05-09-2011 Auckland - Wellington

Lecimy z Seulu do AucklandKolejny lot o długości 10,5 godziny. Tym razem mamy mniej szczęścia, gdyż Lila przesypia tylko 3 godziny! Nie ma z nią problemu w samolocie. Problemy zaczynają się w Auckland, kiedy to wg lokalnego czasu jest wcześnie rano, a dziecko uważa że jest środek nocy i koniecznie chce spać. To, co udało nam się poprzestawiać czasowo w Korei zostało zniweczone przez nieprzespaną noc w samolocie i mimo różnicy tylko 3 godzin zaczyna się nasza (a raczej Lilki) walka ze snem.
Dziecko zasypia w trakcie krótkiego lotu z Auckland do Wellington, przesypia odbiór bagażu i dojazd taksówką do naszego znajomego, Regana... i budzi się u niego na kanapie w potwornie złym humorze. Cały dzień w Wellington jest bardzo senna i wręcz odpływa jak tylko ją się wsadzi na chwilę do wózka. Jesteśmy trochę przerażeni bo po takim dniu nie ma szans żeby przespała noc! Wieczorem najpierw nie chce zasnąć, potem budzi się koło 2 w nocy. Jakoś udaje nam się ją uśpić, ale rano prawie przesypiamy budziki i ledwo zdążamy na poranny autobus na dworzec.

Wyspa Północna z lotu ptaka No, ale jesteśmy wreszcie w NOWEJ ZELANDII! Powitało nas piękne słońce, zarówno w Auckland, gdzie spędziliśmy tylko kilka godzin na lotnisku, jak i w Wellington. Niestety Wellington jest znane z potężnych wiatrów. Tym razem też wiało, więc mimo słoneczka było dość zimno. Już w trakcie lądowania widać bardzo wyraźnie specyficzne ułożenie stolicy - nad morzem, a na wybrzeżu same wzgórza i setki malutkich, jednorodzinnych domków. Jest bardzo zielono i malowniczo ale na stolicę to na pewno nie wygląda. Później oglądamy centrum, które już jest trochę bardziej miejskie. Hmm... ze dwie ulice z wieżowcami; nawet mają i klika sklepów.

Tramwajem na punkt widokowy w Wellington Największa atrakcja to krótki przejazd czerwonym tramwajem na niezwykle malownicze wzgórze, skąd rozciąga się widok na całe miasto. Co jeszcze można robić w Wellington? Obejrzeć parlament w kształcie ula, przejść się po wybrzeżu i koniecznie zajrzeć do darmowego muzeum Te Papa. W muzeum jest dużo wystaw czasowych i nie jestem pewna, co z tego, co widzieliśmy można obejrzeć zawsze. Generalnie wszystko traktuje o życiu w Nowej Zelandii: jest trochę o przyrodzie, zwierzętach, pierwszych osadnikach, itp.

Dzisiejszego dnia dowiedzieliśmy się jeszcze jednej interesującej rzeczy - szukając kantoru by wymienić nasze dolary, znów okazało się, że niemalże jak w Korei, i tutaj za bardzo kantorów nie ma, a kasę wymieniać można w bankach. Jest za to oczywiście prowizja, a do tego jeszcze nie można jednorazowo wymieniać więcej niż 1000$! Dobrze że dużo gotówki nie przywieźliśmy i zaopatrzeni jesteśmy w kilka kart kredytowych i debetowych. Wygląda na to, że będzie to nasz główny środek płatniczy.

06-09-2011 Wellington - Cook Strait - Queen Charlotte Sound - Picton - Motueka - Kaiteriteri

Cieśnina CookaJuż o 8.30 rano czekamy na promie, gotowi na pierwsze spotkanie z Cieśniną Cooka oraz oczywiście, co ważniejsze, z Południową Wyspą! Trzygodzinna przeprawa promowa mija nam szybko i to bynajmniej nie z powodu przepięknych widoków za burtą, ale przede wszystkim z powodu długich dyskusji na temat naszej całej planowanej trasy w promowym punkcie informacji iSite oraz z powodu równie długiej przedpołudniowej drzemki naszej córeczki. Widoki również podziwialiśmy, ale że mocno wiało, robiliśmy to w stylu japońskim: szybki wypad na pokład, fotka, szybki powrót do kabiny.
Efektem końcowym naszej wizyty w iSite była dość znaczna zmiana naszej, mozolnie przeze mnie przygotowywanej, trasy. Zdecydowaliśmy się odpuścić sobie Arthur's Pass wczesną wiosną oraz Kaikourę, którą odwiedza się głównie dla obserwacji wielorybów (a na statki i tak nie wpuszczają dzieci poniżej 3go roku życia!), a zamiast tego przyspieszymy Milford Sound i może uda nam się dojechać aż do Dunedin.

Nasz mobilny dom na najbliższe dwa tygodnie Podróż promem to jeszcze nie koniec atrakcji na ten dzień. Czekał nas jeszcze odbiór naszego autka, a raczej Auta, a może wręcz Ciężarówki! 3,2m wysokie, 5,5 metra długie, A do tego z kierownicą po stronie pasażera. Europejskiego pasażera. Usiadłam więc po lewej, bardzo zadowolona, że to nie ja muszę to cudo prowadzić, tym bardziej manewrować i parkować na - wydających się pierwszego dnia - bardzo wąskich miejscach parkingowych (pod koniec wyjazdu Adam nawet w najmniejszej dziurze parkował bez zastanowienia!).

W drodze do Tasman Bay Małe zakupy w Picton i w drogę, bo trzeba jeszcze dotrzeć w okolice Parku narodowego Abel Tasman. Daleko nie zajechaliśmy, bo na pierwszym wąskim moście coś huknęło. Pierwsza myśl: uff, jak dobrze że wykupiliśmy pełne ubezpieczenie na auto! Zaparkowaliśmy i wyszliśmy oglądać szkody, które w sumie okazały się niewielkie, bo lusterko pasażera się złożyło i tylko trochę było obtarte, a oprócz tego tylko straciliśmy fragment rury od zbiornika na wodę. Trzeba to będzie wszystko pozgłaszać.
Już po ciemku dojechaliśmy do naszego kampingu, zarezerwowanego wcześniej na promie. Szybka kolacja i pierwszy nocleg w naszym nowym moto-domku.

07-09-2011 Abel Tasman National Park - Kaiteriteri

Abel Tasman National ParkDrugi dzień na wyspie południowej mamy bardzo szczegółowo zaplanowany już od samego rana, jako że na promie wykupiliśmy przejazd taksówka wodną wzdłuż Parku Narodowego Abel Tasman wraz z krótkim trekingiem między postojami taksi. Dzięki przedsezonowej promocji: druga osoba za pół ceny, cała wycieczka wyszła nam taniej niż planowane wcześniej pojedyncze przejazdy taksi między zatokami, a do tego mieliśmy jeszcze postoje na fotki w najpiękniejszych zatokach.

Abel Tasman National Park Na ląd zeszliśmy w Torrent Bay a z powrotem na łódkę wsiedliśmy 7 km dalej w Bark Bay. Pogoda była piękna, a widoki jeszcze lepsze. Nie dość, że piękne, bezludne zatoczki to jeszcze wyczekiwane przeze mnie drzewiaste paprocie na całej trasie! Prawdziwa nowozelandzka dżungla.

Abel Tasman National Park Po 3 godzinach taksówka odebrała nas z zatoczki. Jedyna rzecz, na jaką się nie złapaliśmy, to przejście po plaży podczas odpływu - było już na to za późno i gdybyśmy chcieli iść dżunglą do kolejnej zatoki, zamiast 20 min plażą, zajęłoby to nam koło godziny, bo było to 5 km lasem.

08-09-2011 Nelson - Westport - Punakaiki (Pancake Rocks)

W kierunku zachodniego wybrzeżaPobudka o 7 mej rano, toaleta techniczna dla auta i w drogę! No, niezupełnie. bo nie dało się w łatwy sposób spuścić wody z naszego zbiornika, który dwa dni wcześniej stracił kurek. Niestety po drodze będzie trzeba jeszcze zahaczyć o warsztat i kurek naprawić, bo nie będziemy się męczyć przez następne 10 dni. I zakrętkę na kurek też trzeba będzie załatwić, bo ostrzegano nas, że za stratę zakrętki kara 100NZD (ponoć turyści bardzo często ją gubią, ale nie ma się co dziwić, skoro znajduje się bardzo blisko ziemi i do tego odstaje!).

Trochę musimy się ze wszystkim spieszyć, bo w południe umówieni jesteśmy w sądzie po odbiór papierów ślubnych. Na szczęście wszystko udało się załatwić prawie na czas, a sama wizyta w sądzie trwała tylko 10 min. Ciekawa jestem, ile czasu załatwienie ślubu zajmuje w Polsce! Po omówieniu szczegółów uroczystości i przymiarce wypożyczanego surduta, zostało nam już tylko zakupienie nowego statywu, bo właśnie się zorientowaliśmy, że ten zabrany z Polski już z nami nie jedzie. Gdzie zaginał, nie mamy pojęcia. A statyw jest nam niezbędny, bo przecież doniosłe wydarzenie zaślubin trzeba będzie jakoś udokumentować. Na szczęście statyw udało się dostać i to jeszcze z wyprzedażową obniżka.

W kierunku zachodniego wybrzeża Do słynnych skał naleśnikowych (Punakaiki Pancake Rocks) dojechaliśmy tuż przed zachodem słońca, po czterech godzinach drogi z Nelson. Jak już dotarliśmy do wybrzeża (West Coast), zrobiło się niesamowicie. Ponoć to jedna z bardziej widokowych tras na świecie (przynajmniej wg LP). Jedzie się skalistym wybrzeżem, a po prawej ręce cały czas spieniony Ocean. Same zakręty, więc Adam z zadowoleniem ćwiczył manewrowanie. Ruch właściwie żaden, ale mimo wszystko każdy jednopasmowy most wydawał nam się wyzwaniem. W ciągu kolejnych dni do takich mostów przywykliśmy, bo było ich na trasie bardzo dużo. Wąskie, długie i z pierwszeństwem przejazdu dla jednej ze stron. Czasami z zatoczkami na środku na mijanki.

Punakaiki Pancake Rocks Gdy tylko dojechaliśmy w okolice Punakaiki, zaczęły się zakazy kampingowania na wszystkich parkingach. Niezbyt nam się to spodobało, więc po szybkim (dlatego że robiło się ciemno) zwiedzaniu Skał Naleśnikowych, ruszyliśmy w dalszą drogę wzdłuż wybrzeża, celem szukania darmowego noclegu aż do skutku. Dodam jeszcze, że same skały wyglądały świetnie, szczególnie przy zachodzącym słońcu, przypływie i wzburzonym morzu. Niestety, nie można już na nie wchodzić, tylko całość ogląda się z drewnianych platform spacerowych. Później w jednym ze schronisk widziałam zdjęcie, z dawnych lat, ludzi bezpośrednio na skałkach.

Nocleg w końcu znaleźliśmy, jakieś 50 km dalej. Piękny duży parking na samym wybrzeżu, z grzmiąco-szumiącym oceanem tuż za rogiem oraz z pięknymi widokami, które doceniliśmy dopiero o poranku.