16-04-2015 Martuni – Selim – Jegegnadzor – Noravank – Sisan

Przełęcz SelimKrążymy po Martuni, bo główna droga wyjazdowa na południe jest w remoncie, a objazdów i znaków brak. Dziś przełęcz Selim, ponad 2400 mnpm. Trochę się tej trasy na wiosnę obawialiśmy , bo teoretycznie jest nieczynna do końca kwietnia. Ale zima w tym roku w Armenii nie dopisała. Droga przez góry owszem, pięknie śnieżna i bielutka , ale tylko na poboczu. Szosa czarna i sucha. 3,5-tysięczniki na koło wyglądają jak przykryte świeżym białym obrusem. Przejazd bardzo prosty. Tuż za przeleczą, karawanseraj, puste kamienne pomieszczenia, w sumie nic szczególnego w porównaniu z tym, co widzieliśmy w Iranie. Zjeżdżamy w dół serpentyną aż do głównej trasy na południe. Jedzonko przy głównej drodze w miarę fajne, ale znów nic nie ma dla Adama. Zamawiam dolme i znów dostajemy porcję rodzinną. Ledwo daje rade. Tym razem jest to tradycyjna dolma czyli małe gołąbki w liściach z winogron, bez sosu, ale za to z ogromną micha naturalnego jogurtu.

Klasztor Noravank Dziś tylko jeden klasztor na naszej trasie – Noravank. Prowadzi do niego piękna droga, między czerwonymi skałami. Sam klasztor również pięknie położony. Super foty z górami w tle. Wdrapujemy się na pięterko kościoła wąskimi schodami i schodzimy na czworaka. Miejsce jest tak piękne, ze spędzamy tam więcej czasu niż zaplanowaliśmy. Lila buduje statek z trawy, a my odpoczywamy, wygrzewając się na wiosennym słońcu.

Na głównej trasie znów patrol policji, tym razem tylko sprawdza dokumenty.
Ze zdziwieniem odkrywamy, ze do Sisan jeszcze 85km, więc trzeba przyspieszyć, bo to już późne popołudnie. A trasa nie jest łatwa. Po drodze znów przełęcz (2300mnpm) i masa dziur w naprawie. Wielkości dziur niewyobrażalne, ale nikt się nie przejmuje. Po prostu tworzą się nowe szlaki poboczem.

Uczta w Sisan W Sisan próbujemy znaleźć jakiś tani nocleg, posiłkując się przewodnikiem. Hotel Dina, w samym centrum, okazuje się najlepszy. Za 11tys mamy apartament z dwoma Łózkami, ale bez śniadania. Kolacja bardzo wygodnie - naprzeciw hotelu znajduje się lokalny bar. Trochę czasu zajmuje nam dogadanie się co można dostać wegetariańskiego. Właściciel angażuje tłumacza przez komórkę i koniec końców dowiadujemy się ze mają frytki! No cóż..coś Adam jeść musi. Ale tak przejęto się naszą niedolą, że ktoś w kuchni zdecydował się zrobić dla Adama adżarskie chaczapuri, którego w menu w ogóle nie było. Za to wyszło przepyszne. Tymek też w barze skorzystał, zabawiany na przemian przez barmankę i gości. Lili wystarczyło czworakowanie po brudnej podłodze, a rodzice mogli w spokoju napić się lokalnego wina.

17-04-2015 Sisan - Zorats-Karer - Shaki - - Khndzoresk – Goris

Zorats Karer, SisanSisan to miejsce, które chociaż na moment pozwala oderwać się od zwiedzania słynnych armeńskich monastyrów. Megalityczne kamienne kręgi Zorats Karer warto odwiedzić o poranku, czyli na przykład po 10tej, kiedy to jeszcze nie ma wycieczek i miejsce to można zwiedzać samemu. Nie ma żadnych barierek i można chodzić swobodnie. Na około piękne góry i wielkie, puste przestrzenie. Nietrudno uwierzyć, że wszystko to powstało kilka tysięcy lat temu.

Do wodospadu Shaki, również w pobliżu Sisan, nie ma żadnych drogowskazów, ale Adam trafia po mapie. Przejeżdżamy kanionem, przez jakieś gospodarstwo i potem ścieżką na pieszo. Wody za dużo nie ma wiec wodospady nie wyglądają zbyt imponująco, ale po Islandii nic już nie robi to dużego wrażenia. Lili podoba się skakanie po kamieniach i chętnie zostałaby tu na resztę dnia.

Khndzoresk, Skalne MiastoTrasa do Goris to znów dużo dziur. My, a raczej nasza super Łada, wyprzedza nawet mercedesy. Najpierw jedziemy do Khndzoreska, czyli małej wioski, 10km za Goris. Ponoć to taka lokalna Kapadocja. Dojeżdżamy znów na czuja, bo znaki na się kończą przed miejscowością Potem okazuje się, że gdzieś tam można było już skręcić w prawo i dojechać prosto do wiszącego mostu!

KhndzoreskMy stary Khndzoresk atakujemy od góry i przechodzimy całą trasę w dół i z powrotem. Po drodze piknik z miejscowymi, oczywiście na blaszanych stołach. Lila dzielnie wraca pod górę, wspomagana żelkami i opowieściami z przeszłości, kiedy to skalna wiosna była zamieszkała. Aż sami byliśmy zaskoczeni jak nasza 5-latka zeszła taki kawał w dół na nogach i potem wróciła z powrotem pod górę do auta! Najważniejsza jest odpowiednia motywacja i słodka gratyfikacja na każdym zakręcie!

W Goris znajdujemy hotel Vivas , 10tys. Za dwójkę. Jest tani ale łazienka na korytarzu. Na jedną noc może być. W sumie nie ma sensu na dłużej w Gorsi zostawać, bo w kolejny dzień, po zwiedzeniu Tatevu można już ruszać w drogę powrotną do Erywania. Jedzenie w przyhotelowej knajpce takie sobie, chociaż duszone ziemniaczki z grilla zaskakująco dobre. Powoli zaczyna nas męczyć to, że za każdym razem zamykani jesteśmy w małym, dusznym i przesiąkniętym papierosami pomieszczeniu, czasami bez okien. W ogóle nie chce myśleć jak oni w lecie egzystują przy ponad 30 stopniach!

18-04-2015 Goris – Tatev – Jegegnadzor

Klasztor TatevW końcu nie spróbowaliśmy morwowej wódki, typowej dla rejonu Goris, więc kupuję taką w sklepie. Za 16zl pół Litra. Jest też wino granatów z Areni, najlepszej wytwórni w kraju, więc też biorę. Wino droższe jest od wódki.
Po zjedzie z głównej drogi, trasa do kolejki na Tatev wygląda jakby z innego kraju. Żadnej dziury, nowiutki asfalt aż do Czarciego Mostu. Kolejka linowa z niestety podrożała - 5tys od osoby. Lila tez płaci pełną stawkę, bo ma powyżej 110cm. Wszystko bardzo nowoczesne i widać że dopiero co wybudowane. Szyby w wagoniku bez rys, wiec można fajne fotki porobić. Niestety sam klasztor słabo widać, bo zmywa się z górami. Ale po wyjściu jest wiele widokowych miejsc. Jesteśmy prawie sami, mimo soboty. Można w spokoju pochodzić i poleżeć na klasztornej trawie. 4km wyżej jest ponoć dobry punkt widokowy na Tatev ale nie mieliśmy siły iść z dziećmi, a jechać jeszcze raz z dołu autem też nam się nie chciało.

Chaczkar z TatevuCzarci MostPowrotny wagonik znów bez kolejki do wejścia, potem w auto i do Czarciego Mostu. Wiemy, że tutaj pod mostem są ciepłe źródła i piękne jaskinie. Niestety zejścia nie ma, nawet nieoficjalne ścieżki są całe w kamieniach i zejście jest niebezpieczne. Poziom wody chyba też dość wysoki i w końcu drogi do jaskini nie znajdujemy. Adam dochodzi na dół do rzeki ale dalej się nie da.
Wracamy na główną trasę i kierunek Jegegnadzor. Przed nami znów przełęcz 2300m. Tym razem zatrzymujemy się na fajną fotkę ze znakiem z armeńskiego Jedwabnego szlaku. Jest gorąco, chociaż na poboczach jeszcze resztki śniegu. Nie wiem jak tu można w lecie podróżować, bo dla nas już teraz zaczął się upał!

Nic nie możemy po drodze znaleźć ciekawego do jedzenia. Nie chcemy grilla, bo wtedy Adam się nie naje, tylko szukamy tawerny. W końcu zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji która na tawernę wygląda..ale również okazuje się że dostać tam można tylko dania z grilla. Głodni zostajemy. Miejsce jest bardzo fajne, ale godzina dość wczesna, więc tego grill dopiero rozpalają. Aby umilić nam czas, kelnerki włączają jakieś disco i przynamniej nasze dzieci są szczęśliwe. Jedzenie pyszne, bo świeżo przygotowane. Nawet Adam objada się domowymi frytkami i sałatką.
Do Jegnadzoru dojeżdżamy po południu, bez noclegu. Po krótkim kręceniu się po mieście i rezygnacji z bardzo drogiego, postradzieciego hotelu, odnajdujemy mały guesthouse na przedmieściach i dostajemy dwójkę za 15tys. Jak na razie to standard we wszystkich B&B w Armenii jest bardzo wysoki i niestety towarzyszą temu wysokie ceny..ale jest tutaj bardzo ładnie i czysto.

19-04-2015 Jegegnadzor – Spitakavor - Jegegnadzor – Khor Virap – Erywań

Wyruszamy na górskie 4x4Nocleg w Jegegnadzorze nie był wybrany przypadkiem. Wcześniej upatrzyliśmy tu sobie mały kościółek Spitakavor w górach do którego można było zrobić 15 kilometrową trasę 4x4. Już przejazd przez wioskę Vernashen dostarczył małych emocji, bo w pewnym momencie trzeba było przekroczyć niewielką rzeczkę. Adam z radością pokonał ją naszą Niwką, a potem jeszcze raz zawrócił bym mogła zrobić fajne foty.

Klasztor SpitakavorGórska dróżka zwana szumnie Spitakavor Road była przejezdna, chociaż chwilami wątpiliśmy czy ta ścieżka doprowadzi nas do klasztoru. Minęliśmy kilku pasterzy. Jeden z nich potwierdził że jesteśmy na właściwej trasie, po czym zanurkował w naszym aucie i włączył Adamowi od razu 4x4 oraz blokadę dyferencjałów, po czym dodał: wtaroj, trieci, wtaroj, trieci! Teraz już byliśmy do dalszej drogi przygotowani, a nasze autko znów miało okazję pokazać swoje możliwości! Po kilku kilometrach trafiliśmy na małą osadę pasterską i dwie, pracujące przy niej ciężarówki. Jak dobrze, że nie spotkaliśmy ich na trasie bo mijanka byłaby niewykonalna! Kościółek pojawił się niewiele później, z daleka widoczny na zboczu. Podeszliśmy do niego na pieszo, a u góry okazało się, że dojechać też można autem, tylko trzeba było pokonać jeszcze kilka zakrętów. U góry z resztki mapy wyczytaliśmy że jesteśmy na szlaku, którym można zatoczyć kółko po górach. Postanowiliśmy jechać dalej, bo jak na razie droga była sucha i dość dobrej jakości jak na auto terenowe.

Ale o co chodzi z tym śniegiem??Kilometr do klasztoru znajdowały się ruiny twierdzy Proshaberd, które obejrzeliśmy tylko z daleka, bo trzeba by było do nich dość sporo podejść, częściowo po śniegu.. Niestety od wysokości twierdzy trasa stawała się coraz trudniejsza. Pojawiło się błoto, strumienie, duże bruzdy i wyżłobiny w naszej ścieżce. Oczywiście Łada i jej kierowca nadal dawali radę, ale jak pojawił się śnieg, ja już miałam dosyć. Trafiliśmy na miejsce, gdzie na połowie drogi leżał śnieg, kawałek dalej już na całej drodze, a dalej trasa skręcała na północ i szła w górę, co w ogóle nie zgadzało się z kierunkiem naszej wioski. Bezpieczniej było więc zawrócić, zjeżając w dół na wstecznym tak długo aż znajdzie się miejsce na zawrócenie. Lila asekurowała Tate z przedniego siedzenia, a ja wolałam wysiąść i asekurować z zewnątrz. Po jakiś 100 metrach znaleźliśmy resztki starego wjazdu na pastwisko. Jakoś tyłem udało się tam lekko podjechać i na kilka razy zawrócić.

Dalej już nie pojedziemy...W drodze powrotnej spotkaliśmy tego samego pasterza, który nam potwierdził, że za twierdzą śnieg długo leży i na pewno nie dałoby się przejechać o tej porze roku. Cała wyprawa zajęła nam jakieś 3 godziny, ale dobrze się bawiliśmy (no może poza momentem zawracania na górskie drodze). Przed nami jeszcze dojazd do Erywania i widok na Ararat w Chor Virap, jeśli oczywiście Ararat zechce się pokazać, bo ponoć bywa kapryśny.

Klasztor Khor Virap W niedzielę, w klasztorze Chor Virap ślub za ślubem. Goście weselni, tak jak my oczekują na lekko wyłaniający się ze mgły Ararat. Niestety tym razem szczęścia nie mamy i widzimy tylko fragment góry. I tak dobrze, że jeszcze nie pada, bo na około nas i po stronie armeńskie i po stronie tureckiej, ciemne chmury. Tylko nad klasztorem słońce. Niezależnie od jakości widoku lub nie – widoku na Ararat, warto się wspiąć na wzgórze tuż za klasztorem, do którego można się przedostać małą furtką w klasztornym murze. Widok na klasztor i okolicę przepiękny.
Późnym popołudniem docieramy do Erywania i od razu idziemy do znanej nam już tawerny Kaukaz. Dziś połowę dnia spędziliśmy na wymyślaniu co by tu pysznego zjeść i zbytnio się nie objeść. Decydujemy się na adżarskie chaczapuri i po kilka pierożków z mięsem i słonym serem. Do tego jeszcze przystawka z bakłażanów w oliwie z sosem orzechowym. I wreszcie, na spróbowanie lokalna, owocowa wódka z moreli i z dzikiej gruszy – stakanki po 50 ml.

20-04-2015 Erywań – Ambred – Erywań

Zaśnieżona Ambred Road, zbocza AragacDzień kiepsko się dla mnie zaczął, bo najwyraźniej czymś się wczoraj podtrułam. Niby wszyscy jedliśmy to samo, z jednym małym wyjątkiem mojej przystawki z bakłażanów, czyżby więc to? Żołądek boli i nigdzie nie chce mi się ruszać, ale trochę szkoda mi ostatniego dnia, który przeznaczyliśmy na próbę dojazdu do twierdzy Ambred, znajdującej się na zboczu najwyższej góry Armenii – Agarac. Postanawiamy jechać i najwyżej zawrócić jakbym gorzej się poczuła. W końcu nie jest to daleko, tylko nie jesteśmy pewni jakie warunki drogowe panują powyżej 2 tys metrów. Drogi dojazdowe w kierunku Agarac są dwie. Nasz GPS się gubi przy dość skomplikowanym wyjeździe z Erywania i przypadkiem trafiamy na trasę przez Karbi i Artashavan, zamiast przez Byurakan. Nawet dobrze, bo ta trasa, mimo że trochę na około, jest bardziej płaska i bez zakrętów. Na drodze w ogóle nie ma śniegu, mimo, że jesteśmy już na wysokości około 2 tyś. Śnieg pojawia się dopiero na Ambred Road, ale tylko na poboczu, bo, ku naszemu zdziwieniu, trasa jest odśnieżona. Okazuje się, że miejsce to jest bardziej turystyczne niż nam się wydawało. Po drodze mijamy dwie osobówki jeden busik z Francuzami. Na miejscu trwają też jakieś prace rewitalizacyjne, więc może dlatego trasę odśnieżono. Jest też budka niby biletowa, ale wszystko puste. Może to dopiero przygotowania do sezony który zacznie się za jakiś miesiąc.

Twierdza Ambred Twierdza Ambred, na tle pięknych gór, robi wrażenie. Można obejść ją na około i wejść na dziedziniec. Za murami znajduje się mała kapliczka, a wiedzie do niej ścieżka upstrzona skrawkami szmatek i plastikowych torebek. I to nie są śmieci, mimo, że tak z daleka wyglądają! Na każdym krzaczku zawiązane są małe szmatki. Ponoć jest to zwyczaj religijny, forma podziękowania za łaski. Takie szmatki powiewają koło każdego monastyru i nie wygląda to zbyt pięknie, bo są to małe, wypłowiałe skrawki, często też kawałki plastikowych siatek.

Z twierdzy wracamy tą krótszą droga, przez Byurakan i ponownie się gubimy. Ale tym razem jest to gubienie się kontrolowane, bo wiemy gdzie jesteśmy, wiemy gdzie chcemy dojechać, a nie da się! Jedna nitka autostrady w kierunki Erywania jest nieczynna, a objazdy w ogóle nie są oznaczone. Bocznymi drogami, przez Eczmiadzyń pędzimy w kierunku Zwartnostu..i docieramy za późno. Zwartnost to jedno z niewielu miejsc w Armenii, gdzie obowiązują godziny otwarcia, a około park z ruinami otoczony jest murem. Po 17 nie zobaczy się nic, nawet z daleka. No cóż…dużo w Armenii widzieliśmy, ale ich największe dumy narodowej nie zobaczymy!

Ostatnie chwile w Erwaniu Ostatniego dnia czas zawsze ucieka podwójnie szybko. Nadal nie mamy żadnych zakupów, pamiątek, a nasze auto czeka jeszcze myjnia. Adam zaczyna od tego ostatniego, bo Łada przeraźliwie brudna i mycie może trochę potrwać. I rzeczywiście trwa! Pucowanie ręczne za niecałe 9 zł zajęło chłopakom ponad godzinę. Adam już ich odgonił jak zaczęli szorować felgi. Nikt nie mówił po rosyjsku i cała komunikacja przebiegała na migi.
I tak nasz czas się skończył. Bazaru już nie odwiedziliśmy. Zakupów dokonaliśmy w najbliższym sklepie spożywczym. Taki standardzik: kilka koniaków Ararat, wino z granatów oraz pieczone bakłażany w słoiku.
Żegnaj zaskakująco górska, azjatycka i klimatyczna Armenio! Żegnaj Łado Nivo, równie piękna i klimatyczna! Tak nam już po głowie chodzi.. może za rok Ładą Nivą po Gruzji…