20-07-2001 Frankfurt-Colombo

Lankan AirlinesWyjazd na Sri Lankę wyszedł nam trochę przypadkiem. Szukaliśmy przez Internet jakiegoś taniego, aczkolwiek egzotycznego przelotu na "last minute", najlepiej z Niemiec. Przekopaliśmy wiele stron, aż, niecałe trzy tygodnie przed odlotem, znaleźliśmy na www.5vorflug.de lot do Colombo za około 1095 DM (kto jeszcze dziś pamięta Deutsch Marki....). Cena zawierała również bezpłatny dojazd koleją Deutsche Bahn do i z lotniska we Frankfurcie. Była to całkiem atrakcyjna oferta!

Wyprawa naszej trzyosobowej grupki rozpoczęła się od przejazdu pociągami z Warszawy i Poznania do Frankfurtu. Dla mnie był to pierwszy, samodzielnie organizowany wypad i to w częściowo nieznanym towarzystwie. Hanię poznałam rok wcześniej podczas wyjazdu do Indii, natomiast Paweł był dla mnie jedną wielką niewiadomą. Jak się później okazało, dogadywaliśmy się tak dobrze, że wyjazd ten był pierwszym z wielu kolejnych wypraw wakacyjnych, właśnie z Pawłem. W końcu dobrze dobrane towarzystwo, o podobnych zainteresowaniach podróżniczych, na trampingowej wyprawie jest najważniejsze!

Lecieliśmy ogromnym Airbusem Lankan Airlines. Niestety przypadły nam w udziale miejsca w środkowym rzędzie, więc zbyt wygodnie nie było. Największą atrakcję zaś stanowiły dostojne, lankijskie stewardesy, w przepięknych sari.
Pierwszy raz leciałam samolotem, który miał w siedzeniach małe monitorki i na bieżąco można było obserwować zarówno parametry lotu jak i obraz przekazywany przez jedną z kilku kamer, umiejscowionych z przodu i z boku maszyny. Lot trwał prawie 11 godzin. Dostaliśmy dwa ciepłe posiłki, a dania można było już wcześniej wybrać z przygotowanego dla każdego pasażera menu. Dania do wyboru były może ze dwa.. ale i tak to menu robiło wrażenie. Bez ograniczeń serwowano też drinki i napoje bezalkoholowe. Lankijska piękność, co jakiś czas, przejeżdżała koło nas z wózkiem obładowanym malutkimi buteleczkami z najróżniejszymi alkoholami, poczynając do whiskey, przez rum, campari, a kończąc na deserowym likierze Bailey's :).

21-07-2001 Colombo - Mount Lavinia

Na azjatyckiej wysepce wylądowaliśmy tuż przed świtem, bo około 4.55 nad ranem. Po Sri Lance spodziewałam się podobnych wrażeń, jakie spotkały mnie w Indiach. A tu zaskoczenie - było o wiele spokojniej, bardziej "cywilizowanie", sporo "zachodnich" samochodów i mało riksz. Jedyne, co pozostawało niezmienne, to lotniskowi naciągacze, prawie siłą oferujący swoje usługi. Jednak dla nas nie była to nowość i po zeszłorocznych indyjskich doświadczeniach, potrafiliśmy się im bezwzględnie oprzeć.

Ocean Indyjski za oknem Do centrum Colombo z lotniska dojechaliśmy pierwszym dziennym autobusem. Niestety stolicę Cejlonu opisać można czteroma słowami: brud, smród, bałagan, chaos. Nie warto tu przebywać dłużej, niż to jest konieczne. Trochę powałęsaliśmy się po mieście w poszukiwaniu hotelu, aż w końcu zdecydowaliśmy się na polecany przez LP, ale nieco drogi jak na nasz budżet YWCA (7$/os.). Hotel leżał prawie nad samym Oceanem Indyjskim. I tak rozpoczęło się nasze pierwsze spotkanie z oceanem. Dosłownie po plaży, brzegiem oceanu, wiodły tory kolejowe. Udało nam się wepchnąć do malutkiego pociągu jadącego do najbliższego kurortu nadmorskiego - Mt Lavinii. Tłumy miejscowych, stare, poobdzierane wagony, pootwierane okna, przez które wdzierały się kropelki oceanicznej fali i orzeźwiająca bryza, sprawiły, że na zawsze zapamiętam klimat tego miejsca. Nie mówiąc już o tym, co było widać za oknem - ogromne oceaniczne fale z trzaskiem rozbijające się o chwilami stromy, kamienny brzeg.
Nie było w ogóle mowy o kąpieli w takim miejscu. Jedyne, na co sobie pozwoliliśmy to zamoczenie stóp w oceanie, które i tak skończyło się kompletnym przemoczeniem spodni!

22-07-2001 Anuradhapura, Mihintale

Zaczynamy zwiedzanie Ancient Cities. Podstawowym transportem na wyspie są busiki, a ceny za przejazdy w dużej mierze zależą od sztuki negocjacji i rozeznania wśród miejscowych, co do opłat lokalnych. Dojazd właśnie takim busem do najstarszej stolicy Cejlonu - Anuradhapury, zabrał nam 5 godzin. Jakoś udało nam się zmieścić z naszymi ogromnymi bagażami do niskiego busika (bagaż bagażem...ale Paweł to już sam w sobie ledwo co się złożył i wcisnął na azjatyckich rozmiarów siedzonko). Załadowaliśmy cały tył i dodatkowo musieliśmy jeszcze zapłacić za jedno miejsce, na którym stały nasze bagaże.

Mihintale Trasa był zachwycająca. Jako że na wyspie właśnie kończyła się pora deszczowa, zieleń wokół nas wybuchała ze zdwojoną siłą: egzotyczne kwiaty, gaje palmowe, trawa, i przede wszystkim ryżowe poletka, o niesamowicie zielonym, jedynym w swoim rodzaju kolorze!
Rozlokowaliśmy się w kolonialnym hotelu, położonym nad brzegiem jeziora. W oddali, na skraju horyzontu rysowała się biała postać Buddy. Było to Mihintale - lokalne miejsce kultu. Pojechaliśmy tam taksówką po południu. Z bliska wyglądało jak mały raj, otoczony palmami, ruinkami, posągami Buddy. Atmosferę miejsca potęgowały tłumy uśmiechniętych, kolorowo ubranych Syngalezów, z których co odważniejsi próbowali zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. Bo to my, a szczególnie, wysoka, jasnowłosa Hania, stanowiliśmy największą atrakcje dla przybywających tam wycieczek! To, co na samym początku nam się rzuciło w oczy, to niesamowita życzliwość, szczere zainteresowanie i nieustanny uśmiech na twarzach miejscowej ludności. Zewsząd słyszeliśmy: Hello! How are you? Where are you from? Ci ludzie niczego od nas nie oczekiwali, nic nam nie chcieli sprzedać. Po prostu witali nas z uśmiechem i przyglądali się nam ciekawsko, w duchu pewnie wyśmiewając się z naszego wzrostu, sposobu ubierania i samego pomysłu przyjechania na ich malutka wyspę.

Tego wieczora czekała nas jeszcze pierwsza lankijska uczta - rice and curry - podstawowe pożywienie na Cejlonie i jak się później okazało, jedyne, jakie nam oferowano przez następne trzy tygodnie! Ale za pierwszym razem taki egzotyczny obiad stanowił nie lada atrakcję: soczek z wyciśniętego ananasa, smażona ryba, ryż curry, sałatka z kokosa i pełno małych miseczek z różnymi warzywami w curry.

23-07-2001 Anuradhapura

Anuradhapura na rowerachPrzed nami wielkie wyzwanie. Postanowiliśmy zwiedzić Anuradhapurę na rowerach (starych, ruskich, z niskimi siedzeniami)! Ruch lewostronny wydawał się prosty dopóki nie trafiliśmy na rondo, ale przy maksymalnym skupieniu, dało się pokonać nawet tę przeszkodę. To, co pierwsze zaskakuje w Anuradhapurze, to porozstawiane zasieki i wojskowe posterunki, otoczone workami z piachem i kolczastym drutem. Takich punków w całym mieście było sporo, a w części z nich stali nawet żołnierze z karabinami. Nie odczuwało się jednak żadnego zagrożenia, wszyscy się uśmiechali, a żołnierze robili sobie z nami zdjęcia.

Ruvanwelisaya Kupiliśmy sobie łączny bilet na Ancient Cities za 32 $, co stanowiło jak na razie największy wydatek w naszym budżecie. Rowery to był świetny pomysł, bo zabytkowych budowli była masa i czasami oddalone były spory kawałek od siebie. I wszystkie sprzed około 2 tysięcy lat! Trudno zapamiętać te wszystkie nazwy: kamienne słupy z Brazen Palace, odwiecznie remontowana Jetavanarama Dagoba, Ruvanvelisaya Dagoba, w pobliżu której piasek był tak gorący, że nie dało się ustać z gołymi stopami w jedym miejscu, niezwykle biała na tle niebieskiego nieba Thuparama Dagoba oraz wiele, wiele innych, a na końcu Sri Maha Bodi, czyli szczepek ze świętego drzewa Bo, pod którym Budda doznał oświecenia. Jedynym minusem w starej części miasta był totalny brak knajpek i w ogólne czegokolwiek do jedzenia. Można się było tylko napić orzeźwiającego soku z kokosa. Ale może w ciągu ostatnich lat już się to zmieniło.

Głodna, w 30-stopniowym upale dotrwałam do 18-tej... i padłam. Nie chciałam już zwiedzać kolejnej dagoby, jedyne, o czym myślałam, to ogromna kolacja...Ukryliśmy się w cieniu Chinese Restaurant. A na zakończenie - już naszym hoteliku, przy nadal utrzymującym się upali i nie działającym wentylatorze - Bacardi z ciepła coca colą, na przedestylowanie żołądka po uczcie w lokalnej knajpce ;).

24-07-2001 Dambulla

Dzień zaczął się dramatycznie - może nie dosłownie, ale przeżyliśmy niezły szok, jak przypadkiem w busie do Dambulli dowiedzieliśmy się o zamachu terrorystycznym na lotnisko w Colombo! Wysadził się tam jeden z Tamilskich Tygrysów, zabijając 18-tu żołnierzy. Zostało zniszczonych też 10 samochodów wojskowych i kilka lankijskich samolotów. Zamach został przeprowadzony nad ranem, w takiej porze, gdy wszystkie samoloty z turystami już wyleciały, a żadne nowe jeszcze nie przyleciały, także nikt z zagranicznych gości nie zginął. Dobre i to. Zawsze jest szansa, że świadomie nas nie zaatakują... dopiero w tym momencie poczuliśmy, że jeździmy po kraju, w którym od kilkunastu lat trwa niekończącą się wojna domowa pomiędzy Syngalezami a Tamilami. Informacje o takim zamachu mogły już dotrzeć do Polski, więc szybko podzwoniliśmy po rodzinach, żeby się nie martwili.

DambullaDambulla Niewielka Dambulla słynna jest tylko z Golden Temple, czyli położonych wysoko skalnych, bogato rzeźbionych świątyń. W środku niestety nie wolno robić zdjęć i lepiej było nie ryzykować, gdyż jako ostrzeżenie przy wejściu wywieszone były prześwietlone filmy. Teraz, w dobie powszechnie używanych aparatów cyfrowych, to już zupełnie co innego ?. Na terenie świątyni największe wrażenie robiły pałętające się wszędzie małpy. Trzeba było uważać na jedzenie, aparaty i inne drobiazgi, które bardzo szybko i nieodwracalnie mogły zmienić właściciela. Drugą ciekawską grupą, na którą trafiliśmy były dzieci ze szkolnej wycieczki ("Hello, how are you" to było jedyne, co umiały powiedzieć). Wszystkie chciały sobie robić z nami zdjęcia, a my z nimi, więc korzyść była obustronna. Często pytano też nas o długopisy, niestety nie wzięliśmy zapasu z Polski i nie było się czym podzielić. A prośby taka padały nie tylko z ust dzieci, ale od nauczycielek, a nawet żołnierzy.

Tego dnia nie mieliśmy szczęścia do hotelu. Spaliśmy na jakimś zapleczu, z małym okienkiem na poziomie ziemi. Właścicielka ostrzegała nas, żeby nie otwierać okna, bo mogą nam wejść do środka różne "strange animals". Niestety tego typu zwierzątka już zastaliśmy od razu po wejściu. Nasz jedyny mężczyzna został wysłany na zwiady i w łazience zabił kilkucentymetrowego karalucha. Potem wieczorem podobne coś znalazłam w moim łóżku, pod moskitierą! I znów Paweł musiał wkroczyć do akcji. Do dzisiaj czuję wstręt jak sobie to przypomnę.

25-07-2001, Sigrija, Nalanda Pollanaruwa

SigrijaW planach mieliśmy zwiedzenie okolic Dambulli, więc na cały dzień wypożyczyliśmy rikszę z kierowcą. Z samego rana wybraliśmy się do Sigriji, skalnej, 400 - metrowej fortecy. Zaczęliśmy się wspinać już koło 9 - tej rano, dzięki czemu uniknęliśmy wchodzenia w ukropie palącego słońca. Największe wrażenie na mnie zrobiły ogromne, kamienne lwie łapy u stóp twierdzy oraz ponadmetrowe gniazda os, przyczepione do nawisów skalnych. Warto zobaczyć też starannie ukryte przed wyniszczającym słońcem skalne malowidła i usiąść na szczycie na ogromnym kamiennym tronie, z którego podziwiać można przepiękny widok na królewskie ogrody.

Nalanda 40 km dalej znajduje się Nalanda, wioska z niewielkimi, ale bardzo urokliwymi ruinkami hinduskiej świątyni i buddyjskiej dagoby, które stylem przypominały mi ruiny Majów (...mimo, że tych drugich jeszcze nie widziałam!). Warto tu było pojechać chociażby dla krajobrazu, kolorowych kwiatów i bananowców rozsianych wzdłuż uliczek.

Wieczorem dotarliśmy do drugiej po Anuradhapursze stolicy Cejlonu - Pollonaruwy. Było upalnie, duszno i ledwo dało się oddychać. Dopadła nas też w końcu pierwsza tropikalne ulewa ! Coś niesamowitego - niebo nagle zrobiło się granatowe, zerwał się wiatr i lunęło. I tak padało, padało, a my na rowerkach do hoteliku i obserwowaliśmy nawałnicę. Wreszcie poczuliśmy, co to znaczy przyjechać na Cejlon w trakcie pory deszczowej.

26-07-2001 Pollonaruwa

PollonaruwaZnów mieliśmy dzień na rowerach. W ten sposób najszybciej można zwiedzić wszystkie starożytne ruiny. Pollonaruwa była stolicą Sri Lanki około XII wieku, także zabytki tutaj są nieco nowsze i także nieco mniej zniszczone. Ale tak samo jak w Anuradhapurze, wszystko jest z kamienia: pałace, dagoby, baseny, klasztory. Wszystko porządnie utrzymane, zadbane, posprzątane. I bardzo dużo dookoła rozpoczętych prac archeologicznych, tylko jakoś nie widać żeby ktoś coś robił na tych wykopaliskach. Za każdym razem jak trafialiśmy na taką rozgrzebaną ruinę, to Lankijczycy, którzy powinni tam pracować akurat odpoczywali pod drzewami.

Gal Vihara Chyba najsłynniejszym miejscem w Pollonaruwie jest Gal Vihara, czyli wykuty w skale 14-metrowy posąg leżącego Buddy, obok niego 7-metrowy posąg stojącego Buddy i jeszcze jeden, równie wielki, Budda siedzący. Robi wrażenie! Niestety z Buddą zdjęć sobie robić nie można, więc nie łatwo oddać na foce skalę wielkości kamiennych postaci.
Warto podjechać też do Rankot Vihara, która z pozoru, z daleka, wygląda podobnie jak inne świątynie, natomiast z bliska okazuje się, że między wielkimi kolumnami umieszczony jest również bezgłowy, nadniszczony przez czas, ogromny posąg stojącego Buddy.
Jako ostatni punkt wieczoru pozostało nam świętowanie imienin Hani. Niestety w mieście za bardzo nie było eleganckich restauracji i jedyne co nam pozostało do wyboru do Rice & Curry lub jedzonko chińskie ?. Nie można za to narzekać na podawane tu herbaty. Pełna elegancja: imbryczek, filiżaneczki z podstawkami (czasami nieco wyszczerbione) i do wyboru mleko lub lemonka do herbatki. A herbatka z rodzimych plantacji, jednych z najlepszych na świecie!