Poznań - Frankfurt - Dubaj - Bangkok

Podróż do Kambodży chodziła mi już od dawna po głowie. Świątynie Angkoru to w moich oczach jeden z ważniejszych zabytków całej Azji. Wiele razy widziałam reportaże z tego terenu i w wyobraźni planowałam mój wyjazd, zastanawiając się, czy w rzeczywistości Angkor zrobi na mnie takie wrażenie jak w telewizji czy na fotografiach. Teraz już wiem, że z całą pewnością świątynie warte są zwiedzenia, jednak trzeba się nieźle namęczyć by uniknąć wszechobecnego tłumu turystów i móc pokontemplować budowle, na przykład podczas wschodzącego słońca.

Ale od początku. Wyprawę rozpoczęłam o 6.37 na dworcu Poznań Junikowo. W pociągu już czekali moi towarzysze, otwierając pierwsze butelki z piwkiem. Osobówką dotarliśmy do granicy, potem pociągiem regionalnym do Berlina i dalej już wygodnym i szybkim ICE do Frankfurtu nad Menem. Udało nam się kupić w Niemczech całkiem korzystne bilety lotnicze na linie Emirates, z opcją darmowego przejazdu pociągiem na terenie Niemiec (cena po przeliczeniu z euro - 2600zł). Wcześniej mieliśmy zarezerwowany Aeroflot, ale w sumie wychodził o 100 zł drożej, plus dojazd do Warszawy. Poza tym już sam lot liniami Emiratów Arabskich, z przesiadką w Dubaju stanowił nie lada atrakcję.

Linie super: nowe samoloty, elegancko, każdy dostał na początku lotu menu z dwoma daniami do wyboru i z listą możliwych do zamówieniaalkoholi. Poza tym każdy miał swój telewizorek z kilkoma do kilkudziesięciu filmów lub płyt z muzyką do wyboru oraz z możliwością oglądania lotu przez dwie kamery, z przodu i pod samolotem.
Niestety lotnisko w Dubaju nieco nas rozczarowało, chociaż miało w sobie coś z arabskich klimatów. Było jednak bardzo kiczowate, począwszy od sztucznych palem, oświetlonych kolorowymi lampkami, po dywany rozłożone w holu, złote żyrandole i ozdoby, a kończąc na odmierzających czas lotniskowych, ściennych zegarach Rolexa!

Do Bangkoku dojechaliśmy wymęczeni, po prawie 27 godzinach podróży. Do tego doliczyć trzeba jeszcze 6-cio godzinną różnicę czasu. Nim przeszliśmy przed odprawę, było już po 18tej i zrobiło się ciemno. Mieliśmy jednak w planach dojazd do centrum miejskim autobusem. Jakież było nasze zdziwienie, jak się okazało, że znaleźliśmy się nie na tym lotnisku, które jest opisane w najnowszym LP! W przewodniku była wzmianka, że władze planują pod koniec roku otwarcie nowoczesnego lotniska (Suvarnabhumi International Airport), ale są duże opóźnienia i tak naprawdę nikt nie wie, kiedy to otwarcie może nastąpić. Informacji tej nie sprawdziliśmy przed wyjazdem, więc jedyne, co nam pozostało to dać się zaprowadzić do stanowiska prywatnych autobusów dla turystów. Z nikim nie dało się dogadać, albo nie mówili po angielsku, bądź nie chcieli nam udzielić informacji jak się dostać na dworzec autobusów miejskich. Mieliśmy do wyboru taksówkę lub Airport Bus, przy mniej więcej tej samej cenie na trzy osoby: 300 batów (100 batów to ~ 8 złotych).

Zdecydowaliśmy się na autobus (i dobrze, bo były korki, a taksówki jeżdżą tu na włączonym taksometrze, a nie po wynegocjowanej cenie!). Wysiedliśmy w okolicach najpopularniejszej ulicy dla backpackersów, czyli Th Khao San. Z noclegiem też nie było łatwo. Ludzie dosłownie prześcigali się w zajmowaniu ostatnich wolnych pokoi! Na szczęście i nam udało się znaleźć małą klitkę, za jedyne 250 batów. Rzuciliśmy bagaże i po strzale wódeczki na przebudzenie, ruszyliśmy na pierwsze spotkanie z Bangkokiem. Było już na tyle późno, że pochodziliśmy tylko po jarmarcznym Khao San i jego okolicach. Oprócz sprzedawców i Tajek proponujących masaże, spotkać tu można było tylko turystów. Nie było sensu chodzić nigdzie dalej o tak późnej godzinie, więc zjedliśmy pyszny, tajski smażony makaron z jajkiem, prosto z ulicznego straganu i poszliśmy spać.

Bangkok - Aranya Prathet - Poipet - Sisophon - Battambang

Po prawie nieprzespanej nocy, zerwaliśmy się o świcie i ruszyliśmy na poszukiwanie autobusu miejskiego, który miał nas dowieźć na północny dworzec autobusowy Mo Chit. Niestety nikt nie rozumiał naszej wymowy nawet tak prostej nazwy dworca i ciężko było się dowiedzieć, czy w ogóle czekamy na autobus w dobrym kierunku. Wiedzieliśmy tylko, że ma to być numer 509. Wpakowaliśmy się więc do tego autobusu ijedziemy. Po ponad 30 minutach wysadzono nas na jakimś targowisku i jeden z pasażerów na migi pokazał nam, że mamy iść zanim. Tak,między straganami, dotarliśmy do hali dworca, szybko kupiliśmy bilety do Aranya Prathet i zajęliśmy miejsca w lekko klimatyzowanymautobusie. Klimatyzacja bowiem była, ale bardzo zimne powietrze wiało tylko na początku. W miarę upływu naszej 4,5 godzinnej podróżynadmuchiwane powietrze stawało się coraz cieplejsze i pod koniec nie było już czuć wielkiej różnicy temperaturowej po wyjściu z autobusu.

W przygranicznym miasteczku zjedliśmy tani i bardzo dobry lokalny obiadek, czyli ryż z dodatkami: warzywa, kurczak lub krewetki i do tego słodko - ostre sosy chili oraz niesamowicie ostre papryczki chili z zalewie. Teraz trzeba było jakoś przedostać się do Kambodży. Ponieważ nie wybieraliśmy się bezpośrednio z Bangkoku do Siem Reap, nie skorzystaliśmy z atrakcyjnej cenowo oferty autobusów, dowożących turystów bezpośrednio do konkretnego hotelu w Siem Reap. Są one bardzo tanie, ale też jadą niemiłosiernie długo, tak by wymęczony turysta w środku nocy nie chciał szukać innego hotelu. My wybraliśmy nieco trudniejszą opcję dojazdu, z granicy drogą lądową do Battambang, a dalej łódką do Siem Reap. Musieliśmy więc skomplikowany transport przez granice i kupowanie wiz załatwiać sami.

Najpierw pojechaliśmy tutukiem do kambodżańskiej granicy. Po drodze kobieta zatrzymała się abyśmy mogli kupić wizy. Miejsce wydało nam się nieco podejrzane, bo wyglądało jak jakaś agencja turystyczna, a granicy w ogóle nie było widać. Chcieli tam od nas 1200 batów i 5$ za pieczątkę. Po przeliczeniu wszyło o wiele więcej niż oficjalne 20$, więc podziękowaliśmy i pojechaliśmy dalej. Drugi raz to samo było przy granicy. Znów jakiś dziwny punkt, gdzie wręczono nam wnioski wizowe i kazano zapłacić 1200 batów. Dowiedzieliśmy się, że mamy tu czas na obiad, a w między czasie ktoś weźmie nasze paszporty i wróci z wizami. Ewidentnie widać było, że dopadł nas kolejny pośrednik, więc odmówiliśmy i poszliśmy na pieszo ostatnie 100 metrów dzielące nas od budki granicznej. Przeszliśmy tajską kontrolę i po stronie kambodżańskiej znaleźliśmy oficjalny punkt wydawania wiz. Tu podano nam cenę 1000 batów, co odpowiadało 25$. Już wcześniej dużo czytałam na ten temat i wiedziałam, że sama straż graniczna bierze łapówki, jednak tu nie udało mi się nic wynegocjować, bo na tablicy nad okienkiem rzeczywiście podana była kwota 25$, obok niej była też kwota 20$, ale strażnik powiedział nam, że to jest inny typ wizy i upierał się, że musimy zapłacić 1000 batów ( w dolarach w ogóle opłaty nie przyjmowali, ale kasę można było na granicy wymieć). Nie było sensu z władzą walczyć, bo robiło się już późno, a nam zależało żeby tego dnia dojechać jeszcze do Battambang. Zapłaciliśmy więc 1000 batów... po czym wbito nam do paszportów wizy, z tym razem już naprawdę oficjalną informacją: koszt wizy 20$! Pierwszy haracz po 5 $ od łebka zapłacony ;)

Po odstaniu kolejnej kolejki po kambodżańską pieczątkę i cyfrową fotkę do kambodżańskich akt, znaleźliśmy się w granicznym miasteczku Poipet. Od razu dopadł nas tłumek opiekunów, proponując bezpłatny przejazd na dworzec autobusowy. Nieufni, postanowiliśmy iść na pieszo, ale po przejściu kilkuset metrów, znów zaczęli nas nawoływać, tym razem biali turyści jadący tym bezpłatnym transportem. W końcu ulegliśmy i daliśmy się zawieźć na dworzec dla turystów. Autobusów już nie było, ale ponoć było to jedyne miejsce, skąd oficjalnie taksówki mogły brać turystów. Chcieliśmy się załapać na jak najtańszy przejazd, ale negocjacje z miejscowymi wcale nie były takie proste. W ogóle nie chcieli schodzić z cen, a ceny podawali nam dwa razy wyższe niż w LP (na początku po 15$ od osoby za taksówkę do Battambang). Krążyliśmy bezradnie chyba z pół godziny. W końcu Tomkowi udało się pogadać z dziewczyną pracującą na dworcu, jakie są rzeczywiste ceny. Za shared taxi powinno być koło 8$, więc uzgodniliśmy, że nie damy więcej niż 10$. Podaliśmy naszą ostateczną cenę kierowcy, a on nagle po prostu powiedział OK. Chwilę później okazało się, że jakiś taksówkarz i tak wracał właśnie do domu do Battambang, więc lepiej było zabrać nas, niż jakby miał jechać pusty. Najciekawsze było to, że naszą wynegocjowaną cenę musieliśmy podać w oficjalnym okienku na dworcu autobusowym, tam wypisano nam pokwitowanie i skasowano opłatę w dolarach. Kierowca do ręki nie dostał nic.

Tego wieczora po raz pierwszy poznaliśmy słynne kambodżańskie drogi, a właściwie tę najsłynniejszą ze wszystkich: totalnie nieremontowaną, dziurawą, piaszczysto - asfaltową zakurzoną trasę z granicy w kierunku Siem Reap. Auta, motory i inne pojazdy pędza ze wszystkich stron, a jedynym obowiązującym przepisem jest ustępowanie drogi większemu.
Do Battambang dojechaliśmy po 4 godzinach, już po ciemku. Pozostała nam tylko pyszna kolacja i nocleg w starym, nieco zapleśniałym hoteliku, z bandą małych robaczków, okupujących nasze łóżka.

Battambang - Siem Reap

Płyniemy łódką do Siem Reap. Na szczęście łódki były i dało się miejsca załatwić poprzedniego wieczoru (Angkor Express po 15$). Trochę ryzykowaliśmy, bo trudno było znaleźć jakieś potwierdzone przez podróżników informacje na temat tej trasy. Jedynie w LP pisali, że jest to najbardziej atrakcyjny przejazd wodny w Kambodży i rzeczywiście tak było. Łódki wypływają tylko rano, więc za bardzo nie mieliśmy czasu na zwiedzanie miasta, ani na śniadanie. W biegu kupiliśmy na przystani bagietki z nadzieniem, na które składał się miód, ogórek, pomidor i pieczone mięsko z nie wiadomo czego. Sam przejazd rzeczywiście był atrakcyjny, mimo, że trwał ponad 6 godzin.

Początkowo płynęliśmy wzdłuż rozmieszczonych przy obu brzegach wiosek. Rzeka nie była za szeroka, więc bez problemów można było robić zdjęcia ludziom, znajdującym się na brzegu. Łódka też dość często się zatrzymywała, biorąc dodatkowych pasażerów lub towar. My wylegiwaliśmy się na dachu. Po kilku godzinach wpłynęliśmy w wąskie koryto, tak, że nasza łódź ledwo się mieściła na szerokość. Tu już nie było domów przy brzegach, tylko co jakiś czas widzieliśmy na rozlewiskach całe wioski na palach. Była tam szkoła, szpital, posterunek policji, sklepy...

Końcówka trasy to przejazd przez ogromne jezioro Tonle Sap. O 14.30 dotarliśmy do przystani Phnom Krom niedaleko Siem Reap. Tam przywitał nas tłum kierowców tuktuków, oferujących darmowy przejazd do wybranego przez nich hotelu. Wyglądało to prawie jak w Indiach. Postanowiliśmy ich przeczekać, stojąc na boku, ale skutek był taki, że na przystani zostaliśmy sami, z jeszcze większą liczbą miejscowych, a wszyscy biali już odjechali ? Zdecydowaliśmy się na przejazd z kierowcą z Garden Village, ponieważ miał przy sobie reklamówkę hotelu ze zdjęciami i cenami. Na miejsce dowiózł nas za darmo.

Mieszkaliśmy na uboczu, niedaleko starej części miasta. Za 25$ dostaliśmy pokój z łazienką dla trzech osób, na cztery noce, w nowo wybudowanej willi (dwa duże łóżka i materac-dostawka). Już tego wieczora kupiliśmy bilety do Angkoru na następne trzy dni (40$ za os.). Zdziwiła mnie perfekcyjna organizacja sprzedaży biletów. Czułam się jak w Niemczech. Jedna Kambodżanka sprawdza czas, bo sprzedaż zaczynała się dopiero od 17.30, druga pilnuje kolejki, trzecia zbiera i podaje zdjęcia, a czwarta wypisuje bilet i informuje nas o naszych prawach i obowiązkach w Angkorze. Działały jak dobrze nastawiony automat. Mimo że bilety były ważne od następnego dnia, już dziś po 17tej mieliśmy na ich podstawie prawo obejrzenia zachodu słońca w Phnom Bakheng. Tłumy przy wejściu na górę nas przeraziły, ale brnęliśmy dalej. Niestety na szczycie było dokładnie to samo! A co więcej, sam Akgkor Wat, który miało być widać ponad dżunglą, był bardzo daleko i trudno było zrobić jakieś lepsze zdjęcie bez statywu i dobrego "zooma". Strata czasu i jedno wielkie rozczarowania, które popsuło nam humor na resztę wieczoru.