09-09-2011 West Coast: Hokitika - Franz Joseph Glacier

Poranek niedaleko Punakaiki Pancake RocksPochmurno-deszczowym przedpołudniem przejechaliśmy 200 km wybrzeżem w kierunku południowym, do lodowca Franz Joseph. Niestety, warunki pogodowe nie sprzyjały przystankom widokowym, tak więc trasę pokonaliśmy dość szybko. Jedyny dłuższy przystanek to wizyta w centrum jadeitu w Hokitika. Sklep i fabryczka dość spore i dość sporo kuszących błyskotek z najbardziej znanego w Nowej Zelandii kamienia szlachetnego, jadeitu. Jako że akurat miałam imieniny, nieco zapomniane poprzedniego dnia, dziś w nagrodę dostałam piękny wisiorek z maoryskim motywem. Mimo długiego wybierania najfajniejszego modelu, Lila w ogóle się nie nudziła, bo dostała wielkiego balona i bawiła się z jedną ze sprzedawczyń, która okazała się być w przeszłości przedszkolanką.

Franz Joseph Glacier Do Franz Joseph Glacier dotarliśmy koło 15 tej i niestety wciąż pogoda była w kratkę: albo wychodziło ostre słońce, albo zaczynało lać. Na parkingu, po raz pierwszy w towarzystwie innych moto-domków, przeczekaliśmy wielki deszcz i jak tylko się przejaśniło ruszyliśmy na 2km trasę kamienistym korytem rzeki, w kierunku lodowca. Na sam lodowiec niestety wejść bez wycieczki za bardzo nie można... no, może i by się dało ale w odpowiednich butach, rękawiczkach i dziecku w porządnym nosidle. Czyli nie dla nas... tym razem. Niestety z miejsca, do którego prowadzi oficjalna ścieżka widać niewiele więcej niż z początku trasy. Chyba najbardziej podobało się Lilianie, bo całą drogę mogła zbierać kamyczki.

Gorące źródła przy Franz Joseph Glacier Druga część planu na dzisiaj to wylegiwanie się w gorących źródłach. Były to trzy małe, prywatne baseny, o temperaturze 36, 38 i 40 stopni; na dworze, ale zadaszone, wśród paproci i wilgotnych traw. I do tego prawie pusto, bo przy tej pogodzie i przed sezonem niewielu ludziom chciało się tu przyjeżdżać.

Wieczorem, zrelaksowani, ruszyliśmy w kierunku Haast, jednak daleko nie przejechaliśmy, bo Lila coś popłakiwała i nie chciała siedzieć w foteliku. Ponieważ oddaliliśmy się już od wybrzeża i wjechaliśmy w góry, ciężko było ze znalezieniem jakiegokolwiek parkingu - wąska droga i skały na poboczach. W końcu trafiliśmy na jedyny w tej okolicy tani DOC, czyli rządowy kamping trzeciej kategorii. Kategoria taka oznaczała, że jest woda do picia, miejsce na samochód lub namiot i skrzynka na pozostawienie 6NZD od osoby. Trochę zaniepokoił nas napis, na wjeździe na kamping, znajdujący się niedaleko dużego jeziora: uwaga, podczas długotrwałych deszczy, woda może dojść do tej linii. Zakładając, że ten deszcz, który towarzyszył nam od prawie doby nie jest jeszcze ulewny, wjechaliśmy na parking i spokojnie przenocowaliśmy do rana.

10-09-2011 Haast - Wanaka - Queenstown - Te Anau

Wanaka w deszczuKierunek Wanaka. W deszczu! Mieliśmy nadzieję, że za przełączą Haast pogoda się zmieni, ale niestety.
Wanaka w deszczu wygląda średnio: piękne jezioro i małe centrum, zatłoczone turystami, bo co innego robić przy takiej pogodzie. My również ruszamy na zakupy. Trzeba kupić ślubnego szampana i jakieś przekąski i słodycze na poślubne popołudnie. Gdy już nasza samochodowa lodówka pęka w szwach, odwiedzamy lokalny punkt informacji turystycznej, czyli iSite. Tutaj rozwiewają się resztki naszej nadziei. W ciągu kolejnych dni ma również padać! Nie ma sensu siedzieć w okolicy. Ponoć Milford Sound nawet w deszczu wygląda niesamowicie, decydujemy się więc ruszyć w tamtym kierunku.

Droga do Te AnauTrasa do Milford niestety jest bardzo długa, bo trzeba objechać całe pasmo górskie. Końcówka od Te Anau, w ogóle jest ciężka, bo mogą się tam pojawiać lawiny oraz śnieg i lód. Bardzo popularna jest opcja wycieczki autobusowej z Queenstown lub z Te Anau. Wycieczki takie nie wychodzą wcale drożej niż przejazd własnym autem. Decydujemy się więc na taką opcję. Z turystycznej gazety znalezionej na lotnisku wycinamy kupon zniżkowy na wycieczkę z Te Anau z firmą Mitre Peak (125NZD/os, wraz z 1,5 godz. przejażdżką statkiem) i dzwonimy zarezerwować bilety. I tu okazuje się, że następnego dnia być może uda się pojechać, ale jak na razie droga do Milford Sound jest w ogóle zamknięta, bo spadła lawina i właśnie usuwane są resztki śniegu z drogi! Pani zapewnia nas, że to całkiem normalna sytuacja o tej porze roku i szanse na otwarcie trasy następnego dnia są dość duże. Jedziemy więc autem do Te Anau i tam śpimy na kempingu sieci Holiday Park. Na końcówce trasy nawet przestało już padać!

11-09-2011 Milford Sound - Te Anau - Kingston

Autokarem do Milford SoundNiestety Lilankę od rana znów bolał brzuszek, wiec jeszcze przed wycieczką wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiś leków dla dziecka. A w Te Anau, które jest bardzo mała miejscowością, wszystko pozamykane. W niedzielę czynny był tylko supermarket, a tam niestety żadnych leków dla dzieci nie było. Skończyło się na zakupie słoiczka z suszoną śliwką i jabłuszkiem. Na szczęście Lilianka uspokoiła się siedząc przytulona na kolanach rodziców. Tak przejechała całą 4 godzinną drogę autobusem. W samochodzie, w foteliku na pewno by nie dała rady.

Po drodze do Milford Sound Trasa do Milford Sound bardzo nam się podobała, chociaż było dość dżdżysto. Jechało nas tylko 8 osób, a kierowca był dodatkowo przewodnikiem i bardzo dużo po drodze opowiadał. Zatrzymywał się w ciekawszych miejscach na fotki, rozdając przy tym wielkie parasole wszystkim chętnym do wyjścia na deszcz. Górska i niebezpieczna okazała się dopiero końcówka trasy - jakieś 20 km przed Milford Sound. To właśnie tam schodzą lawiny. Było dość ślisko ale śniegu na drodze nie było wcale. Za to na długości 15 km nie wolno się było w ogóle zatrzymywać ze względu na zagrożenie lawinowe. Najtrudniejszy fragment drogi to długi tunel, a za nim ostry zjazd w dół. Na około, czarne, wysokie posępne skały i wodospady tonące w deszczu.

Milford SoundMilford Sound Rejs po Milford Sound zaczęliśmy o 12.30. W sezonie byłaby to najgorsza pora, najwięcej statków na trasie i tłumy ludzi. Jednak na początku wiosny i w deszczu było prawie pusto. Wiszące nisko chmury i mżawka potęgowały mroczną atmosferę wąskiego fjordu i wysokich, czarnych skał. Nasz Maluszek szybko zasnął ukołysany na stateczku a my spokojnie mogliśmy robić fotki z małego zadaszonego pokładu. Najfajniejsze momenty były gdy statek wjeżdżał dziobem w wodospad. Wtedy nawet najwięksi śmiałkowie szybko zwiewali z pokładu. Na samym końcu fiordu wypłynęliśmy na chwilę na otwarte morze. Ale kołysało! Super zabawa, jak na pędzącej pod fale motorówce. Ani na chwile nie można się było puszczać barierek, bo od razu człowiek tracił równowagę. Lila tę atrakcję również przespała.

Milford Sound A to jeszcze nie był koniec. W drodze powrotnej udało nam się trafić na kilka delfinów, podskakujących na około statku. Niesamowite wrażenie, mimo że ponad powierzchnią wody było je widać tylko po kilka sekund. Skakały, chowały się i znów wyskakiwały. A na samo zakończenie przejaśniło się nieco, a my zatrzymaliśmy się przy foczej skale. Leniwe foki wylegiwały się i pozowały do zdjęć.

O 17 tej wróciliśmy do Te Anau. Lila wciąż była markotna, więc postanowiliśmy zadzwonić do Alianz, gdzie mieliśmy wykupione ubezpieczenie i dowiedzieć się, jak w niedzielę można znaleźć gdzieś lekarza. Taka bowiem jest procedura, najpierw zadzwonić a potem iść do lekarza. Oczywiście nie mieli pojęcia jak w małej miejscowości gdzieś na południu Nowej Zelandii można znaleźć lekarza. Powiedzieli nam tylko że wizyta nie powinna kosztować wraz z lekami więcej niż 150 NZD. Okazało się że lekarz właśnie za pół godziny zaczyna weekendowe wizyty w przychodni obok kempingu. Wyglądało to jak Przystanek Alaska. Niedziela wieczór, pustkowie, mała przychodnia, jedna lekarka i tłum ludzi z małymi dziećmi. Badanie było bardzo dokładne, Lilka bardzo grzeczna, a my w połowie uspokojeni, bo raczej to nic poważnego.
Jako że pora jeszcze była wczesna, zdecydowaliśmy się wrócić w okolice Queenstown, tak by kolejnego dnia mieć już mniejszą trasę do pokonania. Na nocleg wybraliśmy sobie małą stację zabytkowej kolejki w Kingston.