30-08-2011 Poznań - Berlin - Londyn

Korean AirwaysW tym roku wybraliśmy sobie bardzo skomplikowany, aczkolwiek - ze względów finansowych - bardzo korzystny dojazd na nasze wakacje w Nowej Zelandii. Najpierw autem z Poznania do Berlina, potem lot do Londynu, bo właśnie stamtąd znaleźliśmy o prawie 500 euro na osobę tańsze bilety na antypody. Potem Korea i przerwa na aklimatyzację w strefie czasowej +7 godzin (to ze względu na Liliankę). I dopiero po 4 dniach wylot do Auckland.

Lecimy z Londynu do KoreiNa początku nie obyło się bez problemów. Mało powiedziane! Po prostu nie chcieli nas wpuścić na pokład samolotu z Londynu do Korei! A wszystko dlatego że przy Check In linie koreańskie standardowo żądają karty kredytowej, którą zapłaciło się za bilet. Wiedziałam o tym, bo było to napisane na moim potwierdzeniu biletu. I miałam chyba z cztery karty przy sobie; ale nie tą, którą za bilet 8 miesięcy wcześniej zapłaciłam! Jako że płatność była na początku roku, zupełnie wyleciało mi z głowy, że używałam niestandardowej karty z banku gdzie mam kredyt. Bardzo poważny Koreańczyk powiedział mi, że muszę udowodnić, że ten bilet kupiłam. Przypomniało mi się, że przecież mam konto online w tym banku, więc mogę pokazać wyciąg z karty. Mogę, jakbym tylko znała pin i login. Szybki telefon do mamy w Polsce, Mama jakieś notatki znalazła, ale i tak zalogować się nie mogę. Nie wiem, co ja tam w styczniu pozmieniałam, ale nie działa. Nie ma szans bym udowodniła płatność we wtorek wieczorem, kiedy mój banku już zamknięty na cztery spusty! A do zakończenia odprawy już tylko 15 minut. Całość negocjacji i prób zalogowania się trwała prawie godzinę i, tuż przez zamknięciem bramek, Koreański służbista zmiękł, kazał mi podpisać deklarację, że zapłaciłam moją kartą debetową i wpuścił nas do samolotu. Może dotarło do niego, że jakby była to karta kradziona, to od stycznia do września już na pewno linie by się o tym dowiedziały!

01-09-2011 Seul

W drodze z lotniska do SeuluDo Korei Południowej dolecieliśmy o 13.30 czasu lokalnego czyli o 5.30 czasu londyńskiego. Lila pospała 5 godzin w samolocie więc była całkiem ożywiona. Cały lot trwał 10,5 godziny i wcale nam się nie nudziło. Zresztą, jak nam się nudzić z dzieckiem, które ciągle coś chciało i nie mogło się zdecydować czy lepiej oglądać bajkę na dvd, czy może porysować, a może ponaklejać nalepki albo coś zjeść i pożuć smoka. Mimo wszystko jesteśmy optymistycznie nastawieni do kolejnego lotu za 4 dni. Na lotnisku już czuć azjatyckie klimaty, głównie dlatego że jest bardzo ciepło i do tego na około nas sami Azjaci; Europejczycy giną w tłumie skośnookich. Co ciekawe dla nas, większość tych skośnookich to też zagraniczni turyści, stojący razem z nami w kolejce do odprawy dla nie-tubylców. Nam się nawet udaje przeskoczyć w trybie pilnym, bo Lila zaczyna głośno narzekać i pokrzykiwać.

Nasz hostel w Seulu Na dobry początek wymieniliśmy 50$ i ruszyliśmy na poszukiwanie naszego autobusu 6011 do centrum Seulu. Autobus dość drogi, bo 10$ od osoby, ale za to dojeżdżał bezpośrednio do ulicy koło naszego hotelu. Od razu po wejściu do środka, szamocząc się z własnymi ciuchami, udało mi się przebrać w cienką podkoszulkę - było niesamowicie gorąco. Sama droga bardzo fajna, jako że autobus przejeżdżał przez samo centrum Seulu, mijając dwa najważniejsze pałace królewskie. Mieliśmy przedsmak tego co będziemy zwiedzać w ciągu następnych dni. Znaleziony przez Internet hostel wyglądał na bardzo nowy. Był w centrum, ale w bocznej uliczce, co doceniliśmy wieczorem, gdy na głównych ulicach rozpoczęły się całonocne imprezy.

Mieliśmy piętrowe łóżko oraz mały aneks kuchenny i łazienkę. Nic więcej do szczęścia nam nie było potrzeba. No może tylko by Lilka w nocy dała spać innym turystom, bo właściciel przy rezerwacji zapowiedział że ma nadzieje że nasze dziecko za dużo nie płacze. Przed nami pierwszy cel - znalezienie banku lub bankomatu i wymiana dolarów na lokalne wony. Na lotnisku wymieniliśmy tylko 50$, bo zazwyczaj tam są najwyższe prowizje. Tym razem nasza chęć zaoszczędzenia na niewiele się zdała. Okazało się, że po godzinie 16tej w Seulu wszystkie banki są już pozamykane, a kantorów to raczej nie ma. Bankomaty? No może są. ale tylko w koreańskich szlaczkach i dolarów nie da się w nich wymienić. Nie da się również użyć polskiej karty debetowej. Może kredytowa by przeszła, ale to nas nie interesowało. Trzeba było więc poszukać pomocy miejscowych, przynamniej w odszyfrowaniu komend w bankomacie. I tu kolejny problem - tu nikt nie mówił po angielsku! W końcu łapiemy młodego wilka w garniturze, on przynajmniej rozumie o co chodzi, ale z bankomatem i tak sobie nie radzi. Dzwoni wiec na infolinie banku i po chwili z zamkniętego oddziału wychodzi Pan i w jakiś cudowny sposób wypłaca 300$ z mojej karty debetowej Visa. Najciekawsze w tym wszystkim, że na bankomatach była nawet opcja English. ale po przejściu dwóch pierwszych ekranów zaczynały się pojawiać pytania po koreańsku!

Koreański fast food Kasa wymieniona, wiec w końcu można zrobić zakupy spożywcze na kolejny dzień oraz iść na kolację. Niestety jest dość drogo. Nie są to znane nam ceny azjatyckie, raczej bym powiedziała że takie zachodnioeuropejskie. Na pewno drożej niż w Polsce. Ale i tak jakieś zapasy dla Lilki zrobić trzeba. Nabywamy słodkie bułeczki, picie i oczywiście dla nas klasyczne zupki koreańskie. Wybór dość spory ale napisy tylko po koreańsku i biedny Adam nie może się dogadać co z tego jest tak naprawdę bezmięsne i bezrybne! Pomimo napisanej przez naszego Koreańczyka z hotelu karteczki w szlaczkach : "Nie jem mięsa, nie jem ryb", ciężko nam się porozumieć w sklepie. Adam decyduje się na dobrze nam znane zupki dostępne w Polsce :-)
Nie udało mi się również znaleźć słoiczków ani pieluch dla Liliany. Dobrze że wzięłam zapasy z Polski! Na kolacje w końcu zdecydowaliśmy się na koreański Fast food: Hot Girls, jako że oferował, jako jedyny bar w okolicy, kimchi bez dodatków mięsnych. Ja zamówiłam tradycyjne teriyaki bulgogi, czyli nasze śląskie kluchy z wołowiną na słodko. Było pyszne, ale smak tak dziwaczny, że najpierw trzeba się było przyzwyczaić. Jednak myślę, że polubię lokalną kuchnię!

02-09-2011 Seul

Zorganizowana wycieczka w kierunku linii demarkacyjnejAmbitny plan od rana - zwiedzanie linii demarkacyjnej z Koreą Północną. Wycieczka zorganizowana, bo inaczej się nie da (cena standardowa to około 46$/os,). Wyjazd o 7mej rano. A dlaczego ambitny? Bo my, a najbardziej nasze dziecko, nie zdążyliśmy przestawić się jeszcze na lokalny czas! Liliana poszła grzecznie spać koło 21 poprzedniego dnia i absolutnie wyspana obudziła się o 1.30 nad ranem. Zażądała śniadania i zaczęła się bawić głośno podśpiewując! Pozostało mi tylko nakłonienie jej do oglądania bajki na telefonie, by przynajmniej siedziała cicho i nie pobudziła ludzi śpiących w pokojach obok. Przetrwałyśmy tak do 4 nad ranem, bo czym Lila zasnęła. O 5.30 miała pobudkę i niezbyt jej się to spodobało.

Strefa DMZDo granicy z Koreą Północną, a raczej do pasa granicznego położonego 2 km od granicy, jechaliśmy około godziny autobusem z Seulu. Po obejrzeniu propagandowego filmu, zabrano nas do wykutego przez Północnych Koreańczyków tunelu w skale. Takich tuneli odkryto kilka, a ile jest ich naprawdę, do dziś nie wiadomo. Być może poszukiwania wciąż trwają. Tunele te miały służyć do ataku na Seul. Zwiedza się oczywiście tylko tę cześć po południowej stronie, a dochodzi się 170 metrów pod ziemią do rzeczywistej granicy. Zdjęć robić nie wolno i cały czas jest się pod obserwacja żołnierzy.

Żołnieze pilnujacy nieużywanego dworca kolejowego Następnie autobus zawiózł nas na punkt widokowy zwany Dora Observation. Jest to jedyne miejsce z którego można z bardzo daleka poobserwować Koreę Północną. Przez lunetę widać północnokoreańskie bloki, wielką flagę i graniczne zasieki z wieżą strażniczą. Niestety aby móc zrobić zdjęcie, trzeba wycofać się za wyznaczoną linię... zza której to już praktycznie nic nie widać. Po koreańsku, z dokładnością co do minuty, ruszyliśmy do następnego miejsca, nieczynnego i nigdy jeszcze nie używanego jedynego w Korei Południowej międzynarodowego dworca kolejowego na granicy z Koreą Północną. Dworzec Dorasan Station otworzono z pompą parę lat temu i na razie nic się nie dzieje, bo Północnym zabrakło odwagi by po swojej stronie linię kolejową dokończyć i pozwolić ludziom podróżować. Jedynym zajęciem Południowokoreańskich żołnierzy pilnujących dworca jest robienie sobie fotek z turystami. A miejsce to wygląda tak jakby za chwilę miał stamtąd odjechać pociąg. Wszystko gotowe, a tłumy turystów sprawiają wrażenie jakby dworzec był czynny.

Freedom Bridge Na zakończenie zatrzymujemy się na dłużej przy tzw Freedom Bridge, czyli w miejscu gdzie kiedyś można było przekroczyć granicę. Teraz tylko można przejść kawałek po bocznym moście, nawet nie dochodzącym do właściwego mostu... i na tym koniec. Wokoło pełno jest porozwieszanych kolorowych wstążek, przywożonych przez rozdzielone wiele lat temu koreańskie rodziny. Jest to miejsce smutne, jeśli weźmie się pod uwagę tragedie tych ludzi tak naprawdę stanowiących jeden naród.
Wycieczka zorganizowana nie może się zakończyć bez odwiedzenia co najmniej jednej fabryczki - my załapujemy się na wizycie z centrum wytwarzania leków z żeń-szenia. Jest tam bardzo drogo i więcej sprzedawczyń niż kupujących - szybko uciekamy do autobusu.

Zmiana warty przed bramą Daehanmun w Seulu Po południu zaczynamy zwiedzanie Seulu. Wysiadamy koło tzw. Ratusza (może gdzieś tam ratusz jest ale wśród nowoczesnych budynków jakoś nie mogliśmy go znaleźć...). Idealnie trafiamy za to na zmianę warty przed bramą Daehanmun, pobliskiego pałacu Deoksungung. Było bardzo głośno i kolorowo, ale niestety Lila przestraszyła się groźnie wyglądających wojowników. Na zakończenie dnia przeszliśmy się brukowaną ścieżką wzdłuż mało komercyjnego strumienia Cheonggyecheon, który stanowi miejsce wypoczynku głownie dla pracujących w pobliskich wieżowcach miejscowych. Całkiem fajne miejsce na wypoczynek, nieco zaskakujące wśród nowoczesnej zabudowy.

Koreański obiad Udało nam się też w końcu znaleźć coś do jedzenia - dla mnie, bo dla Adama to szans na wegetariańskie na ulicy zbyt dużo nie ma. Zjadłam coś w rodzaju koreańskiego sushi - tez w wodoroście i z ryżem i warzywami, ale bez ryby. Chyba było w środku jakieś mięsko. Potem na targu opiliśmy się wyciskanymi sokami - ja tradycyjne z pomarańczy a Adam i Lila nowocześnie z czerwonej fasoli, jogurtu i cukru (niesamowite połączenie!). Z piciem zresztą też nie było łatwo, bo lokalne Ice Tea, czyli herbaty na zimno są w tak dziwnych smakach, że dla mnie było to nie do wypicia. Zielona ryżowa nawet Lilianie nie za bardzo smakowała. Przypadkiem do tego kupiliśmy trzymaną w tej samej lodówce co herbata, mała butelczynę lokalnej 20% wódki. Nikt nie był w stanie nam wytłumaczyć co to jest. Samego się pić nie dało, ale już z sokiem pomarańczowych całkiem dobry drink wyszedł! Wieczorem, po kolejnej wizycie w barze Hot Girls (nie było żadnej alternatywy!) i pysznej koreańskiej kolacji, padliśmy wykończeni w hotelu... i obudziliśmy się po 15 godzinach, o 12.40 następnego dnia!

03-09-2011 Seul

Pałac ChngdeokgungPrzespaliśmy poranek, więc po południu zabieramy się za szybkie zwiedzanie pałaców Seulu. Zaczęliśmy od najbliższego, małego i praktycznie bez turystów: Changgyeonggung. Z niego udało nam się przedostać bezpośrednio do większego już pałacu Chngdeokgung. Ten drugi znacznie ciekawszy, chociaż ogólnie można powiedzieć że koreańskie pałace są bardzo skromne, a w środku wręcz ascetyczne. Zresztą, pomieszczenia wewnątrz zwiedza się bardzo rzadko (zazwyczaj są puste, lub stoi jakiś malutki stolik i dywany). Dachy pałaców bardzo ładnie i kolorowo wykończone i to one stanowią największa atrakcję.
A nas powoli zabija upał. Ja w sumie wytrzymuje, bo lubię takie temperatury, Lila też się jakoś trzyma, ale Adam to już ledwo żyje. Jako, że celem naszej wyprawy zasadniczo była wiosenna Nowa Zelandia, nie mieliśmy za bardzo aż tak letnich ciuchów. Ja, w ostatniej chwili, w Polsce, po sprawdzeniu prognozy pogody, spakowałam dla Lilki cienką bluzeczkę i spodenki, a dla siebie jedną bluzkę na naramkach. Na więcej rzeczy miejsca nie starczało, więc aby zminimalizować przegrzanie organizmu chodziłam w legginsach do spania oraz w prysznicowych klapkach :-)

Buddyjska świątynia Jogyesa Po dwóch pałacach, doszliśmy na pieszo do buddyjskiej świątyni Jogyesa, gdzie akurat trwała ceremonia. Chwile posłuchaliśmy buddyjskiego mnicha i ruszyliśmy na zwiedzanie największego i najbardziej znanego kompleksu pałacowego: Gyeongbokung. Nie różnił się on bardzo od poprzednich, tyle tylko że teren był jeszcze większy i jeszcze więcej było tam zakamarków i kolejnych podwórców z pałacowymi budynkami. Ludzi też znacznie więcej. Tutaj po raz pierwszy widzieliśmy białych turystów, co niezmiernie ucieszyło Lilkę, która jakoś nie bardzo mogła się przekonać do Koreańczyków.

Kolacja w okolicach Namdaemun Market Na zakończenie nocne zwiedzanie targowiska ze wszystkim, głównie z ciuchami: Namdaemun Market. My tam przyszliśmy na poszukiwanie kolacji. Adam trochę się namęczył ale w końcu znalazł swoje kimchi z ryżem. Ja już wcześniej po drodze zjadłam gotowane na parze pierożki z mięsem na ostro. Trochę się na nie naczekałam, bo chociaż nic innego na zewnątrz knajpki nie przygotowują, kelnerka bardzo długo nie mogła zrozumieć co ja chce zamówić! Jako że dziś całą trasę prze

szliśmy na pieszo, do hotelu postanowiliśmy wrócić nowoczesnym metrem. Przed snem jeszcze skusiliśmy się na wielką ziemniaczaną spiralną frytkę na patyku (Adam) oraz równie wielkiego szaszłyka z kurczaka w niesamowicie słodkim sosie (to ja). Lila zasnęła dopiero po 22.30 , jako że wcześniej na targu była tak zmęczona, że padła i odbyła niekontrolowaną drzemkę.

04-09-2011 Seul - Auckland

Fortyfikacje SeuluNiestety znów trzeba było się bardzo dokładnie spakować przed długim lotem.
Jako, że wylatujemy po południu, od rana mamy jeszcze bardzo ambitny plan odnalezienie nigdzie dokładnie nie opisanych fortecznych murów Seulu. Informację o nich znaleźliśmy w miejscowym informatorze turystycznym, ale nawet nasz właściciel hostelu nie za bardzo wiedział co to jest i jak tam dojść, bo miejsce to otwarto dla turystów dopiero w roku 2006. Nadal jest to teren wojskowy. Niejasne instrukcje z przewodnika mówią, że powinno to być gdzieś niedaleko miejsca, w którym mieszkamy, gdzieś za uniwersytetem. Może więc się uda! Niestety informator ostrzega, że cudzoziemcy mogą wchodzić na mury tylko po uprzednim zgłoszeniu tydzień wcześniej. No cóż, najwyżej dojedziemy, zrobimy fotki i zawrócimy.

Blokowiska SeuluDroga przez teren uniwersytetu okazała się znacznie bardziej męcząca niż wydawałoby to się z mapy. Na mapie nie widać bowiem było, że całe miasteczko uniwersyteckie położone jest na zboczu wielkiej góry. a my startowaliśmy z samego dołu. Po wyjściu Bramą Zachodnią wreszcie doszliśmy do miejsca które mogło być początkiem szlaku turystycznego. Świadczyły o tym rozkładające się stragany z owocami oraz pojawiający się pierwsi koreańscy turyści, w pełnym ekwipunku, ubrani na sportowo i wyposażeni w kije trekingowe. Byliśmy już dosyć wysoko nad centrum miasta i na około rozciągały się super widoki. Dopiero stąd widać było, że Seul to położone między górami ogromne, bardzo wysokie blokowiska, w których mieszkają miliony ludzi.

Z przepustkami, na koreańskim Wielkim Murze Wreszcie trafiliśmy na mur, ale na razie na tę cześć wojskową. Wyglądało to całkiem współcześnie, bo mur zbudowany jest z wielkich, jasnych kamiennych bloków o wysokości około 3-4 metrów. Po około 20 minutach marszu wzdłuż muru doszliśmy do oficjalnego wejścia na szlak. Byliśmy już nieźle zmachani, bo teren zrobił się górski, a my zapomnieliśmy chusty do noszenia Lilianki i Adam musiał ją nosić na rękach lub na barana. Wózek ukryliśmy na początku trasy w krzakach. Na miejscu wyszło na to, że nie trzeba się wcześniej rejestrować, tylko wypełnia się papierek, pokazuje paszport i dostaje się plastikowa przepustkę wraz z mapą trasy po murze. Nawet Liliana dostała swoja przepustkę, a rozstawieni co mniej więcej 500 metrów wojskowi na całej trasie sprawdzali czy wszyscy nosimy nasze identyfikatory w widocznym miejscu.

Mur otaczający Seul Nie mieliśmy już czasu na przejście całej, ponad 3km trasy. Przeszliśmy jakiś kilometr murami i z powrotem ta samą drogą. Byliśmy jedynymi białasami na trasie, a z godziny na godzinę pojawiało się za to coraz więcej miejscowych trekerów. Widoki świetne, po drodze stare bramy na murach i trochę schodów do pokonania ale ogólnie trasa bardzo łatwa. Gorzej szło mi się z powrotem, bo nie było szans by trasę w dół pokonać w śliskich klapkach! Na boso szło mi o wiele lepiej, ale nie wiem co sobie o nas pomyśleli ci wszyscy super sportowo ubrani Koreańczycy!

Koreańczycy w strojach ludowych na lotnisku Niestety więcej czasu na zwiedzanie Korei nie mieliśmy, bo już po południu trzeba było szybko się zbierać na lotnisko. Jako że już się trochę z Seulem zaznajomiliśmy, staramy się wybrać jak najbardziej lokalny i najtańszy środek transportu. Zamiast naszego autobusu za 10 $ wsiadamy w metro do Seul Station, a stamtąd drugie metro które jedzie bezpośrednio na lotnisko. Całość 3,7$ od osoby :-). Ciekawe jest to że z głównego dworca w Seulu na lotnisko jedzie też pociąg, za który liczą sobie 13$. Jak się stanie w złym okienku to zamiast metra można wylądować w pociągu, kilka razy droższym, a przyjeżdżającym na miejsce tylko 10 minut szybciej! Tylko dzięki determinacji Adama nie popełniliśmy tego błędu! A ławo nie było, bo tak jak już na początku opowieści wspominałam, w tym kraju po angielsku bardzo trudno się dogadać.