Przepis znajdzie się na każdego!
Promem i kilkoma autobusami w 8 godzin przedostaliśmy się z powrotem do Singapuru. Trasę graniczną pokonywaliśmy drugi raz więc nie spodziewaliśmy się problemów. A jednak! Singapur to kraj restrykcyjnych, wyrafinowanych przepisów i wysokich kar. Zakazów mają tyle, że aż trudno zapamiętać. My skoncentrowaliśmy się na tych, które najbardziej dotyczą turystów, szczególnie podczas przekraczania granicy. Nie przewidzieliśmy jednak, że przepisy celne różnią się w zależności od tego, skąd turysta przylatuje! Wlatując z Kataru nie mieliśmy żadnych problemów. Natomiast granica lądowa z Malezją rządzi się swoimi prawami. I w ten sposób, częściowo nieświadomie, staliśmy się przemytnikami jednej puszki piwa oraz resztki tytoniu. Okazało się, że owszem alkohol w małej ilości z Malezji można wwieźć, ale trzeba go zgłosić do oclenia, czego nie doczytaliśmy na rozwieszonych przed skanem bagaży plakatach! Bagaże sprawdzali nam bardzo dokładnie, łącznie z rozpakowywaniem plecaków i wyszukiwaniem wszelkich przedmiotów w kształcie butelek. Znaleźli tylko puszkę piwa i od razu Adam został poproszony na przesłuchanie! A ja czekałam z dziećmi prawie pół godziny, nie wiedząc co się dzieje! Zaczęło się od spisania protokołu za szklaną szybą, a potem rozmowy z wyższym rangą urzędnikiem w pomieszczeniu bez okien. Na szczęście jakimś cudem skończyło się na pouczeniu i adnotacji w aktach, co w przypadku bardzo trzymającego się przepisów Singapuru można uznać za cud! Kary zaczynają się od 500 SGD aż po kilka tysięcy!
Little India, Chinatown oraz Marina Bay
Little India, Clarke Quay oraz Chinatown
Na zwiedzanie centrum Sinagpuru mieliśmy tylko jeden dzień, ale jest to wystarczający czas na zobaczenie najważniejszych miejsc w mieście, bez wchodzenia do muzeów. Spacer rozpoczęliśmy w dzielnicy Little India, niedaleko której znajdował się nasz hostel Mercure Backpackers. Wystarczy przejść kilka ulic, by wyobrazi sobie jak dzielnica ta wyglądała kilkadziesiąt lat temu. Piękne, kolonialne kamienice i zdecydowanie więcej Hindusów, niż w innych dzielnicach Singapuru. Oprócz wszechobecnych Chińczyków, są restauracje indyjskie i kilka pięknych, hinduistycznych świątyń.
Stamtąd szybki przejazd metrem do Dhoby Ghaut, gdzie spędziliśmy pół godziny na bezowocnych poszukiwaniach posągu LOVE (na pewno gdzieś tam jest!) i dalej na pieszo przez teren Fortu Canning do Clark Quay. Fort to po prostu zielony teren na wzgórzach, gdzie za bardzo nie ma nic ciekawego, chyba że chce się odpocząć od terenów miejskich. Na drugi raz bym to miejsce pominęła. W ostatniej chwili udało nam się dotrzeć do mostu przy Clarke Quey, gdy rozpętała się potężna, tropikalna ulewa! Przy takim deszczu parasole niewiele dają, ale jednocześnie jest bardzo ciepło więc przemoczenie aż tak bardzo nie przeszkadza. My schroniliśmy się w centrum handlowym w Chinatown. Nauczeni doświadczeniem, wiedzieliśmy, że najlepsze i najtańsze jedzenie dostać można właśnie w centrach handlowych. Tylko trzeba poszukać odpowiedniego piętra, z tzw. food court, czyli miejscem gdzie zgromadzone są tanie restauracje.
Boat Quay, Marina Bay
Po ulewie czas na najważniejsze atrakcje Singapuru czyli okolice Marina Bay. To tam znajduje się słynny, znany wszystkim z pocztówek hotel Marina Bay Sands, z tarasem na dachu, przypominającym samolot. Zaczynajmy od Boat Quay, małego nabrzeża z knajpkami, pięknym widokiem i luksusowym, starym hotelem Fullerton. Powoli zbliżamy się do najbardziej rozpoznawalnego i najbardziej popularnego miejsca, Parku Merlion. Jest to jedyne miejsce, gdzie rzeczywiście widać tłumy turystów. Mostem Jubileuszowym i promenadą wzdłuż zatoki i mostem Helix, przejść można pod sam hotel Marina Bay Sands, a nawet wejść do środka do budynku, którego dolne piętra stanowią centrum handlowe.
Gardens by the Bay
Ostatnia atrakcja, na którą osobiście bardzo czekałam to otwarte w 2011 roku ogrody Garden by the Bay. Jest to ogromny park, zaczynający się tuż obok hotelu Marina Bay Sands, z pięknie skomponowaną zielenią i osobliwymi, metalowymi drzewami, górującymi nad parkiem, jak kapelusze (Supertree Grove). Wśród koron tych drzew, obrośniętych tropikalną roślinnością, wiedzie ścieżka zwana OCBC Skyway. Widok z góry nie do zapomnienia, robi większe wrażenie niż by się wydawało będąc na dole. Trzeba tylko mieć trochę szczęścia by nie natrafić na wycieczkę lub dwie, bo wtedy w kolejce utknąć można na dłuższy czas. Na górę wjeżdża się windą, a wpuszczana jest zawsze tylko określona liczba osób. Teoretycznie przebywać na podniebnej trasie można tylko 15 minut, ale nas nikt nie popędzał ani nie przeganiał. Jak wychodziliśmy, przed zachodem słońca, kolejka była już znacznie dłuższa. Na pewno warto również poczekać aż do zachodu słońca pod drzewami, na dole. Widać wtedy jak powoli na roślinności pojawiają się niesamowite kolory, pochodzące od odpowiednio ustawionych wokół drzew świateł.
Jedyne rozczarowanie to czynny tylko do 19 tej ogród z fontannami dla dzieci. Zamykany jest on dla wchodzących już o 18.30, długo przed zachodem słońca. Do dziś pamiętam nasze rozczarowanie jak nie chciano nas wpuścić nawet na 10 minut. Ale przepisy i zasady w Singapurze to rzecz święta. Nie weszliśmy również, ale to z premedytacją, do Flower Dome i Cloud Forest. Są to ekspozycje lasu tropikalnego i kwiatów, umieszczone pod dachem. Wejście niesamowicie drogie, bo aż 28 SGD za dorosłego i 15 SGD za dziecko i jest to cena od razu za dwa konserwatoria. Tylko miejscowi mają tańsze bilety i możliwość pójścia w jedno miejsce, za mniejszą kwotę. My założyliśmy, że po 10 dniach w borneańskiej dżungli, raczej nas taki sztuczny las niczym nie zaskoczy, a tym bardziej wystawa kwiatów. Gotówkę więc przeznaczyliśmy na małe pamiątki i ostatni obiad w Singapurze.