06-10-2012 Xi'an 西安
Wyspani, o 8mej rano dojeżdżamy do Xi'an. Nasi dziadkowie już spakowani, popijają
poranną herbatę i jedzą śniadanko. To jest zaleta dolnych łóżek. Ma się
od razu stolik i kolejowy termos, do którego można nalać gorącej
wody z dystrybutora. Za to my przy górnych łózkach mieliśmy za to całkiem
spore półki na bagaż. W Xi'an, od razu po wyjściu z dworca
kolejowego wita nas potężny, oryginalny mur miejski. Jak to w okolicach dworca,
wszędzie pełno koczujących podróżnych i trudno się zorientować gdzie najlepiej
się ustawić by złapać zamówiony, darmowy transport do hostelu. Miał
ktoś po nas wyjść z tabliczką, ale nie wiem jak miałby nas znaleźć
w tym tłumie. A dodatkowo ostrzegano nas by nie rozmawiać z żadnymi
naganiaczami, tylko czekać na człowieka z naszego hostelu. Więc czekamy,
ignorując wszelkie zaczepki, a czas ucieka. Chyba jednak o nas zapomnieli.
W desperacji w końcu mówimy jednemu z nagabujących nas chłopaczków
gdzie chcemy jechać. On dzwoni do hostelu i potwierdzają nam, że to
on na nas ponoć czeka, tylko nie ma tabliczki! No dobra, w końcu i tak
za to nic nie płacimy, więc z nim jedziemy.
Nasz hostel Shu Yuan znajduje się również przy murach miejskich, ale dokładnie po drugiej
stronie miasta. Jest bardzo fajny i klimatyczny, chyba najfajniejsze miejsce,
w jakim mieliśmy okazję spać. Niestety przed nami znów obowiązki, jak to zwykle
w Chinach. Trzeba jak najszybciej znaleźć bilety kolejowe do Luoyang.
Chcemy tam jechać już jutro, a kupno biletów z dnia na dzień to rzecz
prawie niemożliwa w sezonie. Rezerwacja przez hostel bardzo droga (40RMB/os,
gdy w Pekinie było 20 RMB), więc tylko sprawdzamy dostępność biletów na necie
i pędzimy do kasy w centrum miasta. Niestety chyba w międzyczasie
te bilety na zwykłe pociągi się już skończyły i proponują nam tylko szybki
pociąg. 188RMB zamiast 54 za druga klasę, czy 105 za sypialny, to bardzo
dużo. Lecimy więc dalej, na dworzec autobusowy. Są bilety na następny
dzień na godz. 10tą. Bierzemy (105RMB). Jakoś damy rade te 5 godzin
w autobusie.
Teraz dopiero można przystąpić do porządnego śniadania w południe. Potem zwiedzanie
dzielnicy muzułmańskiej. A raczej próba zwiedzania, prawie zakończona porażką. Tłum
był nawet jak na Chiny nieprzeciętny! W końcu to sobota i to
wciąż świąteczna! Nie ma szans na znalezienie meczetu, ale za to wystarczyło
zagłębić się w boczne, węższe uliczki i już spacer stał się bardziej swobodny
i ciekawy. Teraz możemy tylko żałować wcześniejszego ulicznego śniadania, bo dopiero
tu sprzedaje się przysmaki! W ramach eksperymentu kupujemy lokalne słodycze,
które wyglądają jak chałwa... a okazują się być z fasoli doprawionej na
słodko. Dziwne, ale do zjedzenia.
Na zakończenie dnia spacerujemy po miejskim parku, okalającym duże partie
miejskich murów, ale po zewnętrznej stronie. Jest tam bardzo spokojnie, takie
typowe miejsce odpoczynku i rekreacji. Co kawałek rozstawione są przyrządy
do ćwiczeń i rzeczywiście Chińczycy ich używają! Lila też próbuje, cały
czas myśląc, że są to fragmenty jakiegoś placu zabaw! W ramach ostatniej atrakcji
dnia Adam wymyślił odnalezienie pagody Małej Gęsi, która miała się znajdować tuż
za murami, no tylko jedną przecznicę dalej. Czyli w praktyce gdzieś bardzo,
bardzo daleko. W ogóle nie udało nam się tego miejsca odnaleźć, ale za to zjedliśmy
pyszny obiad w bardzo lokalnym barze, zamawiając dania z naszego mandaryńskiego
słownika, przy dodatkowej pomocy innych współbiesiadników. Oczywiście dostaliśmy
nie do końca to, co chcieliśmy, ale i tak nam smakowało. Był omlet z pomidorami,
była zupka z wodorostami i ogromna micha mięsa. No i oczywiście ryż
i piwo, jako nasze stałe dodatki.
07-10-2012 Xi'an 西安 - Luoyang 洛阳 (bus 6,5h)
Piętrowy autobus 603 zawozi nas spod hostelu na dworzec. Dziś jest łatwo, bo jesteśmy spakowani na lekko – dwa małe plecaczki i wózek. To powinno wystarczyć na kolejne dwa dni. Jako, że na dworcu jesteśmy dość wcześnie, udaje nam się dostać bardo dobre miejsca w autobusie, na samym przedzie, i przy okazji, udaje nam się też zaznajomić z kierowcą, który całą drogę czuwa nad naszą wygodą, nie pozwalając nikomu zając czterech przednich miejsc, mimo, że wykupiliśmy tylko dwa! Ale autokar nie jest przepełniony. Lila w pełni szczęścia ogląda całe płyty Krecika, a my na 6 godzin mamy święty spokój. Bo niestety cała podróż jednak trwała 6 godzin, a nie tak jak mi się wydawało, że maksymalnie 5 i nie tak jak zapowiadał przewodnik, że 4,5! Tak, więc nie ma już szans na jakiekolwiek zwiedzanie tego samego dnia. Zresztą, nie ma się co spieszyć, skoro mamy jeszcze 2 kolejne dni na miejscu. Na całej trasie zatrzymujemy się tylko raz, i to tylko na 10 minut. Ale nie ma co narzekać, bo było naprawdę wygodnie i komfortowo.
Zgodnie z opisem naszej rezerwacji, spod dworca jedziemy autobusem nr 56
do naszego hostelu. I nawet udaje nam się dogadać z Panią kierowcą
by powiedziała nam gdzie wysiąść. Nasz hostel bardziej przypomina kolorowy,
piętrowy akademik. Jest to też najtańssze miejsce, jakie udało nam się znaleźć na naszej
trasie (120RMB za dwójkę złazienką, w święto).
Wieczorem obchód centrum tego 4 milionowego miasta. Na głównych placach
kobiety ćwiczą aerobik, a mężczyźni Tai Chi. My z Lilą też do tanców na chwilę
dołączamy, ale nie jest lekko, bo panie całe układy znają na pamięć. Lila trochę
też bawi się z miejscowymi dzieciakami. Placów zabaw nie ma, więc jako zjeżdżalnie
wykorzystywane są śliskie zakończenia schodów. Jest też jeden prawdziwy dmuchany
zamek – to chyba największą atrakcja całego wyjazdu dla naszego dziecka! Teraz
już tylko należy nam się ciepły posiłek przed zakończeniem dnia. Wybieramy
bardzo lokalna knajpkę muzułmańską w okolicach hostelu. Jest bardzo makaronowo - mięsnie.
Adam zamawia coś z baru sałatkowego, a ja dostaje po prostu wielki talerz
mięsa z pieczonymi ziemniakami i miskę makaronu dla trojga. Na środku,
jako przysmak rzuconą mam kurzą łapkę. Było bardzo dobre, ale trochę się namęczyłam
przy wybieraniu kawałków bez kości. Oczywiście nie dałam rady całej misce, mimo
że nawet Lila postanowiła mi pomóc.
08-10-2012 Luoyang 洛阳 - Dengfeng (Shao Lin 少林寺, Ta Lin) 1,5 h bus - Luoyang 洛阳
Znów wcześnie rano wstajemy by załapać się na bezpośredni autobus do Shao Lin. Chinka z hotelu rysuje nam mapkę, gdzie łapać taki autobus, bo dworce autobusowe są dwa. Oddalone od siebie o jakieś 500 metrów. Najlepiej jechać spod hotelu autobusem nr 41 i od razu kierować się na dworzec po lewej. Autobus 56 też w pobliże dojeżdża, ale już bardziej pod ten drugi dworzec. Jak dobrze się dopytać wcześniej o takie rzeczy zamiast krążyć miedzy dworcami o poranku! Już o 7.50 mamy autobus do Shao Lin (20RMB). Kierowca usilnie chce nam od razu wcisnąć bilety powrotne na 16tą, ale nie bierzemy. Ponoć powrotnych autobusów jest dużo, więc będziemy się o to martwic później.
Po 1,5 godzinie jazdy kierowca wysadza wszystkich na wielkim, pustym parkingu
pod jakąś świątynią. Na pewno nie jest to Shao Lin. Część ludzi, najwyraźniej z przewodnikiem,
gdzieś znika, a my z kilkoma Chińczykami nie bardzo wiemy, co ze sobą
zrobić. Oni też chcą zwiedzić klasztor, więc razem ruszamy na poszukiwanie transportu
miejskiego. Okazuje się, że kierowca dowiózł nas do Dengfeng, pod Sanyang Academy.
A bilety w kasie sprzedano nam do Shao Lin! Pewnie ta druga
grupa wynajęła cały autobus, o czym reszty podróżujących nie poinformowano.
Ale jesteśmy już tylko kilka kilometrów od celu. Wystarczy podjechać jakimś
podmiejskim autobusem... tylko jakim? I tu przydają nam się nasi chińscy
turyści. Silną grupą znajdujemy autobus i za 2,50RMB w kilkanaście
minut dojeżdżamy do Shao Lin. Nie jest źle, bo dopiero 10.30 rano. I do tego
wreszcie mamy poświąteczny poniedziałek, więc wszechobecne w naszej dotychczasowej
podróży tłumy znacznie już maleją. Niestety nadal towarzyszy nam mgła. Trochę góry
widać, ale tylko możemy sobie wyobrażać jak pięknie musi tu być przy słonecznej
pogodzie i bezchmurnym niebie. 100 RMB za bilet i po chwili przekraczamy
wielka bramę wejściową na teren klasztoru.
Do samego klasztoru jest jeszcze spory kawałek drogi, bo Shao Lin to nie
tylko stara świątynia, ale też, a raczej przede wszystkim, szkoły Kung fu i duże
boiska do ćwiczeń na świeżym powietrzu. Teren jest ogromny, a na samym końcu
można jeszcze dwoma kolejkami linowymi podjechać wysoko w góry i kontynuować
wędrówkę szczytami przez parę godzin. My zaczynamy od podpatrywania uczniów
na przyklasztornych boiskach. Najpierw są to poważni studenci, ćwiczący
z kijami i maczetami, a później coraz młodsze grupy, aż do kilkulatków
powtarzających szpagaty i wysoki. Kilka razy dziennie, poczynając od 9.30,
obejrzeć można, w ramach biletu pokaz broni i sztuki walki Kung Fu. My załapaliśmy
się tylko na 10-15 minut pokazu, ale myślę, że wystarczyło. Fajnie to wyglądało,
tylko obszerny komentarz po chińsku miedzy poszczególnymi pokazami trochę przeszkadzał.
Warto też wiedzieć, że każda wycieczka zaczyna zwiedzanie od takiego pokazu
i tuż po nim na główny trakt wylewa się tłum ludzi podążających do klasztoru.
Aby nie iść i nie zwiedzać w tłumie, najlepiej pominąć pokaz i tuż
przed jego rozpoczęciem ruszyć do klasztoru. A pokaz obejrzeć w drodze
powrotnej (po południu o pełnych godzinach)
Klasztor Shao Lin to całkiem spokojne miejsce z pięknie położonymi na zboczu
góry budynkami i świątyniami. Wciąż mieszkają tu mnisi, ale ich pomieszczenia
znajdują się w dużej mierze poza częścią do zwiedzania. Nam udało się podpatrzeć
jak wszyscy zbierali się na śniadanie. Kilkaset metrów dalej znajduje się Las Stup.
Z fotek i opisów bardzo klimatyczne miejsce, które jednak mnie trochę
rozczarowało. Cały teren otoczony jest drewnianymi płotkami i między stupy
w ogóle się nie wchodzi. Można tylko obejść na około, wzdłuż płotu.
Od jakiegoś czasu podąża za nami pani w mundurku z obsługi. Zastanawiamy
się, co chce, bo chyba nas nie pilnuje, nie ma tu czego ukraść. Pod koniec
trasy okazuje się, ze ma za zadanie zaciągnąć nas do kolejki linowej!
Kolejki są dwie, niestety jedna jest nieczynna, wiec nie mamy wyboru. Kupujemy
bilety po 40RMB na tę krótszą i mimo lekkiej mgły jedziemy na górę
zobaczyć szczyt Shao Lin Shan. Wagoniki są dość stare, dwuosobowe i w
ogóle się nie zatrzymują, ani za bardzo nie zwalniają, podczas wsiadania. Trzeba
wskoczyć, a ktoś z obsługi zatrzaskuje drzwiczki. Kolejka jedzie bardzo wolno
i jakby wiało, to można nieźle zmarznąć nim dojedzie się na szczyt. Na górze
jest dość sporo turystów. Niestety nie ma żadnych mapek, a drogowskazy tylko
po chińsku. Idziemy więc główną ścieżką i potem schodkami do góry, w przypadkowo
wybranym kierunku. Schody doprowadzają nas w 15 minut do szczytu. Przynajmniej
coś zdobyliśmy! Widok jest fajny, ale tylko na najbliższą okolice, dalej już
mgła. Próbujemy jeszcze innymi schodami, ale jak gwałtownie zaczynają schodzić w dół
to zawracamy, bo jakoś nie mamy ochoty za chwilę z dołu, z Lilą na plecach
podążać tą samą drogą do góry. Mgła zbytnio do trekingu nie motywuje.
Na górze zjadamy jeszcze pyszne drugie śniadanko – drożdżowe placki z jajem
smażone na oleju (5RMB). Nawet Lila kusi się na spróbowanie.
W dół można zjechać tylko tą samą kolejką, nie ma drogi na pieszo, a bilety
od razu uprawniają do przejazdu w dwie strony. Na dole z powrotem
jesteśmy o 13.45. Stamtąd bardzo szybkim krokiem w 20-25 min wrócić można
główną drogą na pokaz Kung Fu – jest to naprawdę kawał drogi. Cała trasa od bramy
wejściowej pod kolejkę linowa to około 2km.
Z autobusami powrotnymi w ogóle nie ma problemu – czekają po drugiej stronie ulicy na nieoficjalnym parkingu. Tym razem trochę nas oszukują, bo pomocnik kierowcy nie chce nam wydać reszty z banknotu 50RMB, a max powinno być to 40RMB, a nawet mniej, bo jedziemy inną drogą, omijając autostradę. Nawet pasażerowie się burzą, ale w końcu odpuszczamy, bo zależy nam na dojechaniu do Luoyang, a nie wysiadaniu gdzieś w połowie drogi w górach.
Przed Luoyang Adam odkrywa, że będziemy przejeżdżać koło Świątyni Białego Konia,
czyli najstarszej buddyjskiej budowli w Chinach. Wysiadamy więc wcześniej,
bo wiemy, że spod świątyni mamy już miejski autobus nr 58 pod hostel.
Wstęp 60RMB trochę nas odstrasza, ale jak już wysiedliśmy to jednak wchodzimy
do środka. A jest to kolejny, wielki park, z różnymi zabudowaniami.
Kompleks świątyń taki sam jak inne, które już wcześniej widzieliśmy. Z tą różnicą,
że jest tu zupełnie pusto i widać zamieszkujących teren mnichów.
Fajne miejsce na odpoczynek. Lila z zadowoleniem zjeżdża z długich, wyślizganych
schodów – stało się to dla niej główną atrakcją pobytu w Chinach.
Niestety, to nie koniec zadań na dzień dzisiejszy, bo Adam zorientował się, że rano, w pierwszym autobusie zostawił kurtkę przeciwdeszczową i czapkę. Warte kilkaset złotych, więc warto spróbować to odzyskać. Na szczęście ja zawsze gromadzę wszystkie bilety i papierki, więc wciąż mam przy sobie bilet na poranny autobus. Miła Chinka z hotelu najpierw dzwoni na dworzec, ale niestety już jest na tyle późno, że informacja nie może odnaleźć autobusu, więc dostajemy opis sytuacji na karteczce po chińsku i Adam jedzie z misją na dworzec. Na dworcu klika osób z obsługi ćos tam po chińsku debatuje i każą Adamowi wrócić jutro. A wrócimy, nie odpuścimy tak łatwo!
09-10-2012 Luoyang 洛阳 (Longmen Shiku 龙门石窟) - Xi'an 西安˛ (bus 8h)
Od rana ciąg dalszy akcji poszukiwawczej Adama kurtki. Znów wracamy na dworzec, ale tym razem od razu atakujemy bramę wyjazdową autobusów. Pasażerowie nie są tamtędy wpuszczani, ale nasza kartka po chińsku otwiera nam szlaban. Kilku kierowców próbuje nam pomóc, oczywiście nikt nie mówi po angielsku, a nam się trudno zorientować, kto tu zarządza całym placem. W końcu gdzieś dzwonią i każą czekać. Po kilkunastu minutach, gdy już prawie rezygnujemy, pojawia się jakiś facet, który prowadzi Adama do zajezdni autobusów. Na szczęście nasz autobus tam stoi... a na półce wciąż leży Adama kurtka! Pełen sukces!
Teraz już spokojnie możemy jechać autobusem miejskim K81, spod dworca kolejowego,
na zwiedzanie grot Luoyang. Do grot jest kilkanaście kilometrów, które
autobus pokonuje w 40 min do godziny. K81 zatrzymuje się na mniejszej
liczbie przystanków niż zwykłe 81, ale w praktyce oba stoją w tych samych
korkach. Od ostatniego przystanku nadal jeszcze do wejścia kawał drogi: najpierw
przez parking, potem kasy biletowe (120RMB), a potem przez uliczkę za sklepami
(które dopiero zaczynają się otwierać, bo jest 8.40 rano!). Dzięki tak wczesnej
godzinie, w grotach jesteśmy prawie sami. Krążą tylko małe grupki chińskich
turystów, a wycieczki zorganizowane jeszcze nie dojechały. Dodatkowy atut,
by przybyć rano, to wschodzące słońce, które pięknie oświetla groty znajdujące
się po zachodniej stronie rzeki.
Groty Luoyang są zupełnie inne niż te oglądane przez nas wcześniej w Datong.
Tam były to ogromne jaskinie, z posągami buddy. Do wielu z nich
można było wejść do środka. Tutaj jest to bardziej koronkowa robota – setki
małych dziur i jaskiń pokrytych rzeźbami i mniejszymi lub większymi posągami
buddy. Niektóre zachowały jeszcze resztki kolorów, mimo, że mają już ponad
1500 lat. Większość z nich została utworzona na sporej wysokości nad ziemia
i żeby je obejrzeć trzeba chodzić po platformach i schodach.
Ciężko tu poruszać się z wózkiem dziecięcym, bo co chwilę trzeba
go zostawiać na dole i potem po niego wracać. Na końcu części
zachodniej znajduje się bramka, a za nią most prowadzący na wschodnią
stronę rzeki, do kilku mniej już spektakularnych grot i do świątyni.
Chcąc nie chcąc całą trasę trzeba pokonać, bo jest to jedyna droga wyjściowa
z kompleksu. Można wynająć meleksa lub dwuosobowy rower, ale my z wózkiem
i plecaczkami postanowiliśmy wrócić te ponad 2km do przystanku autobusowego
na pieszo.
Groty wschodnie zwiedziliśmy dość szybko – ja z Lila
w nosidle i plecakiem na plecach, a Adam z drugim plecakiem i z wózkiem
w ręku. Nie był to szczyt wygody, a my musieliśmy pokonać setki schodów. W sumie
warto było tylko dla super widoku z góry na stronę zachodnią. Świątynie
już sobie odpuściliśmy, bo ile można w kółko tych świątyń oglądać. Poza tym spieszyliśmy
się już na dworzec, bo w południe mieliśmy powrotny autobus do Xi’an.
Już o 10.30 wskakujemy do 81 i po 11tej jesteśmy na dworcu.
Niestety tym razem nasz autokar jest stary i zniszczony, a w dodatku
tak pełny, że Lila nie ma szans na swoje miejsce. Dopiero po 4 godzinach
ktoś wysiada i pomocnik kierowcy zarządza to miejsce dla nas. Autobus
zamiast od razu wjechać na autostradę, nie wiadomo czemu, pierwsze parę godzin
krąży wokół Luoyang poboczymi drogami. Po 4 godzinach mamy jeszcze 270km
do przejechania! Lila dzielnie ogląda bajki na dvd, trochę śpi, ale pod
koniec trasy ma już serdecznie dosyć. Dojeżdżamy po 8miu godzinach, z
jedną, 15min. przerwą!