Dzień pierwszy - Machame Camp (2980 m.n.p.m)

W drodze do Machame CampTak jak przewidywałam, zebranie całej naszej ekipy trwało bardzo długo. Przyjechali po nas o 9 - tej i zaczął się objazd miasta i gromadzenie wszystkich rzeczy niezbędnych do wyjazdu: butli gazowej, paliwa, namiotu, kasy w dolarach itp. W końcu koło 11-tej znaleźliśmy się pod Machame Gate (1490m.n.p.m.). Nawet dobrze nam zrobiło to opóźnienie, bo byliśmy zmarnowali po poprzedniej nocy i rano wcale nie chciało nam się nigdzie iść...a już tym bardziej na Kilimandżaro.
Po załatwieniu formalności, wpisaniu się do księgi wychodzących i zważeniu bagaży dla porterów ruszyliśmy w trasę. Na początku szliśmy bez naszego przewodnika, tylko z jednym z tragarzy, który narzucił nam bardzo wolne tempo. Pierwsze pół godziny utwardzana droga wiodła niezbyt gęstym lasem, potem zrobiło się nieco bardziej stromo i wąsko. Miało być błotniście, ale na szczęście było wyjątkowo sucho.

W drodze do Machame CampW drodze do Machame CampSzliśmy bajkową dżunglą, z ogromnymi paprociami, omszałymi drzewami i wysoką trawą zwaną elephant grass.Sceneria zupełnie inna niż na Meru. Niby też mchy i drzewa, ale w innych odcieniach zieleni. Ścieżka bardzo powoli pięła się w górę, aż po dwóch godzinach doszliśmy do miejsca piknikowego. Wyciągnęliśmy nasze lunch-pakiety, jak zwykle pyszne i bardzo pożywne: jajo na twardo, chlebek tostowy z surówka z marchewki, mięsna empanada, soczek w kartoniku, babeczka, banan i czekoladka. Ledwo dało się to wszystko zjeść.

Ruszyliśmy dalej, nadal tylko łagodnie pod górę. Spod Machame Gate wychodziliśmy o 12-tej, a już około 16-tej doszliśmy do naszego pierwszego obozu - Machame Camp (2980 m.n.p.m.).Wpisaliśmy się do książki wejść i poszliśmy szukać naszego namiotu. Obóz wyglądał całkiem przytulnie:wzdłuż kamienistej ścieżki, miedzy omszałymi drzewami rozstawiały się kolejne grupki.

Machame Camp (2980 m.n.p.m.)Nasz namiot, zgodnie z zastrzeżeniami przy negocjacjach z agencją w Moshi, miał nadawać się na warunki górskie i przede wszystkim nie miał mieć dziur. Na safari dostaliśmy taki średni, więc nie było wiadomo jak to będzie wyglądać dalej...A tu się okazało, że kupili dla nas nowy namiot, tak duży, że mieściliśmy się w nim w trójkę wraz z plecakami ułożonymi przy ściankach bocznych! Niestety zapomnieli dać tragarzom materace dla nas. I tu przydał się nasz dokładnie spisany kontrakt, gdzie zapisaliśmy, że materace mają nam zapewnić. Pomyśleli, podzwonili i przewodnicy oddali nam swoje karimaty.

Machame Camp (2980 m.n.p.m.) Pod wieczór poszliśmy z asystentem przewodnika na mały spacerek aklimatyzacyjny w górę naszej jutrzejszej ścieżki. Przy okazji załapaliśmy się na całkiem fajny zachód słońca, jednak samego Kilimandżaro nadal nie było widać. Wróciliśmy już po ciemku, a w naszym namiocie krzątał się już pomocnik kucharza, rozkładając matę, naczynia i, ku naszemu przerażeniu, montując na małej puszcze świeczkę. Kolacja była pyszna: zupa ogórkowa, pieczone ziemniaczki i mięsko z warzywami i sosem. Na deser owoce i herbatka. W międzyczasie na dworze zrobiło się zupełnie ciemno i zimno, mimo, że była to dopiero 21-sza. Nadszedł właściwy moment by położyć się spać.

Dzień drugi - New Shira Camp (3840 m.n.p.m.)

W nocy troszkę popadało, ale rankiem się wypogodziło. Nadal jednak nad Kili wisiała mgła i chmury i niewiele było widać. Wstaliśmy o 7-mej, 7.30 śniadanko - standard, czyli jajecznica, kiełbaska, tosty i owoce. Pycha! Nie zapowiadało się abyśmy mieli głodować na tej wyprawie. Wyruszyliśmy o 8.20, na początku tą samą trasą, co wczorajsze acclimatization walk . Tym razem częściej się zatrzymywaliśmy,bo robiliśmy dużo zdjęć otaczającym nas, wiecznie zielonym, suszonym kwiatkom i innym nieznanym miroślinkom. Wczorajszy dzień spędziliśmy w tzw. Forest zone, a dziś czekało nas Moorland and Heath zone, cokolwiek by to miało znaczyć...

Dziś już od początku dnia prowadził nas nasz główny przewodnik - 52 - letni Eligi Kessy. Okazało się, że człowiek ten wchodzi na Kili z grupami aż od 1979 roku. Dobrze mieć kogoś z tak dużym doświadczeniem. Trasa znów nie była trudna, ale nasza kamienna ścieżka pięła się już nieco ostrzej pod górę.

Widoki jak zwykle malownicze, a wraz ze zdobywaniem wysokości pojawiać się zaczęły pierwsze endemiczne lobelie i senecje.
W połowie drogi, tradycyjnie, przerwa na lunch. Posiedzieliśmy dość długo, bo było tak pięknie i wreszcie słonecznie,tak że w ogóle nie chciało nam się stamtąd ruszać. Droga po lunchu pięła się całkiem ostro pod górkę, ale była to już tylko godzinka do płaskowyżu Shira .
Do obozu New Shira Camp (3840 m.n.p.m.) dotarliśmy już po 13-tej, w pełnym słońcu. I znów super miejsce na nocleg. Tym razem był to duży płaskowyż, z porozrzucanymi namiotami. A nad nami górował surowy wierzchołek Kili. To tutaj po raz pierwszy wynurzył się zza gęstych chmur!
Po krótkim odpoczynku poszliśmy do oddalonego o 30 min. drogi starego obozu Shira camp. Nadal nocują tam ekipy, ale już nie te wchodzące trasą Machame, ale innymi, mniej popularnymi trasami. Tam nasza wielka góra wyłoniła się już w całej swej okazałości, nawet na chwile na tle bezchmurnego nieba. Wydawała się tak blisko...

Spacer zajął nam około półtora godziny i nadal mieliśmy masę czasu do zachodu słońca i tym samym do kolacji. Ale byliśmy wygłodzeni! Kolacja znów zaskoczyła nas wielkością. Najpierw zupka, naleśniki i dżem. Myśleliśmy że to już koniec, a tu za pół godzinki, już totalnie po ciemku wjechało drugie danie: makaron i sos gulaszowy. Ledwo udało nam się to zjeść. Warunki zewnętrzne też nam nie sprzyjały, bo po zajściu słońca zrobiło się bardzo zimno i wietrznie, a jedzenie tym razem podano nam na dworze. Na szczęście w naszych śpiworach było nam całkiem ciepło i w nocy nikt nie zmarzł, mimo że nad ranem na namiocie pojawił się szron.

Dzień trzeci - Barranco Camp (3950 m.n.p.m.)

Wkraczamy w strefę highland-desert (alpine zone). Dało się to już odczuć o poranku, kiedy to po wyjściu z namiotu stwierdziłam, że wcale nie mam zamiaru zdejmować rajstop spod spodni, a dodatkowo na polar założę kurtkę i ubiorę rękawiczki. Tak zapakowana rozpoczęłam poranną wędrówkę, a wierzchnie warstwy zdjęłam dopiero jak pojawiło się słońce. Droga była całkiem prosta, o małym kącie nachylania,także nawet za bardzo nie było okazji żeby się porządnie rozgrzać.

Z każdym metrem było coraz mniej roślinności. Powyżej 4 tyś. metrów przetrwały tylko nieliczne kępki białych suszków (everlastings). Ze względu na wysokość szliśmy bardzo wolno, ale dzięki temu w ogóle nie odczuwaliśmy zmęczenia.Nasze lunch-pakiety zjedliśmy w miejscu maksymalnej aklimatyzacji czyli w okolicach Lava Tower, na wysokości około 4500 m.n.p.m., przy ostrym słońcu i bezchmurnym niebie, z widokiem na Kili.
Trochę wiało i czuć było wysokość. Niestety samego Lava Tower nie zdobyliśmy, bo nasi przewodnicy twierdzili, że to trudna i niebezpieczna trasa (coś mi się w to wierzyć nie chce, może po prostu nie chciało im się dodatkowo męczyć...).

Dalej już było tylko w dół, bowiem nasz obóz Barranco Camp położony był na 3950 m.n.p.m. W miarę schodzenia znów zaczęła pojawiać się roślinność, przede wszystkim oczekiwane przez nasz drzewiaste senecje i kuliste lobelie. To właśnie je zapamiętałam, oglądając przed wyjazdem film IMAX - Kilimanjaro-the roof of Africa.
Przed samym obozem ścieżka wiedzie przez swoisty las senecji. Te gigantyczne rośliny na każdym robią wrażenie i mimo zmęczenia, sesja fotograficzna w tym miejscu jest niezbędna. W obozie czekała już na nas herbatka i popcorn. Obóz położony był przepięknie, ale po całym dniu na dużej wysokości i przy silnie wiejącym wietrze bardzo szybko wyszło z nas zmęczenie i jedyne na co nas było stać tego popołudnia to wylegiwanie się na nasłonecznionej skałce aż do zachodu słońca.

Dolina Barranco położona jest między wysokimi górami, więc zachód słońca nastał wcześniej niż poprzedniego dnia, a co za tym idzie, nasze papu też przyszło wcześniej. Tym razem nie daliśmy się wygonić z namiotu i jedzonko przyjechało do nas pod drzwi :). Na zewnątrz wiał zimny wiatr i nawet wyjście do toalety było oznaką silnej woli. Na deser mieliśmy, oprócz owoców, pięknie oświetlone przez zachodzące z naprzeciwka słońce Kilimandżaro. Dobrze, że pomocnik kucharza wyciągnął nas z namiotu na ten widok!

Dzień czwarty - Barafu Camp (4600 m.n.p.m)

Za nami długi, 7-mio godzinny dzień marszu. Na początku było ciekawie. Wchodziliśmy na Barranco Wall (4270 m.n.p.m.) po skalnej ścianie, na tyle ostro, że musiałam schować kijki, by przytrzymywać się skał. Był to chyba taki najbardziej "górski" odcinek na całej naszej trasie.
Na górze przywitał nas iście księżycowy krajobraz. Dokładnie tak jak było napisane w moim przewodniku: George Lucas i jego Gwiezdne wojny nie powstydziliby się takiej scenerii :). Aby dojść do Karanga Valley musieliśmy przejść przez kilka dolinek schodząc i za chwile wspinając się z powrotem w górę.

Ostatnie zejście było na tyle ostre, że bardzo cieszyłam się, że miałam teleskopowe kijki. Na dole czekał na nas ostatni strumyczek w drodze na Kili. Stąd tragarze muszą wziąć tyle wody, by starczyło na następne dwa dni. Dodatkowym utrudnieniem jest wielka góra, którą trzeba pokonać tu po nabraniu wody, by dostać się do Karanga Camp (4250 m.n.p.m.). Co prawda wchodzi się tylko około 20 minut, ale za to dość ostro. W obozie zjedliśmy lunch i ruszyliśmy dalej,bo zrezygnowaliśmy z dodatkowego dnia na aklimatyzację.

Pięliśmy się bardzo długo i wolno pod górę. Droga była nużąca, a nieciekawy krajobraz wynagradzało nam tylko wyłaniające się co jakiś czas zza chmur Kili.Niestety zdobyta wysokość na niewiele się zdała, bo żeby dojść do Barafu Camp musieliśmy pokonać następną dolinkę. Na szczęście ostatnią. Po niej już tylko podejście i nasz obóz Barafu na 4600 m.n.p.m.

Sam obóz nas zaskoczył, bo w ogóle żadnego obozu nie było widać. Tym raz em nasz namiot rozbity został przy samej ścieżce, na skale, a namioty innych grup był tak samo pochowane za kolejnymi skałkami przy ścieżce.To stąd rozpoczniemy atak szczytowy.
Przygotowania zaczęliśmy już wczesnym wieczorem: świeże baterie do czołówki, termos, ciepłe ciuchy i kanapka na drogę. No i oczywiście zwycięskie bannery, pieczołowicie malowane przed kolacją: mój z napisem Poznań i Krzyśka - www.miejsca.com. To z nimi chcemy mieć fotkę na szczycie!

Dzień piąty - Uhuru Peak (5895 m.n.p.m) - Mweka Camp (3100 m.n.p.m)

Godz. 23.30. Niewiele pospaliśmy tej nocy, chociaż i tak z Krzyśkiem cieszyliśmy się, że w ogóle udało nam się zasnąć, w przeciwieństwie do Pawła. Rozpoczęcie wspinaczki na szczyt zaplanowane zostało na godzinę 24.00. Przed wyjściem zjedliśmy jeszcze herbatniki i wypiliśmy gorącą herbatkę. Wzięłam też herbatę do termosu i okazało się to najlepszym posunięciem tej nocy.

Warunki pogodowe nie były złe, czyli nie było ekstremalnie zimno (oczywiście temperatura była minusowa,ale na początku trasy było to tylko niewiele poniżej zera), nie wiał ostry wiatr, nie padał deszcz i nie było mgły. Innymi słowy, jedyną przeszkodą w zdobyciu szczytu była wysokość. Technicznie droga była bardzo prosta.

Najpierw po wielkich, skalnych płytach, a następnie prawie przez 6 godzin krok po kroku, powoli pod górę, po wulkanicznym, przypominającym szary popiół, piachu i drobnych kamieniach. Zygzakami w prawo i lewo, bez końca, po ciemku, wpatrując się w wciąż oddalające się buty przewodnika.Koszmar. Jedyne co pamiętam, to jak mantra powtarzane w myślach kijek do przodu - krok - wdech - krok - wydech - kijek do przodu...W ogóle nie ma sensu myśleć o tym odległym szczycie i zastanawiać się, czy się wejdzie oraz oglądać się na innych, wyprzedzających cię ludzi.

Z każdą godziną robiło się coraz zimniej, tak że postoje robiliśmy coraz krótsze. Chwilę po zatrzymaniu miałam wrażenie, że zaraz tam zasnę i zamarznę. Jedyne co mnie ratowało, to gorąca herbata z termosu, pita po łyku na każdym postoju. Woda, której wzięliśmy po półtora litra na głowę, już dawno zamarzła! Droga wlokła się w nieskończoność.

Po trzeciej w nocy już w ogóle nie patrzyliśmy na zegarki. Zimno, ciemno, brak tlenu i te wciąż pojawiające się wysoko nad nami światełka czołówek, oznaczające, że do szczytu jeszcze daleko. Odrobina wiary w zwycięstwo wstąpiła we mnie dopiero jak zaczęło świtać. Na lewo ode mnie wyłonił się pierwszy lodowiec (Rebmann glacier), a nade mną zobaczyłam "prawie czubek" wielkiej góry, czyli Stella Point (5750 m.n.p.m.) i świętujących tam szczęśliwców, którzy ten najtrudniejszy odcinek trasy mieli już za sobą.

Resztkami sił w końcu z Krzyśkiem i my dotarliśmy do tego osławionego miejsca. Paweł został gdzieś po drodze z asystentem przewodnika. Na górze było tak zimno, że miałam problem z wyciągnięciem aparatu, owiniętego szczelnie w chustę i kocyk. Nie wiedziałam w ogóle czy moja cyfrówka będzie działać w takich warunkach. Na szczęście nie było z tym żadnych problemów. Aparat został na wierzchu, a w kocyk owinęłam się ja.

Po osiągnięciu Stella Point widziałam już ze zdobędę szczyt! Wstąpiły we mnie nowe siły, nie czułam zmęczenia i nie miałam żadnych poważniejszych objawów choroby wysokościowej (jedynie lekki brak koordynacji ciała). Dalej już droga była prosta i przyjemna. Wraz z nadejściem świtu zrobiło się znacznie cieplej, a my nie pięliśmy się już tak mocno pod górę.

Lekkim krokiem, nadal powoli, zbliżaliśmy się do Uhuru Peak, podziwiając rozświetlone porannym słońcem niesamowite lodowce. Po drodze mijały nas grupki ludzi schodzących już ze szczytu. Do słynnej tabliczki z napisem UHURU PEAK dotarliśmy z Krzyśkiem chyba jako ostatnia ekipa wyruszająca z naszego obozu Barafu. Ale "pole, pole", cel został osiągnięty o godzinie 7.20!!! Niestety Pawła zaczęło boleć serce i tuż przed Stella Point musiał zawrócić.
Przez prawie pół godziny na szczycie upajaliśmy się sukcesem :). Wyciągnęliśmy nasze bannery, zrobiliśmy fotki z najsłynniejszą tabliczką w Afryce, zjedliśmy kanapki i nasz przewodnik pogonił nas na dół. W końcu przed nami była jeszcze spora trasa do zrobienia. Do Barafu Camp wracaliśmy półślizgiem, prawie tą samą droga co w górę, tylko zamiast 6 godzin były to 2 godziny.

W obozie czekał już Paweł i cała nasza ekipa tragarzy. Wszyscy nam gratulowali i autentycznie cieszyli się, że udało nam się wejść na szczyt. Jednak to nie był jeszcze koniec trasy tego dnia. Na odpoczynek mieliśmy tylko dwie godziny i od razu padliśmy w namiocie. Mnie ze zmęczenia zaczęła boleć głowa i oboje z Krzyśkiem chyba mieliśmy temperaturę. Trochę poleżeliśmy, a w międzyczasie kucharz przygotował dla nas zupę i naleśniki.

Niestety lekko załamała się pogoda.Zrobiło się dżdżyście, Mawenzi schowało się za chmurami i spadła temperatura. Po lunchu niestety musieliśmy schodzić jeszcze 3 godziny aż do obozu Mweka, leżącego na wysokości 3 tyś. metrów. Na szczęście droga była bardzo przyjemna i widokowa. Wraz z traceniem wysokości pojawiało się coraz więcej kwiatów, iglaków, mchów tonących w gęstniejącej mgle. W takiej wilgoci spędziliśmy naszą ostatnia noc, wykańczając resztki zapasów i obliczając ile napiwku dać naszej ekipie.

Dzień szósty - Mweka Gate (1640 m.n.p.m.) - Moshi

Po śniadaniu zrobiliśmy sobie pożegnalne zdjęcie z 9-cioma osobami, które towarzyszyły nam przez te 6 dni w drodze na szczyt. Rozdaliśmy też napiwki, w takich kwotach jakie było podane w naszym przewodniku,czyli 60$ dla przewodnika, 45$ dla asystenta, 35$ dla kucharza, 30$ dla kelnera i po 20$ dla tragarzy.Sporo kasy wyszło, ale bez wątpienia wszyscy sobie na to zasłużyli.
Pogoda była niestety nadal nieciekawa i oprócz mgły zaczął siąpić deszcz. Do bramy Mweka Gate mieliśmy wolnym, spacerowym krokiem około 3-4 godzin, jednak w tych warunkach takie powolne zejście i podziwianie roślinności w ogóle nie miało sensu.Droga zrobiła się błotnista i ślizga, więc postanowiliśmy pokonać ja metodą tragarzy, czyli zbiegając wdół. Biegliśmy w takim tempie, że nawet niektórzy tragarze nas przepuszczali. Ale mieliśmy zabawę! Cała trasa zajęła nam tylko 1,5 godziny, a po drodze udało nam się wyminąć wszystkich bałasów, którzy o wielew cześniej od nas wyszli z obozu.

I tak, cali w błocie, zakończyliśmy naszą przygodę z Kilimandżaro.Przy Mweka Gate po raz ostatni wpisaliśmy się do księgi i dostaliśmy dyplomy osiągnięcia szczytu.
Po południu czekało nas jeszcze spotkanie z naszą agencją Kessy Borthers. Trzeba było wpisać się do ich comment book. Oczywiście dostali od nas pozytywną recenzję. Ostatnią noc w Moshi spędziliśmy w bardzo klimatycznym, kolonialnym, aczkolwiek prymitywnym i zniszczonym hoteliku New Coffee Tree. Chyba tylko mi się tam podobało. W łazience zamiast prysznica mieliśmy wielką wannę z dwoma kurkami, z których leciała lodowata woda. Ciepłą wodę (a właściwe letnią) przynosiło się w wiadrze z baniaka na korytarzu. A żeby dostać się od pokoju trzeba było przejść kilka zakręconych korytarzy, wychodząc po drodze na zewnętrzny balkon.