Aguada de Pasajeros (Autopista Nacional) - Rodas - Cienfuegos (250 km)
Czas ruszyć z Hawany w głąb wyspy. Proste to było tylko w teorii. Dojechać do obwodnicy, odbić na Autopistę Nacional i na wschód. W praktyce dróg było wiele, wiele też zawracania, a na jedno z rond, aż trzy razy zawracałyśmy! Drogowskazów było bardzo mało, a jak już pojawiały się jakieś tablice, to były tak wyblakłe, że widać było tylko strzałki i niebieskie tło. Po godzinie krążenia trafiłyśmy na jakieś miasto. Były to przedmieścia Hawany - okrążone tym razem od południa! Zapytany o drogę policjant od razu wepchnął się nam do samochodu i pomógł nam wydostać się we właściwym kierunku, zapewniając sobie przy okazji stopa do domu.
Dalej już poszło prosto. Główną drogą do Cienfuegos, z dwoma dłuższymi przystankami na trasie. Pierwszy - w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia i do picia za monedę nacional, której miałyśmy pełne kieszenie. Sklepik, który znalazłyśmy oferował suche buły z serkiem topionym oraz rum, wino i papierosy. Kupiłyśmy wszystkiego po trochu (oprócz papierosów). Kolejny przystanek miałyśmy w małej miejscowości Rodas, znanej z wytwórni wody mineralnej. Miasteczko wyglądało jak z westernu: kolonialna, odrapana, drewniana zabudowa, a na ulicach kowboje w słomianych kapeluszach, na koniach lub w furmankach. Istny plan filmowy!
Im bliżej Cienfuegos, tym więcej ciekawych, komunistycznych bilboardów pojawiało się przy drodze. Na samym wjeździe do tego industrialnego miasta było ich tyle, że co 500 metrów robiłyśmy foto-postój. A każde przesłanie było inne. Był Che, Fidel, Hugo Chavez, Camilio Cienfuegos, a nawet Bush - terrorysta! A wszystko to kolorowe i z odpowiednim cytatem jednego z wodzów. Znalazłam nawet mój ulubiony: Vamos bien (mamy się dobrze)! Cienfuegos okazało się być całkiem przyjemnych, klimatycznym, aczkolwiek mocno zrujnowanym miastem. Niestety dotarłyśmy tam dopiero po 17tej, więc miałyśmy niecałą godzinę na zwiedzaniu w świetle dziennym. Co ciekawe, miasto miało typowo amerykański układ ulic, czyli z północy na południe szły tzw. ulice (calles), a ze wschodu na zachód - aleje (avenidas). Ulice zamiast nazw, były numerowane nieparzyście, a aleje - parzyście i jak się kogoś zapytało o drogę, to po prostu zaczynał liczyć :)
La Sierrita - Topes de Collantes (góry Escambray) - Trynidad (80 km)
Ciągle nie mogę do końca przestawić się na lokalny czas i zasypiam o 21-22giej, a budzę się przed 6tą rano. W sumie po 18tej i tak jest ciemno i jedyne, co pozostaje, to knajpki z jedzeniem, w większości za CUC, na które nas nie stać. Na śniadanie dziś zupka - kubek z Polski, sucha buła i świeży ananas. Nie jest źle, ale za parę dni taki zestaw może się znudzić. Ananasy kupiłyśmy wczoraj, prosto z przydrożnej plantacji. Dojrzałe, pachnące, taniutkie (8$, w lokalnej walucie, czyli 1/3 dolara za sztukę).
Autko za 2 CUC przenocowało w garażu u Kubańczyka, a my za 20 CUC w casa particular. Bardzo tanio jak na trzy osoby! A do tego jeszcze gospodarz pozwolił nam skorzystać z kuchni. O poranku w Cienfuegos za dużo do zwiedzania nam nie zostało - pojechałyśmy tylko obejrzeć z zewnątrz Palacio de Valle, piękny budynek w stylu neomauretańskim, w którym obecnie mieści się hotel, a następnie z drugiego brzegu poparzyłyśmy na znajdujący się kilkanaście kilometrów na miastem Castillo de Nuestra Senora de los Angeles de Jagua. W sumie to zamek ten mogłyśmy sobie odpuścić, bo później zwiedzałyśmy o wiele ładniejsze i większe fortece.
Z Cienfuegos do Trynidadu wiodą dwie drogi: pierwsza malownicza - nad morzem i druga, malownicza inaczej, bo przez góry Escambray. Błądząc po kubańskich bezdrożach, wybrałyśmy drogę górską. Znów były bilboardy, sławiące komunistyczną Kubę, a na około piękne, górskie krajobrazy. Na początku był asfalt, potem były resztki asfaltu, a końcówka to już była walka naszego małego Polo z kamiennymi, błotnistymi, pomarańczowymi pagórkami. Raz musiałyśmy wysiąść z auta, bo nie mogło nas uciągnąć pod górę. Na szczęście Ania dała radę i bezpiecznie przewiozła nas do Topes de Collantes. Po drodze tylko z dwa, trzy razy natknęłyśmy się na jakieś samochody (wszystkie 4WD!) i minęłyśmy tylko kilka wiosek. Jak dobrze, że autko wytrwało i nie wysiadło gdzieś w głębokiej dżungli! Kilkudziesięcio kilometrowa trasa zajęła nam kilka godzin.
Późnym popołudniem dotarłyśmy do Trynidadu. Jest to jedno z bardziej znanych miast na Kubie, położone stosunkowo blisko od turystycznych kurortów w Veradero. Wszystko to sprawia, że ceny noclegów są tam wysokie i nienegocjowalne, a część gospodarzy nawet nie chce rozmawiać o wypożyczeniu pokoju bez wykupienia na kwaterze śniadania za dolary. Nam udało się znaleźć spanie za 20 i 25 CUC - niestety dwa pokoje, gdyż nikt naszej trójki w jednym pokoju przyjąć nie chciał. Trynidad to kolejne miasto, jakie zaczęłyśmy zwiedzać tuż przed zachodem słońca. Własnej roboty Cuba libre na głównym placu i pogaduszki z miejscowymi na zakończenie dnia. Prawdziwe zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro.
Trynidad - Manaca Iznaga (Valle de los Ingenios) - Sancti Spiritus - Camagüey (250 km)
Miasto przed godziną 8mą rano wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Przede wszystkim nie ma turystów i przyglądać się można kubańskiemu, codziennemu życiu. Tłumy dzieciaków w mundurkach, sprzedawcy chleba na rowerach i Kubanki plotkujące, wyglądając przez zakratowane okna. A do tego wschodzące ponad miastem słońce. Dwie godziny w zupełności wystarczą na obejście całego centrum, wraz z wizytą na widokowej wieży kościoła .X. Dla zainteresowanych ruinami polecam dwa zniszczone kościoły na obrzeżach miasta: X i Y. Szczególnie ten drugi jest bardzo malowniczo położony, na wzgórzach ponad miastem. Widać stamtąd nawet morze.
Trynidad to również doskonałe miejsce na zakupy: koronkowe serwetki, kartki, znaczki, koszulki z Che, lokalne instrumenty muzyczne. Innymi słowy - dla każdego coś miłego ;) Okolice Trynidadu to przede wszystkim plantacje trzciny cukrowej. Wszystkie wycieczki przejeżdżają przez Valle de los Ingenos. Stara plantacja to dziś miejsce bardzo skomercjalizowane, gdzie spotkać można całe autokary turystów. Mimo wszystko, warto tam na chwilkę podjechać, by wspiąć się na 45-cio metrową wieże i spojrzeć na całą, piękną okolicę z góry. Dawniej wieża służyła jako punkt obserwacyjny dla zarządców niewolników. Dziś popatrzeć można na pozostałości dawnych zabudowań folwarku, pola uprawne i rysujące się w oddali góry Escambray.
Kolejna miejscowość na naszej trasie to Sancti Spiritus, wg opisów nieturystyczne, miłe miasteczko. Turystów rzeczywiście nie spotkałyśmy, ale samo miasto nie zrobiło na mnie wrażenia. Jedzenia za monedę nacional nie udało nam się dostać, a opisywany jako jedyna atrakcja XIX-wieczny most też nie był zbyt ciekawy. Desperacko głodne, zdecydowałyśmy się na pizzę w lokalnej wersji McDonalda - El Rapido (1,45 CUC). Z długiego menu wywieszonego nad ladą, sprzedawano tylko pizze z szynką i serem z mrożonki, podgrzewanej w mikrofali. Było dobre, bo ciepłe. Do końca wyjazdu omijałyśmy sieć El Rapido szerokim łukiem.
Do Camagüey dotarłyśmy po ciemku. Niestety ruch na Carretera Central, którą jechałyśmy, był o wiele większy niż na głównej autostradzie (Autopista Nacional), a w dodatku pełno było furmanek i rowerzystów, jeżdżących po zmroku bez żadnego oświetlenia czy odblasków. Po drodze zabrałyśmy młodą Kubankę na stopa i wypróbowanym już wcześniej sposobem, poprosiłyśmy ją, by pomogła znaleźć nam kwaterę w mieście. Dziewczyna trochę się z nami namęczyła, bo miało być tanio i najlepiej w jednym pokoju. W końcu dostałyśmy dwa pokoje, ale tylko za 30 CUC. Resztę wieczoru umiliło nam kubańskie wino, które z każdym kieliszkiem robiło się lepsze i lepsze.
Camagüey - Las Tunas - Bayamo (210 km)
Naszą tradycją staje się wczesne wstawanie, ale też szybko chodzimy spać. A wstawać wcześnie trzeba, bo już o 18tej jest ciemno, a my dziennie mamy do pokonania koło 200 kilometrów - i to jeszcze ze zwiedzaniem po drodze! Camaguey o poranku to przede wszystkim dzieci spieszące się do szkoły i gwarny targ owocowo-warzywny nad rzeką. Niestety na targu zbyt wiele kupić nie można było, ale udało nam się dostać pomarańcza, słodkie, małe banany i pyszne guawy. Bedąc w Camagüey trzeba koniecznie poszukać starych dzbanów Tinajones. Porozrzucane są one po całym mieście, jednak trudno trafić na te oryginalne. Na Starym Mieście dzbany służą zazwyczaj za klomby, ale na najbardziej znanym placu Plaza de Carmen, obejrzeć można ciekawe pomniki z dzbanami w tle.
Tego dnia znów przed nami ponad 200 km, więc już o 10tej ruszamy w trasę. Przypadkiem, w małej miejscowości po drodze udało nam się po raz pierwszy zjeść typowy, kubański obiad, czyli pieczoną wieprzowinę z ryżem, czarną fasolą i gotowanymi bananami. Było to jedyne danie w karcie, a gdy siadało się do stolika, kelnerka bez pytania je przynosiła. Kosztowało to mniej niż dolara, płacone w monedzie nacional. Pożywne, smaczne, nieco tłuste. Może codziennie bym tak jeść nie chciała, ale mi smakowało. Jednak największą atrakcją dzisiejszego dnia zdecydowanie byli kowboje na koniach, pędzący bydło główna szosą (Carretera Central), w okolicach Las Tunas. Niesamowity widok! Kilku facetów na koniach, w kapeluszach, na środku naszej drogi, podający sobie z ręki do ręki aguardiente, czyli lokalny rum, a na około nas krowy i byki. Panowie chętnie pozowali do zdjęć, częstując nas przy okazji rumem! Za nic mieli samochody i ciężarówki, które powoli próbowały przebić się przez stadko bydła.
Po południu dojechałyśmy do Bayamo, średnio ciekawego miasta w prowincji Granma. Im bliżej Sierra Maestra, tym nasza droga stawała się coraz gorsza i coraz bardziej połatana. Samo miasto dość nowoczesne, bez kolonialnej zabudowy, za to z długim deptakiem i z ciągiem bardzo drogich sklepów za monedę nacional. Ceny odzieży, butów i sprzętu AGD niejednokrotnie przewyższały tam miesięczna pensję Kubańczyka.
Niestety nie udało nam się znaleźć żadnej agencji podróży, by załatwić przejazd do Comandancia de la Plata, mimo, że szukałyśmy już od godziny 16tej. Wszystko, co miało być pootwierane, było już zamknięte. W hotelu powiedzieli nam, że jest szansa złapać jakąś wycieczkę o 7mej rano.
Bartolomé Masó - Comandancia de la Plata - Bayamo - Santiago de Cuba (220km)
Pobudka o 6tej rano i zjawienie się przed agencja podróży o 7mej nic nam nie dało. Okazało się, że jedyna dzisiaj wycieczka do la Plata wyjechała o 6tej. Pozostało nam własne auto i ryzyko jazdy przez góry. Spróbować można, najwyżej zawrócimy. Nikt nie był w stanie nam dokładnie powiedzieć, jaka jest droga do Bartolome Maso i dalej do Villa Santo Domingo. Mógł być to połatany asfalt, a mogło być też znacznie gorzej. Ani na necie, ani w przewodnikach, nie udało mi się znaleźć żadnych dokładniejszych opisów tej trasy. W rzeczywistości najgorszy fragment drogi był w okolicach Bartolomé Masó, natomiast do Villa Santo Domingo wiodła szeroka, górska droga, zbudowana z masywnych, betonowych płyt, z utwardzanym poboczem. Jedyne zagrożenie dla początkujących kierowców mogło tu stanowić dość spore nachylenie drogi i ciągłe zakręty.
W Santo Domingo znajduje się wejście do parku narodowego gór Sierra Maestra. Kupiłyśmy bilety wstępu za 12 CUC, a także uiściłyśmy dodatkową opłatę 5 CUC za możliwość robienia zdjęć w samej kwaterze Castro (jeszcze do niedawna robienie zdjęć było tam w ogóle zabronione). Trzeba było również zapłacić po 5 CUC za przewodnika. Sporo tych opłat, ale myślę, że i tak warto takie historyczne miejsce zobaczyć.
Dalsza droga w górę była w tak dobrym stanie (czytaj: chwilowy brak głazów i korzeni tarasujących trasę), że doradzono nam przejazd następnych 5 km na terenie parku samochodem, aż do Alto de Naranja. Tym razem nachylenie szosy było tak duże, że raz musieliśmy wszyscy wysiąść z samochodu, bo nie dawał już rady! Ostatnie 500 metrów nie dało się już podjechać, tak ostro droga szła w górę. Nasze autko zostało na małym parkingu, a my ruszyliśmy dalej na pieszo.
Z małego parkingu na Alto de Naranja, dokąd docierają zazwyczaj samochody z napędem na 4 koła, droga rozchodziła się w kierunku Comandacia de la Plata oraz w kierunku Pico de Turquino, czyli najwyższego szczytu na Kubie. My, ze względu na ograniczenia czasowe, w planach miałyśmy tylko 3-godzinną wędrówkę do siedziby Castro.
Trzykilometrowa trasa była bardzo prosta - przez malownicza dżunglę, wąską ścieżką, na zmianę pnącą się lekko pod górę i schodzącą w dół. W połowie drogi mieściła się wiejska chatka, z której w czasach rewolucji nadawano audycje radiowe dla partyzantów (Radio Rebelde). Już sama droga przez dżunglę była bardzo ciekawa, gdyż nasz przewodnik pokazywał nam różne rośliny, ptaki i owady, na które same pewnie nie zwróciłybyśmy uwagi. Były więc nie tylko ogromne palmy i bananowce, lecz również bromelie, filodendrony, mimoza, lemonki i grejpfruty. Widziałam również maleńkie kolibry i VV, czyli niebiesko-biało-czerwonego dużego ptaka, symbol Kuby. Miałyśmy też szczęście zobaczyć rzadkiego, endemicznego, przeźroczystego motyla: greta cubana. Siedziba Castro i Che to kilka chatek ukrytych pośród dżungli. Jest tam małe muzeum, magazyn, szpital polowy, strażnica i mieszkanie wodza. Turystów prawie wcale nie było, więc wycieczkę można uznać za bardzo udaną.
Po wędrówce po górach Sierra Maestra nieźle zgłodniałyśmy. Nadeszła pora obiadu, ale z tym to na Kubie zawsze miałyśmy problem. W przydrożnym sklepiku - kafeterii w Bartolomé Masó do wyboru były tylko cygara, rum i suche były z serem. Zdążyłam zamówić dwie bułki . i towar się skończył! W sklepiku obok kolejka na coś czekała, ale po kilku minutach stania, zrezygnowałyśmy. Pozostały nam tylko zakupione wcześniej owoce i suchary. Na szczęście po drodze do Santiago, już po ciemku, Ania wypatrzyła w mijanej miejscowości, jakieś stoisko z jedzeniem. Był to pieczony w całości prosiak, sprzedawany na w kanapkach. Dobre i to! Ostatnie 50 km do Santiago de Cuba zbyt bezpieczne nie było, bo było już ciemno, droga dziurawa (wciąż Carretera Central!), a w dodatku masa nieoświetlonych furmanek i rowerzystów. Do miasta dotarłyśmy koło 21szej. Zapytani o centrum miejscowi władowali nam się do samochodu i pomogli nam znaleźć jakąś casę particular. Znów właściciele nie chcieli przyjąć naszej trójki do jednego pokoju, gdyż obowiązujące przepisy pozwalają tylko na nocleg dwóch dorosłych osób w jednym pokoju. Wszyscy boją się donosów i nie chcą ryzykować utraty licencji na wynajem. Niestety również nawet jak mają dwa pokoje, to nie za bardzo chcą schodzić z ceny, jeśli w dwuosobowym pokoju mieszka tylko jedna osoba. Opuszczają najwyżej o 5 CUC, z ceny 20-25CUC. Ale w Santiago miałyśmy szczęście, bo Kubańczycy, którzy pomagali nam szukać noclegu dogadali się z właścicielem kwatery, wynajmowanej normalnie miejscowym. I tak za 15 CUC dostałyśmy jeden pokój, bez okna, bez klimatyzacji, z jednym, wielkim łóżkiem i z łazienką. Cena rewelacyjna, warunki trochę gorsze, ale dwie noce da się przeżyć!