Trasą Transfogaraską aż do zamku Draculi

Rekord temperatury na całym wyjeździe padł na początku - 40CTransylwanię odwiedziłam po raz pierwszy w roku 2007. Wtedy, na wiosnę, nie udało nam się przejechać trasy Transfogarskiej, bo wciąż była pokryta resztkami śniegu, a do tego w wielu miejscach na drodze leżały kamienie, a nawet zdarzały się osuwiska skalne.
Obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę i wreszcie, po 14 latach się to udało. Tranzyt do Grecji zaplanowany był właśnie przez Rumunię, by uniknąć wyjazdu z terenu Unii Europejskiej. Trasa Transfogarska była prawie po drodze do Bułgarii, więc nie mogliśmy tej atrakcji ominąć! Przejazd z basenów termalnych na granicy słowacko - węgierskiej do Sybin w Rumunii zajął nam niewiele ponad 8 godzin, a pokonaliśmy aż 700 km. Trasa świetna na tranzyt, bo niemalże cały czas leci się autostradą. Niestety oznacza to wiele godzin w aucie z krótkimi przerwami na parkingach, ale przy rekordowej temperaturze powietrza tego dnia, 40C, nikomu z klimatyzowanego auta za bardzo się wychodzić nie chciało!

Piknik pod wiszącą skałąZamek w Hunedoarze Węgry przeskoczyliśmy bardzo szybko i tuż przed 20tą dojechaliśmy do Hunedoary, znów nieco z trasy zbaczając, ale był ku temu powód - przepiękny, bajkowy gotycki zamek Corvin. Niestety do środka już nam się wejść nie udało, bo właśnie o 20tej zamykali, a poza tym bilety można było kupić tylko za gotówkę, której jeszcze nie posiadaliśmy. I tak warto było do zamku podjeść, bo najpiękniej prezentuje się od zewnątrz, sprzed zwodzonego mostu oraz z poziomu fosy!
My jednak musieliśmy pędzić dalej, by znaleźć jakieś miejsce na nocleg, w okolicach Sybin. Nocleg z Grupy Biwakowej, pod wiszącą skałą, nad zarośniętym jeziorem w okolicach Ocna Sibiului był idealny, bo dojechaliśmy na tyle późno, że nie było już wędkarzy, a miejsce było bardzo dobrze oznaczone i nawet wieczorem z łatwością można było bezpiecznie zaparkować.

Starówka w SybinStarówka w Sybin Sybin jest bardzo ładnym miasteczkiem i na pewno warto się tam chociażby na godzinny spacer po starym mieście zatrzymać, A jest co oglądać, bo są dwa rynki, piękne kamieniczki oraz schody pod starymi arkadami łączące piętrowa zabudowę starówki. Auto najlepiej zostawić w dolnym mieście, koło targowiska. Jest tam sporo miejsc parkingowych, ale płatnych na godziny, w parkomacie.

Trasa Transfogarska Cała ta wydłużona przeprawa przez Rumunię zaplanowana była jednak po to by dotrzeć do Trasy Transfogarskiej i oczywiście ją przejechać, z północy, na południe. Razem to około 150 km po górach, tunelach, serpentynach, podążając wybudowaną w 1974 roku drogą DN7C. Po drodze jest kilka atrakcji turystycznych ale tak naprawdę najpiękniejsze są widoki!

Trasa TransfogarskaTrasa Transfogarska Najwyższy punkt na trasie to ponad 2000 m.n.p.m. Warto wyjechać wcześnie by na przełęcz dotrzeć bez towarzyszącego tłumu aut. My po zwiedzaniu Sybin wspinaczkę zaczęliśmy koło godziny 12tej i im wyżej tym bardziej ciasno się robiło, mimo, że był to normalny dzień tygodnia. Jednak w trakcie wakacji i do tego przy pięknym, krystalicznie niebieskim niebie i ostrym słońcu dużo turystów wybrało się na przejażdżkę. Największy tłok był na dole, koło stacji początkowej kolejki linowej oraz tuż przed przełęczą...gdzie utknęliśmy w klastycznym, serpentynowym korku pod górę na co najmniej 40 minut! Tego się nie spodziewałam, ale niestety parking na szczycie oraz blisko ustawione przy jezdni stragany, aż do tunelu, stanowiły wąskie gardło.

Trasa TransfogarskaTrasa Transfogarska Najbardziej spektakularne widoki są właśnie na końcówce trasy od północ, już kilka kilometrów przed przełęczą. Jest sporo miejsc, gdzie można się zatrzymać, ale często są to małe wnęki na poboczach, na 2-3 auta, więc przy dużym ruchu wcale nie tak łatwo zaparkować tam, gdzie akurat szykuje się kard na wymarzoną fotkę.

Trasa TransfogarskaTrasa Transfogarska Po drugiej stronie tunelu też jest widokowo, ale już inaczej, dolina jest szersza, przestrzenie większe, a serpentyny w dół nieco mniej ostre. Niektórzy decydowali się na odpoczynek albo nawet nocleg po tej stronie. Jednak my trochę obawialiśmy się misi. I jak się nieco później okazało, nasze obawy nie były nieuzasadnione!

Niedźwiadek w dolnej części trasyNiedźwiadek w dolnej części trasyDroga na południe jest znacznie dłuższa i pod koniec robi się już trochę nudno, szczególnie gdy gór coraz mniej, a coraz więcej lasów i mały miejscowości. Ale nudę da się rozwiać bardzo szybko. Wystarczył jeden niedźwiadek na poboczu by wśród rodziny nastąpiło ożywienie. Miś siedział sobie koło barierki odgradzające jezdnię od pobocza, powodując korek na trasie, bo każdy chciał chociaż z okna fotkę zrobić. My byliśmy w szoku! Szok ten jeszcze bardziej się powiększył jak kilkanaście minut później spotkaliśmy kolejnego niedźwiadka przy szosie, tym razem była to matka z młodym, grzebiąca w przydrożnych odpadkach. Trzeci miś na poboczu już nas nie zdziwił aż tak bardzo. A najsmutniejsze było to, że nie spotkaliśmy ich na dzikich terenach tylko tuż przy wiosce i ruchliwej górskiej trasie. One już były tak przyzwyczajone do aut, że w ogóle ruch miejski nie robił na nich wrażenia!
Godzinę później, jak już schodziliśmy z zamku Poienari, dostaliśmy alert na telefon o dzikich zwierzętach kręcących się po okolicy.

Zamek PoenariZamek Poenari Oprócz samego przejazdu Trasa Transfogarską moim marzeniem było też dotrzeć do tego prawdziwego zamku Draculi czyli Poienari, gdzie w przeciwieństwie do komercyjnego zamku Bran, Vlad Palownik rzeczywiście mieszkał. Szlak do zamku prowadził po betonowych schodach (1500 stopni), a całość otoczona była dyskretnie drutem kolczastym pod wysokim napięciem, ze względu na wszechobecne misie

Zamek PoenariZamek Poenari Zamek, a raczej ruiny piękne, ale niewielkie, za to z niesamowitymi widokami. Dobrze, że taki kawał po schodach trzeba się wspinać, bo przez to nie ma dzikich tłumów! Uwaga, zamek otwarty jest w określonych godzinach, jak schodziliśmy koło 17 tej, kasa była już zamknięta, ale być może ze względu na ten alert o niedźwiadkach krążących w okolicy.

W poszukiwaniu cesarskiego klimatu i całkiem współczesnych gorących źródeł

Rumunska trasa nad DunajemNa dawne uzdrowisko w południowo - zachodniej Rumunii, zwane Łaźniami Herkulesa wpadliśmy przypadkiem, jadąc tranzytem powrotnym z Bułgarii. Rumunię chcieliśmy pokonać jak najszybciej, bo spieszyliśmy się na termy węgierskie, więc szukaliśmy trasy jak najkrótszej, tuż przy granicy serbskiej. Jednak granica bułgarsko - rumuńska zajęła nam o wiele więcej czasu niż przewidywaliśmy. Wybraliśmy przejście Vidin - Calafat, bo jest tam most na Dunaju, więc zakładaliśmy, że długo czekać nie będziemy. A było dokładnie odwrotnie, bo są tylko dwa przejścia graniczne między tymi krajami, gdzie nie trzeba przeprawiać się promem. I tam właśnie jadą wszystkie tiry. Kolejka była kilkukilometrowa, a pogranicznicy żeby ją zmniejszyć przepuszczali ciężarówki przez pasy dla aut osobowych, a my staliśmy i staliśmy!

Mănăstirea Vodița Kiedy w końcu znaleźliśmy się w Rumunii, robiło już się ciemno, a szkoda, bo nasza trasa wiodła wzdłuż Dunaju i było bardzo malowniczo. Niestety za późno już było na zwiedzanie starej, postkomunistycznej elektrowni wodnej, Porțile de Fier, w Gura Văii i pozostało nam już tylko szukanie po ciemku jakiegoś noclegu. Między górami, a Dunajem zbyt wiele opcji nie było, ale znaleźliśmy bardzo wygodny, duży parking na uboczu, przy klasztorze Mănăstirea Vodița.

Cesarski Dom Zdrojowy Dzięki temu na drugi dzień rano mieliśmy trochę czasu na zwiedzanie, w drodze na Węgry. I tak trafiliśmy na gorące źródła siarkowe w Baile Herculane. Sama miejscowość, dawniej zwana kurortem, powoli zaczyna się odradzać, ale w bardzo rumuńskim stylu. U podnóża Karpat, na pięknych, zielonych i bardzo kameralnych terenach wzdłuż rzeczki zaczynają pojawiać się szkielety wysokich hoteli! Jest ciasno, bo przez miasteczko w zasadzie wiodą tylko dwie drogi, a główny wjazd jest tylko od strony Dunaju, bo dalej już zaczynają się wysokie góry i park narodowy. Niegdyś to miejsce zostało uznane przez cesarza Franciszka Józefa za jedno z piękniejszych z uzdrowisk w Europie. Wjeżdżając tam dzisiaj, w ogóle nie czuje się tego klimatu...aż dojedzie się do samego centrum, gdzie nadal stoi, zrujnowany, ogromny Dom Zdrojowy. Niestety do wnętrza wejść się nie da, bo jest dobrze zabezpieczone i monitorowane, ale nawet z zewnątrz robi niesamowite wrażenie.

7 Springs Thermal7 Springs Thermal Jednak my wciąż liczyliśmy na te gorące dzikie źródła. W wyższych partiach miasteczka każdy z hoteli oferował dostęp do własnych źródeł, także za opłatą, dla niezameldowanych gości. Powodowało to ogromne zatory i brak miejsc parkingowych wzdłuż rzeki, gdzie rozmieszczone były te ogromne (i wciąż budujące się wyżej i wyżej) hotele. To nie było to czego szukaliśmy. Okazało się, że te prawdziwe, dzikie źródełka znajdują się jakieś 7 km wyżej, w miejscu zwanym 7 Springs Thermal. Jest tam kemping, kilka przydrożnych barów i ...tłumy staruszków, w szlafrokach, z ręcznikami, przechadzających się po poboczu szosy! Tu ewidentnie musiały być jakieś źródła! Ale nikt nic nie wiedział. Rumuni podpytywali nas o drogę do basenów, a że nigdzie nie było żadnych oznaczeń to i my krążyliśmy zdezorientowani wzdłuż drogi. Trochę tak jak w poszukiwaniu tajemnego klucza lub dziurki w drzwiach by przejść na druga stronę. Kompletnie nikt nic nie wiedział! Nawet na kempingu nie potrafili nas pokierować, a zresztą tam nikt za bardzo w innym języku niż rumuński nie rozmawiał.

7 Springs Thermal Prawda okazała się banalna, te źródła były dość małe, ot takie baseniki skalne, a droga do nich wiodła z szosy wąską ścieżką, w dół skarpy, z wejściem starannie ukrytym na zaśmieconym poboczu. Klimat taki, że poczułam się jak na głębokiej, ukraińskiej prowincji. Przy baseniku była mała przebieralnia, a w wodzie już moczyło się jakieś 10 osób. Adam miał trochę wątpliwości, czy dołączać, ale ja od razu wskoczyłam po chwiejnej drabince do środka. Woda cieplutka, ale mocno siarkowa, więc dzieci musiały poczekać, bo dla nich taka woda nie byłaby zbyt zdrowa. Nawet udało mi się namówić Adama do krótkiego wejścia, oczywiście w celach leczniczych ;-)
Kawałek niżej były jeszcze cieplejsze baseny a nieco wyżej ponoć małe, ciepłe niecki przy rzece, ale nam ich się nie udało znaleźć. Mimo wszystko bardzo mi się to miejsce podobało, chyba przez jego abstrakcyjność i niedostępność. Na pewno jest to zupełnie coś innego czego człowiek by się spodziewał (niektórych może rozczarować, bo luksusów tam brak!). Żałuję, że musieliśmy jechać dalej, bo poeksplorowałabym jeszcze trochę okolicę