Dzień pierwszy - treking do Miriakamba Hut

W MoshiNasz treking na Meru rozpoczynamy z małym poślizgiem. Kierowca miał przyjechać po nas o 8-mej rano,a zjawił się przed 9-tą. A zależało nam, żeby jak najszybciej znaleźć się pod bramą parku. Trzeba jednak przyczaić się do innego traktowania czasu przez Afrykańczyków. Myśleliśmy, że przyjedzie po nas jeep, ale był to jakiś stary Peugeot 505, przerobiony tak, że dało się do niego wcisnąć 8 osób i 4 plecaki.Oczywiście od razu nie ruszyliśmy w drogę, bo tradycyjnie trzeba było załatwić ileś spraw, min.kupić benzynę, jedzenie itp. Treking na Meru organizowaliśmy sami, tylko transport do bramy zapewniała nam agencja, tak więc po raz pierwszy sami mieliśmy okazję kupować bilety wstępu i uiszczać wszelkie dziwne opłaty. Razem wyszło tego 145 $ za osobę za trzy dni. Zapłacić trzeba było za wstęp do parku, za rescue, rangera ze starą, drewnianą strzelbą i za noclegi. Odpadał nam koszt przewodnika, porterów i kucharza.

W drodze do Mirkabamba hutW drodze do Mirkabamba hut Droga była bardzo fajna, a tuż za bramą parku powitało nas stadko żyraf. Aż do Miriakamba Hut (2514 m.n.p.m.) dojechać można samochodem i taką też drogą szliśmy (Forest route). Była jeszcze druga, krótsza droga, ale ją zostawiliśmy sobie na zejście. Na szczęście na naszej trasie było bardzo mało samochodów - tylko kilka razy minęli nas Japończycy, którzy robili sobie safari po ANP.
Przez 6 godzin, powolutku, robiąc masę zdjęć, pięliśmy się do góry. Droga była bardzo prosta,prawie cały czas po płaskim,albo lekko pod górę I cały czas niesamowita roślinność: omszałe drzewa, żółte kwiatki (red hot pocker),czerwone gladiole i kryjące się na wysokich drzewach małpy z długimi białymi ogonami. Trasę można by pokonać o wiele szybciej, ale my mieliśmy ciężkie, wypchane jedzeniem i wodą na 3 dni plecaki, a krajobraz był tak piękny, że w ogóle nam się nie spieszyło. Całą drogę wędrowaliśmy sami, bo wszystkie ekipy wybrały krótszą trasę, więc dopiero pod chatką przekonaliśmy się jak dużo ludzi szło tego dnia.

Miriakamba Hut (2514 m.n.p.m.) Wieczorem zjedliśmy wniesioną na własnych plecach kolację. Na szczęście od naszej agencji zapewnioną mieliśmy gorącą wodę, więc nawet mogliśmy przygotować sobie ciepły posiłek. Tego samego dnia co my ruszał w trasę z Kessy Brothers Niemiec, który wynajął przewodnika i kucharza,więc właściciel agencji polecił kucharzowi żeby i nam przynosił wrzątek. Gdyby nie to, to moglibyśmy zapomnieć o ciepłych posiłkach o herbatce, bo w chatkach sprzętu do gotowania nie było żadnego, benzynę też trzeba było wnosić, a w kuchni urzędowali kucharze z innych grup i nawet do paleniska trudno byłoby się dostać.

Dzień drugi - treking do Saddle Hut z wizytą na Little Meru

W drodze do Saddle HutNie spiesząc się, wstaliśmy o 7.30 tak, by przepuścić cały tłum ruszający o 8-mej rano do Saddle Hut. I dobrze zrobiliśmy, bo znów na trasie byliśmy sami. Jedynie czasami mijali nas tragarze. Na początku droga wiodła stromymi schodkami, cały czas w górę, potem była wąska, intensywnie zielona, omszała i ukwiecona ścieżka. I tak przez 4 godziny.
Trasa prosta i malownicza, z widokamina Meru i Little Meru, ale już o wiele ostrzej pod górę niż pierwszego dnia. Prowadził nas ranger, narzucając dość wolne tempo. I dobrze, bo jak na razie nie mieliśmy żadnych problemów z aklimatyzacją, a weszliśmy na 3570 m.n.p.m. Zostawiliśmy plecaki w Saddle Hut, nawet udało nam się dostać mały 4 osobowy pokoik z widokiem na Kili i ruszyliśmy na Little Meru (3800m.n.p.m.).

Little MeruSpacerek bez plecaka i dość ostro pod górkę, ale tylko 45 minut. Było już czuć wysokość i szybciej się męczyliśmy. Ale za to pogoda była piękna, szliśmy ponad chmurami i po raz pierwszy udało się nam zobaczyć Kilimandżaro! Pojawiło się daleko, ponad chmurami, mroczne i niedostępne. A z drugiejstrony mieliśmy widok na znacznie bliżej znajdujące się Meru, które czekało na nas już dziś w nocy.Po kilkunastu minutach na szczycie Little Meru pojawiły się mgły, momentalnie zrobiło się zimno ijuż nic nie było widać.

Dzień trzeci -zdobywamy szczyt i korzystamy z opcji rescue!

W drodze na Mt MeruO 1-szej w nocy pobudka, chociaż nie wiem, czy tak to można nazwać, bo ja w ogóle nie mogłam zasnąć. Założyłam na siebie wszystkie rzeczy, zjadałam kisielek z bananem i w drogę! Szło nas około dziesięciu osób w grupie. Tempo dyktował jeden z przewodników i było ono zdecydowanie za szybkie. W końcu byliśmy na prawie 4 tysiącach, a on szedł tak jakby to były nasze polskie górki.
Postanowiliśmy więc sobie sami wyznaczyć nieco wolniejsze tempo. Po krótkim czasie cała ekipa podzieliła się na grupki i zostaliśmy z Krzyśkiem sami. Paweł pognał do przodu za przewodnikiem. Powoli pięliśmy się w górę, w ciemności, ponad chmurami, przy jasno rozgwieżdżonym niebie. Po dwóch godzinach osiągnęliśmy Rhino Point. A to był dopiero początek.

Mt Meru 4560 m.n.p.mPotem droga wiodła głównie po skałkach i kamieniach. Chwilami było dość trudno, szczególnie po ciemku, trawersując przez skalne fragmenty ścieżki. Skałki się skończyły i zaczął się wulkaniczny pył i drobny piach. Tu dopiero szło się uciążliwie - jak po wielkiej wydmie. A potem znów kamienie: wielkie, drobne i ogromne. Ostatni fragment szło się podobnie jak z Przełęczy Świnickiej na Świnicę, tylko o wiele wolniej.
Pierwsze oznaki wschodu słońca nad Kilimandżaro zauważyliśmy aż na godzinę przed osiągnięciem szczytu Meru. A to właśnie wschód mieliśmy oglądać z wierzchołka! Już dalej nie chciało mi się iść. Fizycznie czułam się dobrze, ale psychicznie miałam dosyć. Jak zobaczyłam, że rozjaśnia się a szczytu nadal w ogóle nie widać, straciłam chęć, żeby iść dalej.

Zejście ze szczytu Mt Meru Na szczęście nasz ranger mnie systematycznie lekko poganiał, twierdząc, że już niedaleko i tak, wpatrując się w niesamowicie długo znajdującą się w oddali flagę, udało mi się osiągnąć szczyt tzw. Socialist Peak (4560 m.n.p.m.). I było warto. Wschód słońca nad Kili dopiero się zaczął!
Chwilę po mnie przyszedł Krzysiek, a później Paweł, który po początkowym zrywie szybciej niż my stracił siły i nie czuł się za dobrze. Schodzenie nie było już tak atrakcyjne i bardzo nam się dłużyło.Uciążliwe też było ostre słońce, które świeciło nam prosto w oczy.
W górę szliśmy 5 godzin, w dół chyba ze trzy godziny. Aż mi się wierzyć nie chciało, że przeszliśmy taki kawał góry po ciemku.
Zwycięsko doszliśmy do Saddle Hut, Paweł padł a ja się wzięłam za jedzenie śniadanka. Czekało nas jeszcze zejście na dół, do bram parku - około 4 godzin.

W międzyczasie okazało się, że nasz ranger i przewodnik Thomasa postanowili zorganizować rescue dla Pawła, bo niby się tak źle czuje itp. Paweł owszem, był zmęczony i bolała go głowa, ale sam stwierdził, że po zejściu ze szczytu czuje się już o wiele lepiej i jak wypocznie to może iść dalej. Jednak oni już zawołali terenowy samochód rescue. Jeep nie mógł dojechać do Saddle Hut, więc trzeba było zejść obóz niżej, a tam cała nasza gromada wpakowała się na przyczepę. Jechał nie tylko Paweł, ale też my, Thomas, jego kucharz i przewodnik, nasz ranger i jeszcze jacyś tragarze. A wszystko dlatego, że ponoć nikt nie może poruszać się po parku bez rangera, a rangera mieliśmy jednego :). I wszyscy z takiego obrotu sytuacji byli bardzo zadowoleni.

Kolejnego dnia siedzimy w Moshi. Dziś dzień odpoczynku po Meru a przed Kilimandżaro. Odpoczynek przyda nam się, bo jednak lekko zmachani jesteśmy. Łazimy po mieście, robimy fotki, a chłopacy co chwilę szukają piwka.Z nadmiaru wolnego czasu relaksujemy się alkoholowo...aż za bardzo, o czym przekonamy się już następnego dnia ;-)