13.03.2012 Bahri Dar - Geshana- Lalibela 2600m.n.p.m.

Pobudka o 4tej rano. To już chyba będzie naszą tradycją na tym wyjeździe. Nie ma bata, na wakacjach człowiek może i pozwiedza kawał świata, ale na pewno się nie wyśpi! O świcie, trochę nerwowo czekamy na umówionego i zapłaconego dzień wcześniej w hotelu busa, który powinien nas zabrać w kierunki Lalibeli. Ja ledwo żywa, bo od rana pobolewa mnie żołądek. Wreszcie jest! Pod hotel podjeżdża zapełniony już miejscowymi bus i zaczyna się przepychanka. Muszą znaleźć dla nas miejsce. W końcu zajmujemy w czwórkę z miejscowym trzy ostatnie siedzenia a Ilona z Andrzejem ładuje się do pierwszego rzędu. Cała akcja trwa na tyle długo, że zdążył pojawić się policjant i wpisuje za coś kierowcy mandat. Mój stan pogarsza się z minuty na minutę w trakcie jazdy ale jakoś wytrzymuje 5 (!) godzin ściśnięta w busie. Adam co chwile przelicza ile osób udało się upchnąć w busie na kolejnych przystankach. Na 12 miejsc w porywach wcisnęło się 21 osób! W Geshanie szybko przesiadamy się do kolejnego busa, który w ciągu 2 godzin zabiera nas do Lalibeli. Już o 13tej jesteśmy na miejscu, tak więc mamy dodatkowe pół dnia na zwiedzanie klasztorów.

Nocleg w Lalibeli Ale najpierw nocleg. Zapoznany w busie chłopaczek prowadzi nas do lokalnego hoteliku typu 'no name'. Pokoje średnie, tynk odpada ze ścian, łazienki jeszcze gorsze, ale cena bardzo przyzwoita i lokalizacja super, więc bierzemy. Ilona dostaje pokój z łazienką i z obietnicą naprawienia wody po południu (tylko o które popołudnie im chodziło???). My głównie korzystamy z małego kraniku na zewnątrz, bo jest to jedyne miejsce, gdzie czasami występuje woda.

Beta Maryam, Lalibela Czas na pierwsze spotkanie z podziemnymi kościołami. Kupujemy bilety po 350birrów (20$), ważne kilka dni i tuż przed zachodem słońca schodzimy do kościołów. Jest fajnie, bo zupełnie pusto. Słońce nadal mocno świeci więc trudno o zrobienie fotek. Odpowiednie światło pojawia się dopiero tuż przed zachodem. Na zakończenie dnia lecimy szybko do wolno stojącego nieco na uboczu, najbardziej znanego, kościoła Św. Jerzego. Musimy chociaż na niego zerknąć. Warunki świetne, lekkie słońce i piękne fotki z góry. Bardzo klimatyczne miejsce, można siedzieć i po prostu wpatrywać się w wyrzeźbiony w skale krzyż, stanowiący dach kościoła. Nic się nie dzieje, nikt nie pogania, wokół spokój. Zero turystów.

Bete Giyorgis, Lalibela Zachodzące słońce na otwartej przestrzeni jednak mocno piecze więc powoli, pod górę wracamy do centrum. Dla mnie przy problemach żołądkowych to droga przez mękę. Ledwo idę, a trasa powrotna nie ma końca. Na drugi dzień aż mi się wierzyć nie chce że te kilkaset metrów było dla mnie aż takim problemem.

14.03.2012 Lalibela

Bete Merkorios, Lalibela Zwiedzania ciąg dalszy. Tym razem dokładnie, wchodząc do każdego z kościołów do środka. Jest trochę turystów, ale są to raczej pojedyncze osoby. Atmosfera nadal bardzo fajna. Mimo, że w sumie do zwiedzenia jest 11 kościołów, odległości między trzema kompleksami nie są duże i tak naprawdę spokojnie da się wszystko obejść w pół dnia. Dziś ja czuję się już dobrze, ale Ilona się rozchorowała. Nie jest lekko w tej Etiopii. Wody również nadal brak, ale obiecują że dziś już się coś powinno polepszyć.

Bete Giyorgis, Lalibela W centrum Lailibeli natrafiamy na jakieś zgromadzenie religijne. Duża grupa miejscowych, ubranych na biało, siedzi pod rozłożystym drzewem i zawodzi. Wygląda to na pogrzeb. Cześć tych ludzi spotykamy później modlących się w jednym z kościołów. Dopiero tam można poczuć prawdziwą atmosferę ortodoksyjnego kościoła etiopskiego. Zimne kamienne mury stają się bardziej mistyczne podczas modlitw i śpiewów miejscowej ludności.

W pijalni teju Między 12 a 14 kościoły są zamykane. Planujemy wrócić do nich jeszcze raz po południu, ale koniec końców lądujemy w pijalni teju i nie bardzo nam się chce stamtąd ruszać podczas tego niemiłosiernego upału. Tej to miejscowy napitek alkoholowy, ze sfermentowanego miodu, niemożliwy do kupienia w sklepach czy restauracjach. Dostępny tylko w pijalniach. W Lailibeli znaleźliśmy tylko pijalnie dla turystów. Miejscowe na pewno też były, ale są one bardzo kiepsko oznaczone i często znajdują się w prywatnych domach. Nasz tej 'turystyczny' jest pyszny. Takie słodkie, żółte winko. My z Adamem, nie możemy poprzestać na jednej buteleczce, chociaż Chris i Andrzej przerzucają się na piwko.

Ostatnie pilne zadanie tego dnia to potwierdzenie naszych biletów lotniczych z Lailbeli do Gondar. Linie lotnicze koniecznie trzeba odwiedzić, jako że etiopskie samoloty bardzo często startują o zupełnie innych porach niż określone w rozkładzie. I to nie, że się spóźniają. Bardzo często startują parę godzin przed czasem! Nasz lot zaplanowany o 11.30 został potwierdzony na 8.15 rano! Check In do 7.30. Polak, który potwierdzał ten sam lot pół godziny przed nami dostał check in do 7.50 a spotkani następnego dnia Niemcy mieli powiedziane że ich check in kończy się o 7.15!. Wszyscy potem lecieliśmy tym samym samolotem.

5.03.2012 Lailbela - Gonder 2300m.n.p.m

Ethiopian Airlines na lotnisku w LalibeliDzięki znacznemu przesunięciu naszego lotu, zyskujemy sporo dodatkowego czasu na zwiedzanie Gonder. Najpierw jednak hotel. Trafiamy do bardzo przyjemnego hoteliku niedaleko zamku. Jest tylko jeden, mały problem. Chwilowo nie ma wody! Oczywiście będzie, będzie! Ilona znów dostaje pokój z łazienką i szczera obietnicą naprawienia prysznica.
Idziemy zwiedzać pobliski zamek. Miejsce niezwykłe, bo zupełnie nie pasujące do otaczającej go rzeczywistości. Wygląda jak kawałek średniowiecza przeniesiony z Francji lub Anglii. A te mury nawet nie są aż tak stare - kompleks powstał koło XVI wieku i tylko stylizowany był na starą fortecę. Dziś pozostały tylko ruiny. Do głównego budynku można wejść do środka ale i tak do zwiedzania nic tam nie ma. Miejsce bardzo klimatyczne i na pewno warte zobaczenia. My trafiamy tam w tracie przerwy południowej, więc spacerujemy prawie sami.

Zamek Fasilides w Gonder Już całe miasto wie, że jutro wybieramy się na trekking w góry Simien. Propozycje zorganizowania wyjazdu padają w niemalże każdym miejscu dokąd się ruszamy, poczynając od taksówki w drodze z lotniska, przez ludzi w naszym hotelu, ludzi zaczepiających nas na ulicy, aż po przewodnika z zamku. Wiemy już że wyjściowa cena to 140$ za dwudniowy trekking wraz z dojazdem z Gondar, mułami, przewodnikiem, kucharzem i wszystkimi opłatami. Wszyscy zaczynają od podobnej ceny, ale są bardzo zdesperowani i skłonni do negocjacji, bo turystów w mieście nie ma prawie wcale i jak nie my, to na nikim do jutra już interesu raczej nie zrobią. Gdy po południu docieramy z powrotem do hotelu i przystępujemy do ostatniej już rozmowy w sprawie trekingu, od razu dostajemy cenę 120$ za dokładnie taki sam zestaw usług, jak oferowany wcześniej na ulicach. Już nam się nie chce wracać do poprzednich oferentów, więc szybko dajemy zaliczkę i idziemy na kolację. Wody w hotelu nadal brak!

Zakup teju Najprostsze jedzenie jest w Etiopii najlepsze: już po raz drugi tego dnia w lokalnym barze przekąskowo - kawowo - piwnym zamawiamy ryż z warzywami. I znów jest pyszny! Potem jeszcze nie do końca udane poszukiwania teju. Tej znajdujemy przy pomocy miejscowego chłopaczka. Jest to prywatna chatka przy głównej drodze, z małym rysunkiem buteleczki na drzwiach. Nie ma szans by turysta trafił tam samodzielnie. Można pić na miejscu lub kupić do domu, jeśli przyniesie się plastikowe butelki. Pamiętając jak pyszny był tej w Lalibeli, od razu zamawiamy całą litrową butelkę. Okazuje się, że ponoć sprzedają tylko po dwa litry, więc musimy wziąć dwa. Już przestaje mi się to podobać, bo każda butelka kosztuje 100birrów! Dostajemy po szklaneczce do spróbowania na miejscu. Ale bimber! Nie do końca jeszcze przerobiony, bardzo mocny i zdecydowanie nie do wypicia w tak dużych ilościach! Trzeba się wycofać chociażby z połowy zamówienia. Przy pomocy chłopaczka, który nas tam przyprowadził, tłumaczymy, że alkohol jest dla nas za mocny i możemy kupić tylko jedna butelkę. Udaje się, druga butelka zostaje wlana ponownie do beczki. Trochę mniej na nas zarobią, ale i tak myślę, że interes opłaci się wszystkim stronom, łącznie z nami, jako że wizyta w takim miejscu jest bardziej atrakcyjna i prawdziwa niż wydawanie takiej samej kasy na muzea. Na zakończenie mały zgrzyt, jako że miły, dobrze ubrany i bardzo dobrze mówiący po angielsku chłopaczek, który nas nie odstępuje id kilku godzin, prosi nas o zakup książek Oxfordu dla niego. Oczywiście w szczytnym celu, do nauki angielskiego. Niestety nie jest on ani pierwszą ani drugą osobą, która prosi dokładnie o to samo dzisiejszego dnia. Naciąganie turystów tym razem się nie udało, a ja jako główny argument dlaczego nie podałam, że już wspieram jego kraj poprzez spanie w lokalnych hotelach i wykupowane lokalnych wycieczek po okolicy. Napiwek z teju będzie mu musiał wystarczyć.