Atrakcje wschodniego Tajwanu

Wschód Tajwany jest najmniej zaludniony i stosunkowo najrzadziej odwiedzany przez turystów. Oczywiście mówię tu o wschodzie na południe od Parku Narodowego Taroko, czy Hualien. Po tych terenach najlepiej poruszać się własnym autem, eksplorując małe zatoczki, nadmorskie ścieżki turystyczne, kładki czy gorące źródła.

Klify Qungshui My zrobiliśmy dwudniowa pętelkę, jadąc na południe nadmorską, dość krętą, ale za to widokową drogą nr 11, a wracając droga nr 9, już w głębi lądu, gdzie zamiast morza pojawiły się całkiem przyjemne górki.
Zaczęliśmy od klifów Qungshui , znajdujących się 20 km na północ od parku Taroko. Oj ,była walka o miejsce do zaparkowania, ale było warto, bo pogoda zrobiła nam się przepiękna, wreszcie słońce pojawiło się w pełnej krasie, a my mogliśmy w krótkich rękawkach zrobić piknik z widokiem na klify. Niestety piknik w widokiem odbył się przy asfaltowej, nieczynnej drodze, która obecnie otwarta jest tylko dla ruchu turystycznego. Daleko tą droga się nie dojdzie, bo to kolejne miejsce, gdzie coś się osunęło i nadmorska ścieżka po klifie jest obecnie nieczynna.
Tak na prawdę sam klif, choć przepiękny i ze świetnym balkonikiem widokowym, to atrakcja na jakieś kilkanaście minute, ot tak po drodze...pod warunkiem, że uda się zaparkować!

Sanxiantai Arch BridgeSanxiantai Arch Bridge Wschodnim wybrzeżem dojechaliśmy do Sanxiantai Arch Bridge, w okręgu Taitung, ale do samego Taitung już nie zjeżdżaliśmy, bo woleliśmy trzymać się z daleka od dużych miast.
Sam smoczy most to kolejny symbol Tajwanu. Wysokie, łukowate, kolorowe przęsła pięknie prezentują się z daleka. Z bliska nieco gorzej, bo most już trochę lat ma I kolory jakby nieco wybladły. My, po całym dniu jazdy, do mostu dotarliśmy przed zachodem słońca. I może dobrze, patrząc na ogromne, o tej godzinie już pustawe parkingi. W sezonie miejcie to potrafi być tak zapchane, że auta zostawia się kilometr dalej, na parkingu zewnętrznym i dojeżdża busikiem! My na szczęście mogliśmy podjechać niemalże pod samą plażę.
Tłumów już nie było, ale niestety zmrok zapadł tak szybko, że już po drugiej stronie mostu nie starczyło czasu na przejście się po kładeczkach, aż do latarni.

Dashibishan TrailDashibishan Trail Zdecydowanie po wschodniej części wyspy podróżuje się wolniej, bo nie ma tam autostrad. Ruch samochodowy jest może trochę mniejszy, ale lokalnych turystów bardzo dużo, szczególnie w weekendy. Zdarzało nam się przejechać bez zatrzymywania koło kilku najbardziej znanych atrakcji, np. ścieżki ze szklaną podłogą Fengbing Skywalk, ponieważ kompletne nigdzie nie było zaparkować! Parkingi są bardzo małe i pewnie puste w tygodniu, ale my akurat trafiliśmy na weekend, a Tajwańczycy są bardzo aktywni i niezależnie od wieku bardzo chętnie po wszelkich lokalnych ścieżkach wędrują.
Jednak nadmorskich ścieżek jest tak dużo, że jak przy jednej nie ma miejsc, można jechać do następnego punktu i polować na miejsce na kolejnym, małym parkingu. W ten sposób zwieźliśmy bardzo widokowe, mocno wspinające się nad oceanem ścieżki Dashibishan Trail. Szkoda tylko, że połowa trasy była zamknięta ze względu na osuwiska.

Tropic of Cancer Dla mnie najważniejszym punktem tego dnia był bardzo niepozorny Tropic of Cancer Marker, czyli symboliczny przejazd przez Zwrotnik Raka i przeniesienie się ze strefy podzwrotnikowej do zwrotnikowej. Pomnik taki nijaki, ale napis jest, więc i fotka musi być!
Dosłownie od tego miejsca nagle pojawiły się bardziej tropikalne owoce na lokalnych stoiskach, takie jak papaja, ananasy czy mango. Wreszcie!

Walami TrailWalami Trail Wschód to nie tylko piękne wybrzeże, ale również górskie szlaki. Większość z nich to poważne, kilkudniowe trasy, daleko wchodzące w góry środkowego Tajwanu. O tej porze roku może na nich pojawić się śnieg. My postanowiliśmy przejść się tylko kawałek jedną z takich tras, Walami Trail , na odcinku, gdzie nie jest potrzebne jest pozwolenie na treking. Nocowaliśmy w niewielkim miasteczku Yuli, niedaleko szlaku, z góry zakładając wczesny wymarsz, by uniknąć tłumów na trasie i by móc zaparkować auto tuż przy wejściu na szlak. Na miejscu okazało się, że parkingu to tam prawie w ogóle nie ma, a auta ustawiają się wzdłuż pobocza górskiej drogi. Znów wczesna pobudka nam się opłaciła, bo pierwszy autokar dojechał, jak już schodzimy z trasy!

Walami Trail Szlak Walami przypomina nieco bardziej górskie szlaki, niż poprzednio odwiedzane ścieżki w parku Taroko. Jest to historyczna droga wojenna Japończyków. Wspinaczki co prawda nie ma, ale ścieżka jest wąska, a na około nas rysują się majestatyczne, ogromne, wciąż jeszcze zielone, górskie szczyty. My idziemy tylko dwa pierwsze kilometry, do drugiego mostu wiszącego. Tak nam doradzono, bo to najciekawsza część trasy bez pozwolenia. Od początku pojawiają się ostrzeżenia o wężach i niedźwiedziach, ale prawdopodobieństwo ich zobaczenia na samym początku trasy i do tego w zimie, jest na prawdę niewielkie. Zachwyca jak zwykle przyroda, której ja na Tajwanie nigdy nie mam dosyć.

Plantacja ryżu Zresztą niesamowita przyroda tutaj jest wszędzie, nie tylko w górach. Gdy tyko pojechaliśmy w kierunku południowym i zrobiło się trochę cieplej, pojawiły się palmy i pola ryżowe. Pierwszy raz widziałam hurtowe plantacje sadzonek ryżu, gdzie ryż do rozsadzenia na polach kupuje się w rolkach, tak jak u nas czasami trawę!

W poszukiwaniu gorących źródeł

Antong Hot Springs Były góry i wędrówki, było morze i widokowe trasy. To, czego dotychczas jeszcze nie udało nam się zobaczyć na naszej wyprawie to gorące źródła. Tajwan jest bardzo dobrze zorganizowanym krajem, także pod kątem turystycznym I nie jest łatwo znaleźć prawdziwie dzikie gorące źródła, gdzieś w naturze. Wszystko jest przygotowane pod turystów, a tzw hot spirings to najczęściej całkiem kosztowne baseny termalne w hotelach. Są również łaźnie w stylu japońskim (onsen), z których miejscowi bardzo chętnie korzystają. Ta jednak kobiety i mężczyźni wchodzą zazwyczaj osobno, więc nie jest to najlepsze miejsce na rodzinny relaks z dójka dzieci.

Antong Hot Springs Ja jednak zdeterminowana byłam, niby jakieś ciekawe gorące źródła odwiedzić. Nie do końca mi się to udało, bo dzikich źródeł Baitou na północy kraju nie znaleźliśmy (w strugach deszczu!), ale za to odwiedziliśmy hotelowy kompleks basenów termalnych Antong Hot Springs w Yuli. Koszt wejścia na nieograniczony czas to koło 10USD od osoby. Basenów, a raczej termalnych oczek o różnej temperaturze, było aż dziewięć na zewnątrz i do tego onsen w środku z jeszcze trzema basenikami i typową infrastrukturą łaźni.

Antong Hot Springs - onsen Na zewnątrz było jakieś 16-17C więc tak niepewnie wyszliśmy w strojach kąpielowych...i okazało się ze na całym terenie jesteśmy sami! Może dlatego, że dojechaliśmy o 12 tej, a od 14 rozpoczynała się kolejna doba hotelowa. W ciągu dwóch godzin dosłownie pojawiło się tylko kilka osób. Woda miała idealną temperaturę, między 25 a 55 C, w zależności od basenu. Tylko do jednej niecki nie udało nam się wejść, bo było za gorąco. Dzieci szalały na kamiennych zjeżdżalniach, bo większość basenów zaprojektowana była w naturalnym kamieniu.
Dodatkowo mogliśmy skorzystać z tzw pokoi rodzinnych, aby zażywać kąpieli na osobności, jednak było to bez sensu, bo te pokoje wyglądały jak małe łazienki, z nieco większą niż standardowa wanną. My na zakończenie odbyliśmy oddzielne wizyty w onsenie. Ja z Lila w damskim, a Tymek z tatą w męskim. Znów byliśmy kompletnie sami, wiec nawet udało mi się zrobić trochę zdjęć ze środka.