Phnom Penh - Moc Bai - Bavet - Sajgon

Jedziemy do Wietnamu! Zamiast bezpośredniego autobusu za 14$, kupiliśmy bilety na tańszy, kombinowany transport po 6$. Znów całą transakcję załatwiliśmy w naszym hotelu, a rano pod drzwi podjechał po nas autobus, którym dojechaliśmy do granicy. Tam mieliśmy chwile na obiad, po czym pieszo, z plecakami przeszliśmy przez granicę. Strona kambodżańska poszła nam szybko, za to po stronie wietnamskiej mieliśmy do przejścia aż pięć punktów! Najpierw dopadli nas urzędnicy w niebieskich mundurach, wyglądających jak kombinezony. Zabrali nam paszporty i zaczęli wypisywać wnioski wjazdowe. Po czym zażądali od każdego z nas po dolarze! Wygłupieni daliśmy im pieniądze stanęliśmy w następnej kolejce do okienka, gdzie sprawdzano paszporty i wizy. Kolejna urzędniczka wypisała nam zaświadczenie o stanie naszego zdrowia i skasowała nas po 1000 rieli (0,25$), a zaraz za nią następna pani w okienku zabierała nasze wnioski wjazdowe. Tuż przy wyjściu stał jeszcze jeden urzędnik, który sprawdzał, czy przeszliśmy przez wszystkie poprzednie punkty. W ten sposób pięć osób miało zajęcie.

Po stronie wietnamskiej czekała już na nas przedstawicielka biura Happy Tour, które przejmowało nas na trasie z granicy do Sajgonu. Nic nie trzeba było dopłacać, a podstawiony bus dowiózł nas w dwie godziny do Ho Chi Minh City. Jest tu zupełnie inaczej niż w Kambodży, mniejszy chaos, a w samym Sajgonie - niewyobrażalne ilości motocykli! Ludzie maja zupełnie inne rysy twarzy, styl ubierania, a język wietnamski jest bardziej sylabowy i "szczekający". Już w drodze rozśmieszyła nas nasza przewodniczka, z całej siły zachwalająca po angielsku usługi swojego biura Ha-ppy T-our, dzieląc każde mówione słowo na sylaby i akcentując po wietnamsku.

Zostaliśmy dowiezieni do turystycznej części Sajgonu, zostawiliśmy bagaże w biurze Happy Tour i poszliśmy szukać noclegu. Było trochę problemów ze znalezieniem pokoju dla trzech osób, z trzema oddzielnymi łóżkami. A jak już znaleźliśmy odpowiedni pokoik, to nikt z nami nie chciał negocjować cen. Ale i tak by tanio, bo za dwie noce dla trzech osób wyszło nam 15$ za pokój z łazienką.

Jeszcze tego wieczoru wykupiliśmy półdniową wycieczkę na następny dzień do tuneli Cu Chi. Nie było sensu organizować tego wyjazdu samemu, bo miejsce to znajduje się kilkadziesiąt kilometrów za Sajgonem i musielibyśmy jechać autobusem i taksówką, a zorganizowana wycieczka kosztowała tylko po 3,5$.

Którka histroria Vietcongu

Jako gratis do wykupionej wycieczki, biuro Happy Tour oferowało śniadanie albo koszulkę albo godzinę Internetu. Wybraliśmy jedzonko i posileni jajecznicą, z prawie godzinnym opóźnieniem klimatyzowanym busikiem, pełnym Angoli i Australijczyków, ruszyliśmy w trasę. Jak to na wycieczkach bywa, po drodze zahaczyliśmy o fabryczkę zdobionych, inkrustowanych naczyń, gdzie mogliśmy zapoznać się z procesem produkcji i oczywiście kupić pamiątki. Zaskoczona byłam w jak prymitywnych warunkach powstają tak piękne i precyzyjnie wykonane ozdoby. Pracownikami zakładu były głównie osoby niepełnosprawne, ofiary min lądowych. Niestety trochę przesadzono z cenami za te małe, zdobione dzbanuszki i talerze. Ceny zaczynały się od 6$, a dochodziły aż do 30$! Nawet Amerykanie się nie zdecydowali, szczególnie, że te same rzeczy na targu w Sajgonie można było kupić za ćwierć ceny.

Na zwiedzanie tuneli Cu Chi trzeba było kupić dwa bilety i najpierw obejrzeć propagandowy film o działaniach Vietcongu. Projekcja odbywała się w sporej wielkości sali, z kilkoma rzędami krzeseł i małym telewizorkiem na środku. Zniekształcony dźwięk wydobywał się gdzieś z szafy, a film był czarno-biały. Następnie na makiecie objaśniono nam budowę tuneli. Znacznie ciekawsza była część praktyczna, czyli chodzenie po dżungli. Teren był na tyle duży, że mimo sporej ilości autokarów na parkingu, grupy znikały w lesie i nie zwiedzało się w tłumie. Najbardziej podobały mi się pułapki na Amerykańców i bardzo pomysłowe zasadzki. Mieliśmy też okazję zniknąć pod ziemia i przykryć się klapką, w wietnamskiej kryjówce oraz przejść kilkudziesięciometrowy fragment tunelu. Oryginalny tunel musiał być niestety poszerzony dla turystów, tak byśmy mogli się w nim zmieścić kucając i idąc na kolanach w najniższym punkcie.

Nasza wycieczka zakończyła się lunchem w biurze Happy Tour i podwiezieniem nas do Muzeum Wojny. Nie było szans byśmy czasowo i finansowo mogli zorganizować to lepiej. Jednak po takim jednym razie mieliśmy już dosyć klimatyzowanego busika, gadatliwych Angoli wymieniających się wrażeniami z podróży po świecie i wiecznie nas poganiającego przewodnika. Wolimy wycieczki indywidualne, jeśli można sobie na nie pozwolić.

Całe po południe spędziliśmy już sami, włócząc się po mieście i podziwiając niesamowity ruch uliczny. Chcieliśmy dojść do Jade Emperor Pagoda, ale nam się to nie udało. Ciężko się było z kimkolwiek dogadać po angielsku, a mapka i opis z LP były bardzo nieprecyzyjne. Zwiedziliśmy na pieszo spory kawałek starej części miasta, trafiając po drodze na ciekawy sklep z tradycyjną wietnamską wódką, z wężem lub skorpionem w butelce. Sprzedawczyni poczęstowała nas taką wódką z wielkiego, szklanego słoja, wyciągając uprzednio stamtąd czarnego, upierzonego ptaka. Wódka smakowała trochę jak czeska whisky.

Późnym wieczorem, przypadkiem, udało mi się dokonać typowo babskich zakupów. Wracając wąskimi uliczkami do naszego hotelu, natknęłam się na zakład krawiecki, szyjący piękne sukienki z jedwabiu. Zamówiłam sobie czerwona kieckę, pani mnie wymierzyła i za cztery godziny miałam ją uszytą na wymiar. I wszystko to za 20$! Nawet nie chciało mi się targować.

Ruszamy w Deltę Mekongu

Jedziemy sami do Delty Mekongu. Bez Happy Tour. Długo zastanawialiśmy się, czy warto wybrać taka opcję, bo na pewno będzie nam trudniej i prawdopodobnie wyjdzie to nieco drożej. Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się skąd i czym dojechać do dworca Mien Tien. Rano ruszyliśmy więc na pieszo na dworzec miejskich autobusów, skąd lokalnym transportem w ciągu 40 minut przedzieraliśmy się przez poranne, poniedziałkowe korki w Sajgonie. Dopiero teraz, po weekendzie, zobaczyć można było prawdziwe natężenie ruchu!

Na międzymiastowym dworcu szybko znajdujemy najbliższe połączenie do Can Tho i już po kilku minutach siedzimy we właśnie odjeżdżającym busie. Po drodze mamy przerwę śniadaniową, ale tylko 15 minut i już busikowy służbista szczeka na nas po wietnamsku, że jedziemy dalej. Tuż przed Can Tho busik wjeżdża na prom. Nie za bardzo wiedzieliśmy, że już jesteśmy na miejscu i niestety wysiedliśmy dopiero na dworcu autobusowym, znajdującym się na obrzeżach miasta, tak więc musieliśmy trasę do portu pokonać z powrotem motorową rikszą. Nawet nie było kogo spytać gdzie jesteśmy, bo nas totalnie nie rozumieli, a poza tym zbyt chętni do pomocy nie byli.

Tanich hoteli w Can Tho nie ma za wiele, bo turyści przyjeżdżają tu raczej w ramach zorganizowanych wycieczek. Udało nam się znaleźć nocleg za 100 tyś. dongów, czyli za około 7$. Pozostało nam jeszcze znalezienie łódki na następny ranek, na popływanie po targach. Łódka sama nas znalazła jak tylko zeszliśmy do holu hotelu. Już czekał na nas facet, proponując nam ośmiogodzinną trasę po Mekongu, ze zwiedzaniem dwóch targów, fabryczki papieru ryżowego i farmy owocowej. Zbiliśmy cenę do 8$ za osobę i umówiliśmy się na 5.30 rano.

Pozostałą część dnia spędziliśmy na włóczeniu się po uliczkach Can Tho. Trafiliśmy na bardzo ciekawy, nieduży targ owocowo - warzywny, że świeżymi, żywymi rybami, dostarczanymi wprost z cumujących nieopodal kutrów. Za niecałego dolara, kupiliśmy też sobie z Tomkiem tradycyjne, wietnamskie, trójkątne kapelusze z liści palmowych. Chodziłam w tym kapeluszu całe popołudnie, wzbudzając żywe zainteresowanie i radość miejscowych.

Pływające Targowiska Mekongu

Znów trzeba było wstać o świcie. Zeszliśmy do holu, gdzie miał na nas czekać ktoś, kto nas zabierze na naszą łódkę. Wszędzie było jednak pusto, tylko przed budynkiem, na ławeczce siedziała jakaś Wietnamka, z kiścią bananów w ręce. Usiedliśmy koło niej i czekamy. Po paru chwilach kobieta wyciągnęła mała karteczkę z potwierdzeniem naszej zapłaty za wycieczkę. Okazało się, że to jest właśnie szefowa naszej łódki. Wręczyła nam banany i na migi pokazała żeby iść za nią. W sumie to nie było tylko na migi, bo ona cały czas z nami rozmawiała.po wietnamsku. Nasza motorowa łódka była mała i bez dachu, ale wyglądała dość stabilnie.

Popłynęliśmy jedną z szerszych odnóg Mekongu. Mimo, że było już po 6tej, dopiero teraz zaczęło wschodzić pomarańczowe słońce. Dopłyniecie do pierwszego wodnego targu zajęło nam tyle czasu, że już cała podróż zdążyła nas znudzić. Ale targ był bardzo ciekawy. Kłębowisko łódek, sprzedających głównie owoce i warzywa. Była też łódka restauracyjna, oferująca kawę i herbatę oraz inne napoje, a także łódka, z której kupić można było ryż ze śniadaniowymi dodatkami. Mieliśmy sporo czasu na robienie zdjęć, podczas powolnego pływania w tą i z powrotem po wodnym targu. I nawet nikt z miejscowych sprzedawców nie protestował jak pstrykaliśmy im fotki, nic przy tym nie kupując.

Na kolejnym targu było jeszcze bardziej kolorowo i tłoczno. Cieszyło nas też to, że prawie wcale nie było widać łódek z turystami. Popłynęliśmy też do małej fabryczki papieru ryżowego, gdzie nasza przewodniczka, po wietnamsku wyjaśniła nam tajniki produkcji. Następne cztery godziny wąskimi kanałami wracaliśmy do Can Tho. Krajobraz świetny, jak z amerykańskich filmów wojennych o Wietnamie, ale tak długi czas w łódce może porządnie znużyć nawet największego fascynata Mekongu. Zatrzymaliśmy się jeszcze na mały posiłek na owocowej farmie, na której nota bene, żadnych owoców nie widziałam.

Wymęczeni, o 13tej dotarliśmy do Can Tho. Szybko złapaliśmy motorek na dworzec. Niestety, mimo że mówiliśmy, że chcemy jechać na nowy dworzec, kierowca zawiózł nas na stary. I tak zaczęła się nasza podróż off the road ;). Na dworcu od razu przejęli nas naganiacze i wsadzili do autobusu, który miał na szybie napis Ha Tien. Za bilety, w zamieszaniu, chcieli od nas skasować 200 tyś. dongów, czyli aż 13$. Nie zgodziliśmy się, bo wiedzieliśmy, że nie powinno to być więcej niż 40 tyś. na osobę. Po wykłóceniu się, naganiacze wysiedli, a kierowca wręczył nam pięć biletów po 27 tyś. Mieliśmy dodatkowo wykupić dwa bilety za bagaże, umieszczone na siedzeniach. Przełożyliśmy więc wszystkie plecaki na jedno siedzenie i w końcu zapłaciliśmy 108 tyś. (7$). W autobusie jechaliśmy tylko my i chyba z cztery osoby z obsługi, w tym około 12-to letni chłopiec, który przy ładowaniu towarów na dach dźwigał najcięższe pakunki. Po niecałych 30 minutach jazdy, bus stanął na kolejne pół godziny.

Załadowano w tym czasie dach i tylne siedzenia. Przez następne trzy godziny mieliśmy jeszcze kilka takich przystanków. Nagle kierowca zapytał się nas, czy chcemy się przesiąść do autobusu jadącego do Ha Tien. Życzył sobie za to dodatkowo po 40 tyś dongów od osoby! W ten sposób dowiedzieliśmy się, ze nasz bus do Ha Tien nie jedzie, tylko kończy trasę 90 km wcześniej, w miejscowości Rach Gia! Nie daliśmy im jednak jeszcze więcej na nas zarobić i pojechaliśmy do końca trasy.

Na dworcu znów mieliśmy problem, bo nie było już żadnych autobusów do Ha Tien. Wokół nas krążyli już kierowcy motocykli, twierdząc, że oni nas zawiozą. Zbiliśmy cenę do 20 tyś. za osobę i zostaliśmy przewiezieni na motorach na drugi koniec miasta, na kolejny dworzec autobusowy, skąd właśnie odjeżdżał autobus do Ha Tien. Szybko się przesiedliśmy i za 22 tyś. czyli niecałe 1,5$ ruszyliśmy dalej. Przygrywała nam głośna, wietnamska muzyka, jechało dużo miejscowych i wszyscy się nam przyglądali. 90 kilometrów pokonaliśmy w ponad 3 godziny, a następnie pontonowym mostem przeszliśmy z dworca do miasta.

Od razu dopadł nas facet, proponując nam tani nocleg. Ponieważ była to pierwsza od kilku godzin osoba, z którą dało się dogadać po angielsku, poszliśmy za nim. Mimo późnego wieczoru, atrakcje dnia dla nas jeszcze się nie skończyły. Facet powiedział nam, że niedalekie przejście graniczne owszem jest otwarte, ale obsługuje tylko ruch lokalny, czyli Wietnamczyków i Khmerów. Wiedzieliśmy, że ryzykujemy przyjeżdżając na to przejście, ale wietnamski dziadek w Can Tho zapewniał nas, że nie raz odwoził turystów w to miejsce i nigdy nie było problemów. Informacji o tym, że jest to przejście lokalne też nie mieliśmy jak sprawdzić, bo, oprócz faceta, który nam jej udzielił, nie udało nam się znaleźć w Ha Tien nikogo innego mówiącego po angielsku. Byliśmy w drogich hotelach i na posterunku policji. Nikt nie wiedział, o co nam chodzi.

Jako ostatnią tego dnia, mieliśmy jeszcze akcję z paszportami. Zabrano nam je na recepcji w hotelu, by wypisać meldunek i zanieść na policję. To samo było w innych miastach w Wietnamie, ale tym razem byliśmy w strefie przygranicznej i nie chcieliśmy poruszać się bez paszportów. Oni jednak nie chcieli tych wniosków wypisać przy nas. Zgodziliśmy się na odbiór paszportów za godzinę, po czym jak się zjawiliśmy, powiedzieli nam, że paszporty będą jutro! Zrobiliśmy awanturę, my po angielsku, miejscowi po wietnamsku. Teraz chcieli nam oddać paszporty za następne dwie godziny, czyli po 23ciej. A my na to, że idziemy na policję. Porozumiewaliśmy się za pomocą kartki i zapisywanych prostych słów i liczb. W końcu nasze paszporty odnalazły się w szufladzie, wraz z wypisanymi wnioskami, nie zaniesione w ogóle na policję. Posterunek policji był dosłownie na rogu naszej ulicy, więc udaliśmy się tam już sami, by dokonać meldunku. Załatwiliśmy wpis do ksiąg od ręki, a paszportów hotelowi już nie oddaliśmy.

Co za dziwne i niemiłe miasto. Może dlatego, że mieszka tu sporo hermetycznej, chińskiej mniejszości narodowej. Kolacje też jedliśmy w chińskim lokalu, gdzie jako kurczaka z ryżem przyniesiono nam pokruszone kości z kawałkami mięsa i skóry. Nie wiem , co dla Chińczyków kryje się pod nazwą "chicken", chyba wszystko to, co ma pióra lub nie kwalifikuje się pod hasło wołowina. Na wszelki wypadek zjedliśmy tylko ryż.

MOtorem i łódką w poszukiwaniu granicy

Poszukiwania przejścia granicznego ciąg dalszy. Postanowiliśmy pojechać do najbardziej pewnego przejścia granicznego, czyli do znajdującego się 90 km dalej Chau Doc. Niby nie było to daleko, ale drogi w Delcie Mekongu są bardzo pokręcone, a busy jeżdżą często nie najkrótsza trasą, tak by dotrzeć do jak największej liczby miejscowości. Dopiero po czterech godzinach byliśmy na miejscu. Nie bardzo wiedzieliśmy jak z miasta dostać się do przejścia granicznego. Z przewodnika wynikało, że rano płyną do niego łódki, ale my byliśmy już po jedenastej i dowiedzieliśmy się, że turystyczne łódki wyjechały kilka godzin temu.

Zależało nam by tego dnia przekroczyć granicę i dostać się aż do Phnom Penh, więc znów skorzystaliśmy z pomocy obrotnych miejscowych. Dobiliśmy targu na przejazd 50 km trasy do przejścia motorami, a dalej łódką i autobusem do stolicy Kambodży. Kosztowało nas to po 13$. Za tą samą drogę rano łódka zamiast motorami zapłacilibyśmy tylko 8$, ale nie było sensu czekać tu do następnego dnia. W sumie to całkiem dobrze na tym wyszliśmy, bo załapaliśmy się na tę samą łódź od granicy, co grupa, która ruszyła drogą wodną rano. Oni dłużej płynęli, a potem mieli na granicy przerwę na obiad, a my ich w międzyczasie dogoniliśmy. Dzięki jeździe motorami mieliśmy okazję przyjrzeć się pięknym, nadgranicznym krajobrazom, jadąc wąską asfaltową drogą przez wioski i pola ryżowe i przekraczając kilka razy rzekę promem.

Tym razem na granicy nie pobrali od nas żadnego haraczu i udało nam się dostać wizy do Kambodży za 20$. Kolejne cztery godziny spędziliśmy znów na drewnianej, turystycznej łodzi, płynąc Mekongiem w kierunku Phnom Penh. Potem była przesiadka na autobus i po dwóch godzinach byliśmy z powrotem pod OKEY Guesthouse w stolicy! Wygląda na to, że jest to najlepiej zorganizowany hotel w mieście.