliżu znajdować fort, zamek lub inny budynek rządowy. Był to malutki zamek, bardzo podobny, do tego zwiedzanego w Taqha. Pilnujący zabytku Arab specjalnie dla nas otwierał wszystkie pomieszczenia.i od razu za nami zamykał. Nie chciał żadnej zapłaty za zwiedzanie, tylko poprosił o wpis do księgi gości. Za dużo turystów to tam nie mieli. Przed nami był tylko jeden wpis z listopada i kilka z października.

Lunch w Sadah Nadeszła pora na lunch, tym razem w najbardziej popularnym w Sadah arabskim barze typu fast food. Zamówień było sporo, głównie na wynos, więc długo się naczekaliśmy na nasze kanapki. Ale było pyszne. A do tego oczywiście soki wyciskane ze świeżych owoców. Mniam! Pokręciliśmy się jeszcze chwilkę po niewielkim wybrzeżu i zawróciliśmy w stronę Mirbatu. Niestety nigdzie po drodze nie natrafiliśmy na malownicze, piaszczyste plaże, jakich się w tym rejonie spodziewaliśmy.

Nocleg w opuszczonym forcie Na zakończenie dnia, dzięki uprzejmości naszych współpodróżników, potaplaliśmy się w wielkim basenie hotelu Mariott pod Mirbatem. Siedzieliśmy głównie w brodziku z Lilianką, ale i tak było super! Nocleg mieliśmy również bardzo udany. Wróciliśmy do uprzednio już upatrzonego opuszczonego małego fortu na wybrzeżu Mirbatu i zainstalowaliśmy się na zewnętrznym tarasie na piętrze Stamtąd tez obserwowaliśmy zarówno zachód jak i wschód słońca. Ale był klimat...

09.11.010 Wadi Darbat - Tawi Atayr - Salalah - Hijayf - Wadi Dawkah

Wielbłąd w Wadi DarbatNa dobre rozpoczęcie dnia, sesja fotograficzna na forcie oświetlonym wschodzącym słońcem. Potem śniadanko, zjedzone na blankach, składanie namiotu i w drogę, bo na 10tą byliśmy znów umówieni z Anetą i Arkiem. Na dziś w planach było Wadi Darbat i Tawi Atayr. Aby dojechać do małej doliny Wadi Darbat, trzeba było pokonać wielką górę. Tuż za nią krajobraz gwałtownie się zmieniał. Nie było już suchej pustyni, a zamiast tego zaczęły pojawiać się zielone drzewa i nawet była lekko przyschnięta trawa. To już ewenement jak na Oman! Były też stada wielbłądów, przechadzające się leniwie wąską, asfaltową szosą. Końcówka doliny wyglądała jak park safari. Wzdłuż drogi ciągną się drewniane płatki z otwartymi bramkami dla zwierząt, a po bokach pasą się razem wielbłądy, osły i krowy. Wszystko wygląda bardzo sielsko i spokojnie. Ponoć jesień to najlepsza pora na odwiedzanie tego miejsca, bo właśnie wtedy wędrowne plemiona schodzą ze stadami zwierząt do doliny i zakładają obozy. Też taki obóz wdzieliśmy. Wzdłuż całej doliny płynie rzeka (i nie jest to suche wadi, tylko prawdziwa rzeka!). A nad rzeką - wodopojem oczywiście sporo wielbłądów. Przeszliśmy się tam kawałek na pieszo, podchodząc bardzo blisko do zwierząt, które w ogóle nie zwracały na nas uwagi.

Tawi Atayr jakimś cudem przegapiliśmy, jadąc główną droga przez góry. A wszystko dlatego, że prawie już skończono nową drogę dojazdową do Mirbatu i musieliśmy gdzieś na nią przypadkiem zboczyć. Droga raczej jeszcze oficjalnie nie jest oddana do użytku, bo nadal trwają tam zaawansowane prace budowlane i częściowo zjeżdża się dość stromo po szutrze, ale i tak miejscowi już tamtędy jeżdżą (i nie tylko miejscowi, bo i nam przejazd się powiódł!). Trasa była fajna, ale na poszukiwanie Tawi Atayr z powrotem do góry już nam się wracać nie chciało.

na wielbłądy nalezy uważac nawet na stacjach bendzynowych! Pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi i skierowaliśmy się na zachód, w stronę Salalah w poszukiwaniu noclegu. W ramach nowych atrakcji pojechaliśmy jeszcze dalej, na północ od Salalah, aby znaleźć i zanocować w parku drzew kadzidłowych. Główna droga wyjazdowa w kierunku Muskatu była w remoncie, co już chyba nikogo w tym kraju nie dziwi. Remont dwupasmówki w ogóle nie przeszkadzał wielbłądom, swobodnie przechadzającym się po jednym z pasów. Zjazd na rezerwat był bardzo kiepsko oznaczony i musieliśmy go przegapić. Zjechaliśmy więc kilka kilometrów dalej, w pierwsza lepszą drogę na lewo. Wg mapy drzewa kadzidłowe miały porastać znaczy obszar wzdłuż drogi na północ. I rzeczywiście tak było.

Szukamy noclegu wśród drzew kadzidłowych Na kamienno - żwirowej pustyni, na którą zjechaliśmy z asfaltowej drogi, co jakiś czas widać było pojedyncze, bardzo kujące, nieco zielone drzewa, czyli tzw frankinsence trees, po naszemu drzewa kadzidłowe. To z ich żywicy wytwarza się pachnące kościelne kadzidło. Było to idealne miejsce na nocleg, mimo, że trochę wiało i namiot trzeba było sznurkami przywiązać do drzewka.

10.11.2010 Salalah - Nabi Ayub - Dalkut

Grób biblijnego HiobaDziś wyszła nam bardzo długa trasa, bo prawie 200 km i to w większości po wysokich górach. Najpierw trzeba było wrócić do Salalah, a stamtąd 40 km na północ do grobu biblijnego Hioba, który jest czczony przez Muzułmanów, jako prorok. Grób przegapiliśmy, bo znaki w wiosce były tylko po arabsku, ale dzięki temu zatrzymaliśmy się na śniadanko gdzieś na górskich połoninach, przy szutrowej drodze. Potem zawróciliśmy do mauzoleum. Było to fajne, spokojne miejsce, ale tak na 5 minut zwiedzania. A najciekawszy tam okazał się drugi już spotkany w tym kraju kameleon. Tym razem szary, na szarym chodniku.

W drodze do Dalkut Zjechaliśmy na wybrzeże i przez Mughasyl Bay pojechaliśmy w kierunku granicy jemeńskiej. Nie żebyśmy chcieli ta granice przekroczyć. Chodziło tylko o dojechanie i spojrzenia, jak tam po drugiej stronie wygląda. Przepiękna trasa prowadziła przez dwa pasma górskie, oddzielone wyżyną, Widoki świetne, a droga niemalże pusta. Między górami były dwa check pointy, gdzie dokładnie nas spisali. W końcu to strefa nadgraniczna. Potem znów były góry i trasa bardzo ostro, krętą droga wspinała się do góry i po chwili zjeżdżała w dół. Dodatkowym utrudnieniem na tym odcinku były roboty drogowe i asfalt fragmentami zastępował szutr. Koło 14tej dotarliśmy do największej miejscowości w tym regionie - Dalkut. Było to małe, odcięte od cywilizacji górskimi pasmami, nadmorskie miasteczko. Zjedliśmy pyszny obiad i już nam się do Salalah wracać nie chciało. Posiedzieliśmy trochę na plaży, w cieniu skał. Lila z tatą goniła kraby a ja odpoczywałam. Plaża była bardzo urokliwa, z palmami, dwoma wielbłądami, lokalnymi dzieciakami taplającymi się w wodzie, wielkimi skalnymi głazami, mokrym piaskiem i setkami krabowych domków-kopczyków.

Nocleg na wybrzeżu w Dalkut Na nocleg wybraliśmy sobie ażurowy domek na skale, pusty w środku, także bez problemu mogliśmy tam rozstawić namiot. Nasz domek skierowany był w stronę morza, także wieczorem mogliśmy obserwować przypływ i coraz to mniejsza plażę pod nami. Zachód słońca był świetny i tak samo wschód, który jak zwykle obejrzeliśmy dzięki porannej aktywności naszego dziecka.

11.11.2010 Dalkut - Mughsayl Bay - Salalah

Granica omańsko - jemeńskaJak już taki kawał na zachód pojechaliśmy, to wypadałoby do tej granicy jemeńskiej dojechać, Taki był główny plan na ten dzień. Niestety znów było na około, pod górkę i z w większości przebijając się przez roboty drogowe. A na końcu okazało się, że sama granica nie znajduje się w wiosce, ale na górzystej, odludnej drodze, także z podglądnięcia życia w Jemenie nici. Nawet do samej granicy nie dojechaliśmy tylko zawróciliśmy 100 metrów wcześniej by nas nie pogonili za zawracanie tuz przed słupkami granicznymi (co mogłoby się wydawać podejrzane ;).

Mughsayl Bay W dwie godziny wróciliśmy do Mughsayl Bay, tam zjedliśmy obiad i przeszliśmy się do lokalnej jaskini. Największą atrakcją tzw. jaskini nie była jaskinia ale otaczające ją skaliste wybrzeże, z ławeczkami i miejscami na piknik. Widoki świetne i prawie wcale ludzi nie było. Za bardzo już nie było co zwiedzać w okolicy, więc pojechaliśmy z powrotem do Salalah i wzięliśmy się za poszukiwanie hotelu. W sumie dużego wyboru nie było, może z 2-3 tanie hotele na mapie. Zatrzymaliśmy się w pierwszym znalezionym, o jednoznacznej nazwie: Hotel Salalah (15 OR za dwójkę ze śniadaniem). Hotel był w centrum, tuż przy wielkim meczecie, jednak wyglądało jakbyśmy mieszkali na przedmieściach. Na około pustkowie i tylko widać co kawałek budujące się, nowe bloki. Na kolację zamarzył mi się omański kebeb, czyli tzw shawarma.

Wielki Meczet w SalalahWiedzieliśmy już, że nie ma co wychodzić przed zachodem słońca. Wyczekaliśmy więc do 18 tej i rzeczywiście miasto się ożywiło, sklepy się pootwierały i tłumy miejscowych zaczęły pojawiać się na ulicach. Tylko stoisk z kebabami nigdzie nie było,. Chyba tu na południu bardziej po hindusku jedzą. W końcu shawarmę dla mnie znaleźliśmy, ale Adam musiał się zadowolić suchym plackiem z jajkiem, bo na falafela to w ogóle szans nie było.

12.11.2010 Salalah - Muscat

Lokalny targ w SalalahTak naprawdę to nasz ostatni dzień w Omanie. Nie ma gdzie się spieszyć, nie ma też za bardzo co zwiedzać. Trzeba poodpoczywać na zapas przed długa drogą do domu. W hotelu możemy zostać aż do 14tej, także rano, jeszcze przed spakowaniem bagaży, idziemy na pobliski suk. Suk nie jest duży, ale można znaleźć tam wszystko, począwszy od świeżych ryb, przez surowe mięso, wywieszone na hakach, aż po owoce warzywa i kadzidła. Zakupów tu nie robimy, ja tylko pstrykam parę fotek.

Plantacje bananów w Al Hisn Następnie włóczymy się trochę autem po okolicy w poszukiwaniu słynnych plantacji bananów. Plantacje może i są, ale większość otoczona grubym murem i bez szans na pochodzenie w środku. Dopiero na przedmieściach Salalah, w miejscowości Al Hisn trafiamy na prawdziwie wielkie i nieogrodzone plantacje. Znajdujemy również pierwsze rosnące dziko palmy, pozbawione systemu nawadniającego, powyginane od silnych, nadmorskich wiatrów. W miasteczku odwiedzamy sklep z kadzidłami i kupujemy parę pachnących kamyczków. Ponoć trzeba je podpalić żeby zaczęły pachnieć. Wybór jest bardzo duży, ale najładniej pachną przed podpaleniem. Wszystko co prezentował mi sprzedawca po zapaleniu nie pachniało już tak fajnie, więc kupiłam pudełeczko na chybił trafił. Koło południa na głównej ulicy nagle zaczął się ruch. Zewsząd nadciągali mężczyźni, z małym dywanikami modlitewnymi pod pachą. Meczet już by pełny i duża część wierzących rozkładała swoje dywaniki bezpośrednio na chodnikach. Wszystkie sklepy i tak były już pozamykane, zaczynały się bowiem najważniejsze, piątkowe modlitwy. Sklepy będą ponownie otwarte późnym popołudniem, aż do nocy.

My wróciliśmy do hotelu na obiadek i ostateczne pakowanie przed podróżą powrotną do domu. Po południu byliśmy jeszcze umówieni z Anetą i Arkiem na arabską kolację i wspólne pochodzenie po mieście, w tym zakupy na największym w okolicy suku. Okazało się, że ten suk to dokładnie to samo miejsce, w którym byliśmy już przed południem, tyle że wtedy jeszcze wszystkie stoiska były pozamykane!. Po zakupach, gdy już chcieliśmy wrócić do centrum Salalah, pojawił się problem. Wielki korek na jednokierunkowych uliczkach!Miasto było nie do poznania, z małej, nadmorskiej, opustoszałej dziury, zrobił się podmiejski, popularny na weekendowe wypady kurort!

POżegnalny obiad w pokoju rodzinnym w restauracji w Salalah Na szczęście na kolację zdążyliśmy i miejsce w restauracji arabskiej było dostępne. A z miejscem nie tak prosto, bo knajpka była tradycyjna i oferowała dla rodzin, czytaj: dla innych osób niż sami mężczyźni, małe pokoiki, boksy, w których można było w odosobnieniu zjeść posiłek. Nawet wejście do tzw family rooms było oddzielne!Pokoiki urządzone były w bardzo ascetyczny sposób: dywan, klimatyzator oraz dzwonek na przywoływanie obsługi. Siedziało się na ziemi (Lilka była zachwycona!), a na czas podania posiłku na środku dywanu kładziono folię i na niej talerze. Jedzenie było rewelacyjne i w dużych ilościach. Na początek dostaliśmy trzy rozdaje ryżu na małej miseczce do spróbowania, żeby zadecydować jakiego rodzaju ryż chcemy do głównego dania. Ryż różnił się kolorem i dodanymi przyprawami. Było oczywiście też koktajle owocowe, które, z łakomstwa, zamówiliśmy jeszcze na drogę na wynos. Prawie byśmy się przez to spóźnili na lotnisko. Liliana miała dziś tyle wrażeń, że już w aucie przysnęła w foteliku. Potem przespała przełożenie do wózka, check in, cały pierwszy samolot i obudziła się dopiero na lotnisku w Muskacie!

13.112010 Muscat - Doha - Berlin - Poznań

Katar z lotu ptakaDo Muskatu dotarliśmy koło 23. Nie było już sensu jechać do miasta i szukać hotelu, bo o 6tej rano mieliśmy kolejny lot, Postanowiliśmy przeczekać gdzieś na zewnątrz, na trawce pod palmą. Udało nam się tak wytrwać jakieś 10 minut, po czym okazało się, że pogoda owszem jest świetna, nie za gorąco, nie za zimno, ale komary tak mocną tną, że tego nie da się wytrzymać! Wróciliśmy do hali lotniska i rozłożyliśmy się na podłodze w kącie. Lila spała w wózku.

Lot powrotny jakoś przetrwaliśmy, chociaż prosto nie było, bo nasz samolot z Doha do Berlina leciał już z Korei i wszystkie miejsca były pozajmowane,. Oznaczało to, ze w naszym rzędzie mamy Koreanką, która blokowała nam swobodne poruszanie i uniemożliwiał Lilce raczkowanie wzdłuż foteli. A Europa powitała nas bardzo ciepło. Mimo późnej jesieni było 12-15 stopni i piękne słońce. Idealnie by szybko wyprać plecaki pod wężem na ogrodzie i opłukać namiot z omańskiego piasku pustyni.