06-06-2013 Banyuwangi - Kawah Ijen - Banyuwangi

Wyskakujemy poza plan. Bardzo mnie to cieszy, bo zazwyczaj trzeba rezygnować z jakiejś części atrakcji, gdy okazuje się, że organizacja wycieczek na miejscu jest znacznie bardziej czasochłonna i skomplikowana niż to opisywano w przewodniku. A tutaj odwrotnie. Jakoś tak szybko zwiedziliśmy Bali, że przypłynęliśmy na Jawę o jeden dzień wcześniej niż planowaliśmy. I znów był dylemat, na co ten dzień wykorzystać, jako że wschodnia Jawa jest bardzo ciekawa. Kilka parków narodowych i niezliczona ilość wulkanów.
Jedno z najbardziej polecanych miejsc w okolicy to wulkan Kawah Ijen, z turkusowym, kwaśnym jeziorem i odkrywkowa kopalnią siarki. Tam właśnie się wybieramy, chociaż tak do końca nie jesteśmy pewni, czy uda nam się cokolwiek zobaczyć. Standardowo wycieczki na wulkan odbywają się nocą, by dojść na pieszo tuż przed wschodem słońca. Wtedy są największe szanse by w pełni zobaczyć jezioro. My wybieramy się wcześnie rano, bo nie ma najmniejszych szans na wybudzanie Lili w środku nocy i 3 km na pieszo po górach o wczesnym poranku. Dziecko by nam tego nie wybaczyło.

Szkolny pochód w okolicach BanyuwangiTak więc o 6.30 indonezyjskie śniadanie, czyli miska bardzo ostrego rosołu, ryż i tempeh (smażona sprasowana soja). 7.30 startujemy wypożyczonym autem 4x4, wraz z kierowcą (60USD za auto) i przez 1,5 godziny jedziemy asfaltem przez dżunglę i plantacje kawy. Przyroda niesamowita, a trasa dość łagodna, dopiero na samej końcówce przechodzi w ostry podjazd pod górę. Ciekawie również było na samym początku, w pierwszej miejscowości za Banyuwangi mamy przymusowy postój, bo przez nami rozpoczęła się parada miejscowych szkół. Jest bardzo kolorowo i bardzo muzułmańsko – wszystkie dziewczynki w chustach, nawet te z najmłodszych klas. Niestety nie wiemy gdzie idą i co się dzieje, bo nasz kierowca za bardzo nie mówi po angielsku.

Szlak w kierunku Kawah IjenNa parkingu, gdzie rozpoczyna się szlak Kawah Ijen jest już bardzo dużo aut – kręcą się biali turyści, który właśnie odjeżdżają po nocnej wyprawie. To nie znaczy, że na szlaku będziemy sami – w ciągu dnia trasę tę pokonują setki turystów azjatyckich, głównie Indonezyjczyków.

Wydobywcy siarki w Kawah IjenOczywiście są też robotnicy, wydobywający siarkę. Oni pracują mniej więcej od wczesnego świtu do koło 11 przed południem. Aby dojść do jeziora, pokonać muszą dokładnie tę samą trasę, co turyści – 3 kilometry leśnym, górskim traktem. Ale to nie koniec. Robotnicy muszą jeszcze zejść 300 metrów w dół nad samo jezioro, by tam załadować do wiklinowych koszy wydobyte bryły siarki. Jest to ponoć ostre zejście w dół, któremu towarzyszy bardzo intensywny zapach siarki. Nie każdy jest to w stanie wytrzymać. Kiedyś schodzili tam co odważniejsi turyści, ale zostało to zabronione, bo często zdarzały się wypadki i omdlenia od oparów siarki. Nikt jednak tego zejścia nie pilnuje, więc jak ktoś się uprze i ma odwagę, to nadal zejść może. Pogodę jak na razie mamy świetną, innymi słowy – jeszcze nie pada i chmury są w miarę wysoko. Nie oznacza to jednak, że uda nam się obejrzeć jezioro – najpierw musimy się wspiąć na krater wulkanu i tam dopiero przekonamy się jak nisko zeszła mgła.

Ważenie wydobytej siarki Droga całkiem przyjemna, bo jest to szeroki, dobrze ubity trakt, lekko pnący się pod górę. Wysokość jakoś trzeba zdobyć, więc chwilami nasz trakt jest trochę bardziej stromy, szczególnie przed końcówką, czyli punktem ważenia wydobytej siarki. Tutaj zameldować się musi każdy robotnik by zważyć to, co przyniósł z dna krateru. Wiklinowe kosze ostrożnie wieszane są na szali, a wielkość urobku odnotowywana w zeszycie. Jedna osoba nie może nieść więcej niż 70 kg (a to i tak bardzo dużo!). Za jeden kilogram płaci się koło 800INR/0,08USD czyli za jeden transport można dostać około 6USD. Większość robotników nie jest w stanie wykonać więcej niż dwa kursy dziennie.

Kawah IjenZostawiamy Lilę w chatce przy punkcie ważenia i na zmianę pędzimy jeszcze kilometr dalej w kierunku jeziora. Najpierw Adam – wraca po jakiś 30 minutach i uprzejmie donosi, że coś widać, ale już jest mgła. Trochę pochodził na około ale na dół nie schodził, bo ścieżka już ledwo widoczna i robi się niebezpiecznie. Oczywiście miejscowi oferują sprowadzenie na dno, ale nie Adam nie decyduje się, bo ja z Lilą czekamy w chatce i nie wiadomo ile czasu by to zajęło. A przecież ja jeszcze chce tę samą trasę pokonać, gdy Adam zostanie z Lilą. Pół truchtem podążam w górę, bacznie obserwując mgliste chmury. Adam poradził, by chwilę poczekać nad kraterem, bo wiatr bardzo często przewiewa chmury i jezioro może się nagle na kilka sekund pojawić. Udaje się! Widok niesamowity i wielka szkoda, że nie możemy zejść na dno. Oj kusi, kusi…

Szlak, z którego właśnie zeszliśmy, okazuje się zamknięty!Po zejściu na parking, ze zdziwieniem odnotowujemy, iż nasza trasa jest zamknięta… od lipca 2012 roku. To dlatego szlaban na początku traktu był opuszczony! Nikt się tym nie przejmuje – już ukształtowała się ścieżka na około szlabanu. Nikt nie zwraca uwagi na ogromny, oficjalny banner władz indonezyjskich, potwierdzający, że po ostatnim wybuchu wulkanu rok temu, szlak dla turystów został zamknięty. Nas to jedynie utwierdza w przekonaniu, że jednak dobrze, że się na dół nie pchaliśmy…

Pozostała część dnia to już tylko relaks w klimatyzowanym pokoju w Banyuwangi. Bilety na jutrzejszy poranny pociąg mamy już zakupione, więc żadne obowiązki nas nie czekają. No może jeden. Trzeba spróbować miejscowego wina – a jest to ciężkie wyzwanie. Definitywnie, Jawajczycy mistrzami winnictwa nie są, ale Andrzej dał radę!

07-06-2013 Banyuwangi-Karangasem–Probolinggo-Ceromo Lawang

W drodze do ProbolinggoPerła Wschodu (Mutiara Timur) przybywa o poranku. Posileni hotelowym śniadankiem (ryż, soja i jajo na twardo), wsiadamy do pociągu w miejscowości Karangasem, bo okazało się, że jest ta najbliższy dworzec od naszego hotelu. Pociąg klimatyczny, chociaż swoja świetność przeżywał jakieś 40 lat temu. Perłą to on już raczej nie jest. Jest za to zupełnie pusty – mamy dla siebie cały wagon. Pierwsze co, to próbujemy wyłączyć typową, azjatycką, mroźną klimatyzację. Ale się nie da. Znajdujemy obejście – otwieramy wszystkie okna w całym wagonie – od razu lepiej! Niestety nie na długo, bo podczas sprawdzania biletu obsługa znów zamyka nam okna, żeby się nie nagrzało przecież! Odczekujemy chwile po ich wyjściu i znowu otwieramy kilka okien – przynajmniej się nie nudzimy w trakcie ponad 4-godzinnej podróży. Co nas najbardziej zdziwiło przy pierwszym zetknięciu się z indonezyjskimi kolejami, to piękne, błyszczące, wykafelkowane perony. Dworce już tak nowoczesne nie były, ale praktycznie w każdej miejscowości przez jaka przejeżdżaliśmy, perony wykafelkowane były na połysk. I na kolorowo!

Widoki na trasie do Probolinggo W Probolinggo kończymy naszą podróż koleją. Teraz czeka nas wyzwanie przedostania się w kierunku wulkanu Bromo – najlepiej do miejscowości Ceromo Lawang. Dlaczego wyzwanie? Bo ponoć Probolinggo to bardzo nieprzyjazne turystom miasto, gdzie nie ma totalnie nic ciekawego do zobaczenia i każdy próbuje cię naciągnąć lub oszukać, nim szybko je opuścisz. Jest to brama wjazdowa na Bromo, więc turyści rzeczywiście się tam pojawiają, ale tylko po to, by szybko się przesiąść na dalszy transport. My na razie mamy szczęście bo udaje nam się publicznym bemo podjechać z dworca kolejowego na dworzec autobusowy, który znajduje się na drugim końcu miasta. Tylko co dalej...

Nieco zdezelowane bemo, czyli lokalny mini busPo wyjściu od razu dopadają nas naganiacze busików do Bromo. Ciężko dojść, czy są to oficjalne busy czy naciągacze. Z dworca autobusowego na Bromo nic nie jeździ, dowiadujemy się że trzeba po prostu czekać przed straganami na głównej ulicy. Wracamy do punktu wyjścia i spotykamy tych samych naganiaczy – musimy im zaufać. Jakieś busy stoją, ale wszystkie puste. Czekamy na zebranie się turystów, a raczej na wyniki łapanki turystów po mieście. Po jakimś czasie przyjeżdża bus z kilkoma białymi – już jest lepiej, chociaż nawet z miejscowymi, daleko nam do zapełnienia 12 miejsc. Po dwóch godzinach czekania przychodzi kierowca i proponuje nam zapłacić za wolne miejsca, a wtedy będziemy mogli ruszyć od razu. Wychodzi nam po 35 000INR/3,5USD od osoby (Lila nie płaci), przy standardowej cenie dla miejscowych 15 000 INR/1,5USD. Ale za taką cenę białego i tak by nie zabrali, nawet przy wypełnionych wszystkich miejscach, Taki to już lokalny biznes. Im bliżej Bromo, tym pogoda gorsza. Ulewny deszcze psuje mi nieco humor, bo ponoć jak tu zacznie padać, to długo może nie skończyć. Na jednej z mijanek koło naszego busika utkwiło w rowie. Wysiadamy, wypychamy, udaje się. Niestety nadal zimno, mgliście i gór w ogóle nie widać.

Ceromo Lawang w popołudniowej porze wygląda na wymarłe. Niestety miejsc noclegowych jest mało. Typowana przez nas Cafe Lava jest pełna i został tylko bardzo drogi apartament. Panowie idą sami na poszukiwania, a my z Lilą wykorzystujemy wolną chwilę w cieple, by zamówić jakiś europejski obiadek – w końcu czasami trzeba dziecko nakarmić czymś, co zna. Szczęśliwie Adamowi i Andrzejowi udaje się znaleźć ukryty na bocznej dróżce hostel za 200 000INR/20USD, z ciepłą wodą i grubymi kocami. Troszkę jest wilgotno, ale co tam, w końcu jesteśmy w indonezyjskich górach! Wieczorem umawiamy sprzed naszego hostelu transport na Bromo (45USD za auto 4x4), ale nie tak jak wszyscy turyści, na wschód słońca, tylko nieco później, żeby Lila miała możliwość się wyspać. Plan jest by wystartować koło 6tej rano.

08-06-2013 Ceromo Lawang (Bromo)-Probolinggo-Surabaya

Poranek w Ceromo Lawang Wczesny wschód słońca wygląda obiecująco. Nic nie pozostało z wczorajszego pochmurnego dnia. Jest słonecznie i rześko. Idealna pogoda na zwiedzanie okolic wulkanu! Tylko jest jeden problem. Nasz kierowca na razie się nie pojawił, a cały hostel jest pusty, bo wszyscy już dawno są na zwiedzaniu nocnym. Co jakiś czas na naszej uliczce pojawiają się tylko zaspani miejscowi, prowadzący konie pod Bromo. Po pół godzinie pojawia się ktoś z obsługi. Łamaną angielszczyzną tłumaczy nam, że kierowca pojawi się koło 8mej,bo teraz obwozi inną grupę. Ale się wściekłam! O 8mej to już żadnego widoku nie będzie, bo pogoda tuż po poranku bardzo często tu się załamuje. Nakrzyczałam na faceta, bo nie tak się umawialiśmy. Po krótkim telefonie, auto z kierowcą zjawiło się w ciągu 10 minut!

Nasz pojazd na punkt widokowy Penanjakan W drodze na Penanjakan Z Ceromo Lawang ruszyliśmy w kierunku Penanjakan (2770 m.n.p.m.), czyli wzgórza, z którego rozciąga się najpiękniejszy widok na Bromo. Jako, że było wciąż przed 7mą, ogromny krater był jeszcze pusty i owiany poranną mgłą. Powoli zaczynali się ustawiać miejscowi z końmi. Turystów nie było widać. Chwilę później przekonaliśmy się dlaczego. Wjazd na Penanjakan to około 30 minutowy ostry podjazd pod górę, asfaltową, wąska drogą. Nasza Toyota 4x4 oczywiście radziła sobie bez problemu,ale ja czułam się, jakbyśmy jechali pod prąd, drogą jednokierunkową. Gdy my startowaliśmy z dołu, ze szczytu zaczęli zjeżdżać już turyści, którzy przybyli na wschód słońca. Na całej trasie mijaliśmy więc ciąg pojazdów, w 90% Toyot, takich samych jak nasza, które powoli zjeżdżały w dół.

Bromo Tengger Semeru National Park Gdy dotarliśmy do wyższego punktu widokowego, byliśmy jednymi z ostatnich. Mieliśmy to miejsce praktycznie dla siebie. Niestety w międzyczasie piękna mgła opadająca na dno krateru zdążyła się już prawie rozpłynąć, ale i tak było super. Po zjeździe zatrzymujemy się na dnie krateru w miejscu, gdzie poprzednio widzieliśmy konie. Stąd można przejść się na pieszo do brzegu krateru Bromo (2329 m.n.p.m.). Nie jest to długi spacer, więc konie są zbędne, szczególnie, że końcówka to kilkadziesiąt schodów, które i tak trzeba pokonać na pieszo.

Krater wulkanu Bromo Bromo dymi, jak na porządny, aktywny wulkan przystało. Brzeg krateru zabezpieczony jest betonowym płotkiem... który kończy się po kilkudziesięciu metrach. Dalej chętni mogą iść wąską ścieżką. Nawet w porannych godzinach jest tu dość tłoczno, chociaż biali turyści wracają już w tym czasie do Ceromo Lawang. Gdy schodzimy z wulkanu, nie ma już słońca i robi się mgliście. Chyba pogoda na dziś właśnie się skończyła mimo, że nie jest później niż koło godziny 10tej.
Czas na śniadanie – ponieważ większość turystów już wyjechała, turystyczne knajpki mają przerwę! Pozostaje nam lokalna jadłodajnia i nasi goreng za 10000INR, czyli jednego dolara. To rekordowo niska cena, a danie jest naprawdę słusznej wielkości. Micha ryżu, wymieszanego z mięsem, warzywami i smażonym jajem. Nawet Lila trochę zjadła.

Karaoke na dworcu kolejowym w Surabaya Bemo zawozi nas z powrotem do Probolinggo (25 000INR/2,5USD, tym razem, czyli standardowa cena dla turystów). Od razu łapiemy autobusowe połączenie do Surabaya, za jakieś gorsze, bo jest to autobus lokalny i bez klimatyzacji. Po ruszeniu okazuje się, że okna w nim też się za bardzo nie otwierają, ale 2 godziny jakoś da się wytrzymać. Na przedmieściach Surabaya ogromny korek, dojazd do dworca zajmuje co najmniej dodatkowe 20min. A na dworcu tłumy indonezyjczyków i bardzo głośno. Czas umila karaoke.
Nasz początkowy plan znalezienia lokalnego transportu do centrum nie wypala. Wszędzie ogromny chaos i naciągacze, namawiający nas na podróż do Denpasar. Trzeba się szybko stąd wynosić. Taksówka za 40 000INR/4USD rupii dowozi nas pod jeden z niewielu hoteli, wskazanych w LP. Zależało nam, by hotel był niedaleko dworca kolejowego jako, że następnego dnia rano planowaliśmy przejazd do Yogjakarty. Niestety w hotelu brak miejsc. Recepcjonistka poleca niedaleki hotel chiński Galaxy. Tutaj zostały tylko apartamenty, ale nie mamy wyjścia. Bierzemy elegancki pokój za 32USD. Po raz pierwszy mamy typowy standard europejski, niczym nie różniący się od Rzymu czy Londynu, do momentu oczywiście, kiedy otworzy się okno i wpuści do środka żar i gwar bardzo ruchliwej, azjatyckiej ulicy. Surabaya to nie jest miasto turystyczne. O 19ej zamknięto nam hotelową restaurację, a na ulicach też za bardzo knajpek nie widać. Do tzw centrum mamy kawałek i nie chce nam się jechać, więc zadowalamy się skromnym ryżem na ostro oraz owocami.

09-06-2013 Surabaya – Yogyakarta

Warany z Komodo w zoo w Surabaya Hotelowe śniadanie to jedna porcja makaronu z tempeh i kurczakiem na pokój. Część z nas pozostanie więc bez posiłku. Jedyny plan na dzisiaj to zwiedzenie zoo, ze szczególnym uwzględnieniem waranów z Komodo. Taksówka dowozi nas za 20 000INR/2USD przed wejście. To tylko kilka kilometrów od naszego hotelu. Tam już tłum indonezyjskich rodzin, bo dziś jest niedziela. Jesteśmy jedynymi białymi, co sprawia że samoistnie stajemy się największą atrakcją. Wstęp to 15000INR/1,5USD dla dorosłych. Tyle co porządny, lokalny obiad. Na rękę zakładają opaskę i już można poruszać się po całym terenie. Zoo przypomina klimatem i wyglądem nasze stare zoo w Poznaniu. Wszystko jest tu bowiem stare, odrapane, klatki nieduże. Niektóre akwaria potłuczone tak, że woda tylko pozostaje w nich do połowy. Ale też sporo zieleni i egzotycznej atmosfery. Zwierzęta są głównie z rejonów Azji Pd. Wsch. Jak miś to z Sumatry, jak jaszczury to oczywiście z Komodo. Jest też wiele atrakcji dodatkowych dla dzieci: przejażdżka na słoniu, karuzele, zjeżdżalnie itp. Po trzech godzinach mamy dość.

Taksówką pod drzwi dworca kolejowego Z Andrzejem spotykamy się na dworcu kolejowym, na który z fasonem, pod same drzwi podjeżdżamy taksówką (40 000INR/4USD). Na dworcu czysto i błyszcząco, wszystko wykafelkowane. Jest też muzyka na żywo. 0 15.45 wsiadamy do pociągu, by do Yogyakarty dojechać na 20.45. Pociąg niewiele różni się wyglądem od poprzedniego, ale tym razem wszystkie miejsca są zajęte. Przy okazji dowiadujemy się od współpasażera z 3 letnią dziewczynką, że dzieci od lat 2 płacą w Indonezji pełną stawkę biletu! A nam znów się udało kupić zniżkowy dla Liliana (bez oddzielnego miejsca). Czasami nieznajomość angielskiego przez lokalnych urzędników popłaca.

Towarzystwa w loklanym pociągu nigdy nie braknie Lila przez 5 godzin szaleje w pociągu, co skutkuje totalnym wymęczeniem tuż przed wysiadką w Yogyakarcie. Rezygnujemy już z noclegu w pobliskim Solo, by nie męczyć dziecka niepotrzebnymi przejazdami. I tak jeszcze czeka nas nocne poszukiwanie hotelu. Zaczynamy od bliskiego dworca, znalezionego w LP Africa Asia, kuszącego basenem. To jest to czego potrzebujemy. Hotel wygląda o wiele bardziej elegancko, niż się spodziewaliśmy. Najtańszy pokój z wiatrakiem kosztuje 20USD, ale wydaje się ok. Klimat kolonialny, fajne meble, tylko wszystko już bardzo zniszczone. Łazienka w standardzie azjatyckim, czyli jakoś da się wytrzymać. Najważniejsze, że prysznic jest (zimna woda, ale jest gorąco, więc wystarczy!). Zostajemy na cztery dni. Super basen tuż za restauracja zwycięża. Dopiero później okazuje się, że okno w naszym pokoju jest zabite dechami i wentylujemy się otwierając drzwi..! Ale ten basen przecież wszystko wynagradza!