08-10-2015 Kioto 京都市

Czas zacząć podróż po Japonii. A jak podróż to musi być pociąg. A jak pociąg to oczywiście Shinkansen. Nasz JR Pass obejmował przejazdy wszystkimi pociągami państwowych kolei japońskich, oprócz dwóch najszybszych rodzajów Shinkansena Nozomi i Mizuho. Mogliśmy jeździć wszystkimi innymi Shinkansenami, niewiele wolniejszymi, które rozpędzały się do około 300 km/h. Wystarczająco szybko!

Shinkansen na dworcu w Tokio Trasa do Kioto zajmuje nam niewiele ponad 2 godziny. Na dworcu wszyscy, również Japończycy, robią sobie fotki z najszybszymi i bardzo efektownie wyglądającymi pociągami. Wsiadamy do pierwszego wagonu z brzegu, nie wiedząc jeszcze, że bez rezerwacji powinniśmy szukać odpowiedniego wagonu, przeznaczonego dla podróżnych, którzy nie wykupili miejscówki, czasami podwajającą cenę biletu. My takie miejscówki dostalibyśmy za darmo, ale tylko dwie, więc woleliśmy sami poszukać przedziału z trzema lub nawet czterema miejscami wolnymi obok siebie.
Wagony bez rezerwacji znajdują się najczęściej na początku lub na końcu składu pociągu i wcale nie jest aż tak trudno zdobyć tam miejsce. Wszystko jednak zależy od dnia, godziny i popularności trasy.
W środku Shinkansen nie różni się bardzo od naszego Intercity. Wagony są bez przedziałów, w niektórych pociągach nawet po 3 miejsca w rzędzie i 2 w rzędzie obok. Toalety oczywiście czyste i zazwyczaj gdzieś w składzie można znaleźć toaletę z przewijakiem. Pociągi jeżdżą szybko i cicho. Tak naprawdę nim się człowiek dobrze rozsądnie, to już trzeba wsiadać.

Czekamy na autobus nr 5 w Kioto W Kioto od razu kupujemy tanią kartę na autobusy miejskie, za 500 JPY na dzień i jedziemy autobusem linii 5 w poszukiwaniu naszego noclegu. Jazda autobusem z wielkimi bagażami i wózkiem to nie taka prosta sprawa. Wchodzi się środkowym drzwiami, ale żeby wyjść, trzeba się ze wszystkim przejechać do przodu i tam pokazać bilet lub zapłacić. Jedziemy chyba z 40 minut, a gdy wsiadamy, kierowca coś nam każe dopłacać. Adam się wykłóca, że przecież mamy bilet całodzienny i w końcu nic nie płacimy. Potem okazuje się ze nasz nocleg, mimo że wciąż w Kioto, był poza strefą obowiązywania naszego biletu! Trzeba było dopłacać 160 JPY, ale kierowcy nie zawsze od nas tego wymagali.

Arashiyama Bamboo Grove Dojazd i znalezienie naszego apartamentu, prawie na wsi, zajął nam sporo czasu, a tego dnia chcemy jeszcze pojechać obejrzeć las bambusowy na przedmieściach. Zaopatrzeni w mapę komunikacji miejskiej, znajdujemy odpowiednie połączenia z przesiadką. Oznacza to znów co najmniej godzinę w autobusach.
Do Arashiyamy docieramy po 15 i mamy tylko trochę ponad dwie godziny do zachodu słońca. Zaczynamy od słynnego lasu bambusowego, który niestety oddzielny jest od ścieżki bambusowym płotkiem, więc de facto między bambusami się nie chodzi. Ale i tak jest nieco mroczne i bardzo fajnie. Szkoda tylko że taki tłum turystów. Trasa między bambusami długa nie jest i dochodzi się nią do całkiem ładnego kompleksu świątyń Zen: Tenryuji Temple. Tutaj po raz pierwszy mamy okazje podziwiać precyzyjnie poprzycinane ogrody w stylu japońskim.

Mała gejsza w Arashiyamie Stamtąd przedostajemy się na drugą stronę rzeki, gdzie znajduje się Monkey Park Iwatayama, czyli park w lesie, na szczycie góry, gdzie z bliska podziwiać można lokalne małpy, głownie makaki. Wstęp do parku jest dość drogi i tym razem nawet dzieci płacą, ale nie ma się co dziwić, bo w końcu jest to rozrywka głównie dla dzieci. Gdy już się doczłapie na szczyt góry, rzeczywiście spotkać można kilka małpek. Na całym terenie jest ich około 200 ale teren jest dość spory, a przy znajdującym się na górze budynku siedzą te najbardziej oswojone lub te głodne, bo turyści przychodzą tu je karmić. Wygląda to bardzo śmiesznie bo turyści siedzą wewnątrz małego budynku, a małpy od zewnątrz wiszą na kratach i przez te kraty podaje im się zakupione smakołyki! Miejsce jest rozczarowujące, a plac zabaw nieopodal wygląda jakby pamiętał czasy I wojny światowej!

Znacznie większa przygoda okazał się powrót do domu autobusem nr 93. Ten magiczny autobus ma kilka tras i my niestety wsiedliśmy w złym kierunku. Gdy już dojechaliśmy na pętle, trzeba było jeszcze raz wrócić do Arashiyamy i dopiero z przesiadkami przedostać się do domu. Jedyny pozytyw to znalezienie na trasie naprawdę dużego supermarketu, z wieczornymi przecenami. Na wieczór mamy obento, a na rano sushi sashimi.

09-10-2015 Kioto 京都市: Kiyomizu - Chram Yasaka - Chram Heian - Nijo-jo - Kinkaku-ji

Chodnikowa kapliczka w GionCzyżby prawdziwa gejsza?Kioto to przede wszystkim świątynie, w liczbie kilku tysięcy, z czego co najmniej kilkanaście polecanych do odwiedzenia, w większości wpisanych na listę UNESCO. My wybraliśmy cztery oraz zamek Nijo-jo. Nie jest to za wiele ale dzięki temu zapamiętaliśmy co zwiedzaliśmy i jednocześnie uniknęliśmy świątynnego przesytu, powszechnego w Kioto.
Nie wiem, czy to dlatego ze dziś piątek, ale wszędzie towarzyszyły nam tłumy szkolnych wycieczek. Miało to swój urok, bo pierwszy raz mieliśmy okazję poprzyglądać sie japońskim dzieciom, a nawet z nimi porozmawiać. Dzieci, tak samo jak już kiedyś nam sie zdarzyło w Indonezji, miały za zadanie porozmawiać po angielsku z turystą. Zapytały jak mam na imię, skąd jestem, przedstawiły się i znalazły na mapie Polskę. W zamian za rozmowę dostaliśmy robione przez nie piękne origami.
Największe wycieczkowe tłumy spotkaliśmy na początku naszego dnia w Kiyomizu dera oraz na sam koniec, w Złotym Pawilonie (Kinkaku-ji ). Mimo to oba obiekty warto zobaczyć.

Wpis do pielgrzymkowej książeczki w Kiyomizu dera, Kioto Kiyomizu dera stoi na ogromnych, drewnianych palach a komercyjna uliczka prowadząca do niej sama w sobie świadczy o przychodzących tam tłumach. O kontemplacji można zapomnieć. Jednak to ciekawe miejsce, a lokalny japoński tłum stanowi również koloryt sam w sobie. Na terenie świątyni kupuję książeczkę do zbierania podpisów, używaną przez buddyjskich pielgrzymów. Od razu tez dostaję pierwszy wpis, piękną, ręczną kaligrafię z nazwą świątyni i datą. Książka kosztuje mnie 1200 JPG a każdy wpis 300, ale warto. Samo patrzenie jak taki napis powstaje, malowany cienkim pędzelkiem w kilkanaście sekund jest czymś niesamowitym. To chyba najlepsza pamiątka jaką można przywieźć z Japonii. Na razie wpisy mam cztery. Nie wiem czy to tez funkcjonuje poza Kioto.

Chram Yasaka, Kioto Wąskimi uliczkami docieramy do pagody Yasaka i dalej do chramu Yasaka. Tutaj już jest spokojnie. Trochę pielgrzymów, trochę turystów, wstęp bezpłatny i nigdzie nie wchodzi się do środka. Dzieci bawią się białymi kamyczki i, z których usypywane są place i ścieżki na terenie każdej świątyni. Lila, nieświadomie, wraca do zabawy wymyślonej w Chinach czyli zjeżdżania po wyślizganych bokach schodów. Tymek podąża za nią, a po chwili do zabawy dołącza starsza para Japończyków. Mam wrażenie, że w tym kraju tylko ludzie starsi są na tyle odważni by wbrew konwenansom po prostu przyglądać się a nawet zagadać gajinów, czyli turystów nie- Japończyków.

Chram Heian, Kioto Przez park idziemy do kolejnej świątyni, chramu Heian. W parku kusi mnie lokalny fast food, czyli takoyaki. Czytałam o tej przekąsce przed wyjazdem i bardzo mnie zaintrygowała. Są to smażone w głębokim tłuszczu ziemniaczane kulki, nadziewane kawałkami ośmiornic. Do tego jakaś posypką, chyba z suszonego mięsa tuńczka i keczup. Dobre ale wolałabym więcej ośmiornicy i mniej dodatków.
Wyszliśmy już z tej najdroższej części miasta więc zaczynają się zwykłe sklepy spożywcze. Tym razem z Lilą próbujemy pyz na parze, nadziewanych mięsem z cebulką. Znów pycha! Kolejne danie na naszej liście na szybkie posiłki z marketu. Pyzy zazwyczaj sprzedawane są przy kasie, trzymane w ciepłych mini piekarnikach. Do tego z lodówki grzejącej, a nie chłodzącej, dodać można ciepłą herbatkę z cytryną w plastikowej butelce i przekąska na ciepło za 3USD gotowa!
Wracając do świątyń...to co najciekawsze w okolicy Chramu Heian to ogromna, pomarańczowa brama tori na ulicy przed nim oraz pięknie się komponująca brama wejściowa. Są też ogrody, ale płatne. Jakoś nam się nie chciało. Bardziej zależało mi na zwiedzaniu zamku Nijo-jo.

Zamek Nino-jo w KiotoKioto jest doskonale skomunikowane pod kątem zwiedzania. Przemieszczanie się pomiędzy zabytkami jest bardzo sprawne dzięki sieci autobusów ekspresowych, jadących trasą najważniejszych świątyń. Kupując bilet całodzienny na komunikację miejską za 500 JPY, można nimi jeździć do woli. Gorzej jest gdy tak jak my, mieszka się na przedmieściach i najpierw lokalnym, zwykłym autobusem trzeba dotrzeć do centrum. Może to zająć i godzinę! Gdy już odkryliśmy autobusy pospiesznie, zwiedzanie Kioto stało się o wiele bardziej przyjemne.
Zamek Nijo-jo jest świetny. Na zewnątrz złoto i dyskretna elegancja. W środku prostota i trochę kiczowatych obrazków z laki. Ale wybaczamy szogunowi. Taki wtedy był styl. To co najfajniejsze to skrzypiąca, drewniana, tzw. słowicza podłoga. Dźwięki wydaje niepowtarzalne, a miało to niegdyś służyć jako ostrzeżenie przed zbliżającym się wrogiem. Po zamku czas na obejście ufortyfikowanych murów i mini ogrodu. Mury są porządne, mimo że zamek nigdy nie pełnił obronnej funkcji.

Kinkaku-ji, Złoty Pawilon Popołudniem, jak co dzień, zaczyna gonić nas czas. Większość obiektów zamykana jest już o 17, a ostatnie wejście jest czasem nawet 40 min wcześniej. Jesienią koło 18 jest już ciemno, co znacznie skraca nasze możliwości zwiedzania, bo rano z dwójką dzieci zawsze trudno się wygrzebać, mimo, że codziennie dzieciaki budziły nas koło 8 mej. Ostatni na dziś jest Złoty Pawilon (Kinkaku-ji), na północno-zachodnim obrzeżu Kioto. Tutaj znów tłum nieprzerwany, ale świątynie i tak ogląda się tylko z zewnątrz i to z brzegu jeziora więc ludzie na około nie mają aż tak dużego znaczenia. Dla tego jednego obrazka złotego pawilonu, oświetlonego dodatkowo zachodzącym słońcem, nad jeziorem i z pięknymi sosnami w tle, warto było tu przyjechać.

10-10-2015 Kioto 京都市: Nishi Hongan-ji - To-ji - Fushimi Inari-taisha

To-ji, Kioto Ostatni dzień w Kioto zaczynamy od długiej jazdy autobusem nr 5 w okolicę dworca. Tam znajduje się jeszcze kilka ciekawych świątyń. Pierwsza z nich to Nishi Hongan - ji, piękny, drewniany kompleks z XVI wieku. Dziś odbywają się tam modlitwy, więc tylko na chwilę wchodzimy do środka, zresztą i tak takie obiekty największe wrażenie robią z zewnątrz. Ku mojemu zdziwieniu, nie ma tu mnichów kaligrafujących pieczątki, są tylko zwykłe stemple. Szkoda, ale i tak do książeczki wbijam.

Na pieszo przechodzimy do pagody To-ji oraz świątyń kryjących najcenniejsze posągi Buddy Yaushi (Healing Buddha). Jest to bardzo spokojne miejsce i są też moje pieczątki. Nie mogę się napatrzeć jak sprawnie mnisi je kaligrafują!
Spacerem dochodzimy na dworzec, po drodze jeszcze testując różnego rodzaju pyzy na ciepło, sprzedawane w markecie. Lila ma z mięsem i cebulką, ja podobnie, ale jeszcze z odrobiną musztardy, a Adam znalazł taką na słodko, z nadzieniem z czerwonej fasoli.

Fushimi Inari Inari jest oddalone od Kioto tylko o 2 stacje kolejką JR. Lokalny pociąg jeździ co 30 minut, ale ludzi sporo. Tłumy jednak widać dopiero na miejscu. W końcu to sobota i nie tylko japońscy i zagraniczni turyści odwiedzają to miejsce, ale także miejscowi. Jest bardzo kolorowo, całkiem fajna atmosfera. No i ta przepiękna pomarańczowa czerwień świątynnych budowli Fushimi Inari-taisha i bram torii.

Fushimi InariA bram jest naprawdę dużo. Koło 10 tysięcy, na czterokilometrowej trasie. Całości nie przechodzimy, bo po pierwsze tłum nie maleje, a po drugie nie mamy nosidła, tylko wózek, który chwila trzeba przenosić. Tymek chce chodzić sam, nie da się go na rękach utrzymać, więc ciężko z takim balastem cała trasę przejść. Miejsce to jest niesamowite, szczególnie jak fala ludzi przejdzie i można chwilę pod bramami pobyć samemu.

Wracamy pociągiem do Kioto i na dworcu zjadamy pyszną obiadokolację. Jestem coraz większą fanką japońskich zup, z różnymi rodzajami makaronu. Dziś miałam udon, gruby makaron w pysznym, orientalnym rosole i do tego tempurę z warzyw i krewetek. Lila mnie zdziwiła, bo zjadła cała porcję warzyw, krewetek, ryb w cieście, podanych na patyczkach. Pierwszy raz chyba jadła krewetki! Nawet dla Adama znalazł się wegetariańskie, smażone tofu z piklami. Uczta za 2600 JPY, czyli 26 USD. I jak tu narzekać że Japonia jest droga!

11-10-2015 Kioto 京都市- Nara 奈良市- Osaka 大阪市

Opuszczamy Kioto, idealnie, bo pogoda się pogorszyła i w nocy padał deszcz. Przed nami trudna trasa z dużym i plecakami, przez Narę do Osaki. Nara leży w połowie drogi między tymi miejscowościami, mniej niż godzinę drogi pociągiem, więc najlepiej odwiedzić ją po drodze, bez dodatkowego noclegu. Pociąg do Nara do zwykła podmiejska kolejka JR, wyglądająca tak jak metro. Początkowo to ta sama trasa jak wczoraj do Inari. To tam dziś, w niedzielny poranek podąża tłum. Do Nara dojeżdża już pustawy skład.
Najtrudniejsze zadanie dnia dzisiejszego to znalezienie odpowiednio dużych skrytek na nasze bagaże. Plecaki mamy ogromne i nieforemne, a dworcowe skrytki są długie i wąskie. W końcu bierzemy dwie za 600 oraz za 400 JPY i jakoś wszystko upychamy. Dzięki temu mamy przyjemną, kilkugodzinną wycieczkę po Narze na lekko.

Lila dokarmia jelenie w NaraJelonek w Nara próbuje wykraść banana Tymka! Aby dojść do parku z dworca JR, trzeba przejść spory kawałek miastem. Bliżej byłoby z dworca prywatnej kolejki, ale na nią nie działa nasz JR Pass. Gdy tylko zbliżamy się do zielonych terenów, wciąż w centrum miasteczka, pojawiają się słynne jelenie. Chodzą za turystami, przesiadują na skrzyżowaniach, kręcą się wokół stoisk z jedzeniem albo po prostu odpoczywają pod drzewami. Dosłownie jak święte krowy. A na około tłum zachwyconych turystów. Nasze dzieciaki też były zachwycone, Tymek z przejęcia aż podskakiwał i śmiał się na głos, goniąc ociężałe z przejedzenia osobniki.
Moje spotkanie z jeleniami zaczęło się od walki o Tymusiowego banana, którego, na skrzyżowaniu, z bocznej kieszonki wózka, wyciągnął mi właśnie młody jelonek. Banana było pół, jeleń więc chwycił za pustą skórkę, a mi się go udało z powrotem wyrwać! Jeszcze chwilę próbował pyszczek pchać do wózka po inne smakołyki, ale zmieniło się światło na skrzyżowaniu i udało nam się uciec. Na szczęście zwierzęta te nie są wcale agresywne. Pewnie dlatego, że są regularnie przez turystów dokarmianie specjalnymi ciasteczkami.

W drodze do Kasuga Taisha Jelenie towarzyszyły nam przez następne 3 godziny zwiedzania okolicznych świątyń. Zaczęliśmy od najbardziej znanej Tōdai-ji, z wielkim Buddą Daibutsu. Bardzo piękne i masywne, drewniane budowle robią ogromne wrażenie. Budda w środku tez duży i wyjątkowo tutaj można robić mu zdjęcia. Turyści ustawiają się tłumnie do przejścia przez wąską szczelinę w kolumnie - dziurkę w nosie Buddy - nam się jednak nie chce tyle czekać. W bocznej alejce zjadamy pyszną tempurę i szaszłyki z supermarketu na dworcu w Narze, i udajemy się do drugiej świątyni, Kasuga Taisha. Tutaj tak naprawdę nie interesuje nas kolejna świątynia, ale sama droga. Setki kamiennych, starych, małych latarni, na pielgrzymkowym szlaku przez las.

Zakamarki starej części Osaki Po ponad 4 godzinach i dwóch piknikach, wracamy na dworzec. Wyszła nam całkiem fajna wycieczka, a po niecałej godzinie jesteśmy już w Osace. Znów czeka nas przeprawa z wielkim miastem, setkami znaków i podziemnych skrzyżowań, ale jakoś sobie radzimy i szybko docieramy na nasz nowy nocleg.
Mieszkamy w małym apartamentowcu, w samym centrum Osaki. Wszystko rezerwowane przez internet, przez Airbnb, wiec tylko mamy opis jak tam dotrzeć. W Japonii nie ma standardowych adresów, tylko opisowe, np. piąty dom po lewej za piekarnią albo za wiaduktem w prawo i potem wąskim przejściem między dwoma domami. I jak tu się odnaleźć? Pomagają fotki od naszych gospodarzy i bardzo dokładne opisy od stacji metra czy przystanku komunikacji miejskiej. Taki mini miejski geocashing.
Mieszkanie jest super: trzy futony, mała kuchnia i łazienka. Jest też washlet, czyli super toaleta, z masą nieznanych nam przycisków i podgrzewaną deską. Aż strach ten cały mechanizm uruchamiać, bo jak się jakiś natrysk włączy to potem zupełnie nie wiadomo jak to powyłączać!