Santiago de Cuba
Santiago de Cuba to duże, liczące ponad 400 tyś. mieszkańców miasto. Można by się spodziewać, że jeden dzień to za mało, by wszystko tu zobaczyć. A jednak nie. Wraz ze zwiedzaniem okolic, ledwo co zapełniłyśmy czas od 9tej do 18tej. Stało się tak po części dlatego, że była to niedziela i muzea były nieczynne. Chociaż ja osobiście pewnie i tak zwiedzanie muzeów ograniczyłabym tylko do domu Velasqueza i koszar Moncada. Poza tym większość ciekawych miejsc w Santiago znajduje się w okolicy Parku Cespedesa: wąskie, strome uliczki, domu ze starymi, drewnianymi balkonami i widoki na znajdujący się na dole miasta port.
Z rana pojechałyśmy jeszcze do oddalonego od Santiago o 18 km Sanktuarium Maryjnego w El Cobre, czyli do kubańskiej Częstochowy. Miejsce to w 1998 roku odwiedził Jan Paweł II. Mała, czarna figurka Matki Boskiej przechowywana jest w specjalnym pomieszczeniu, na tyłach kościoła, a w trakcie mszy, odwracana jest w stronę ołtarza. Pielgrzymów za dużo nie było, ale przed wejściem do świątyni powoli widać było już to samo co u nas, czyli stoiska z świętymi obrazkami, plastikowe i drewniane Matki Boskie jako pamiątki itp.
Jednak najciekawszą atrakcją tego dnia okazała, leżąca 16 km od Santiago, u brzegu Morza Karaibskiego, forteca Castillo de San Pedro de Morro. Masywne ruiny, zachód słońca i niesamowita XVIII-wieczna inscenizacja kanonady, wraz ze ściąganiem kubańskiej flagi z masztu. Całe widowisko trwało ponad 30 minut, a my je obserwowaliśmy z górnych tarasów fortu.
W drodze powrotnej do miasta zabrał się z nami jeszcze szalony, kubański malarz, od którego wcześniej dziewczyny kupiły obrazki. Po ciężkim, karaibskim dniu pracy, artysta ledwo trzymał się na nogach, a na pożegnanie zostawił mi rozpoczęta wspólnie butelczynę Hawana Club :-)
La Maya - Guantanamo -Yumuri - Baracoa (200km)
Znów cały dzień w drodze. Ale to też stanowi część naszego zwiedzania i poznawania kraju. Rankiem pojechałyśmy do agencji turystycznej Gaviota, by zorientować się, jak można dostać się do punktu widokowego w okolicach amerykańskiej bazy Guantanamo. Niestety w biurze powiedziano nam, że Mirador de los Malones już od dłuższego czasu jest zamknięty. Czyżby Fidel zdenerwował się, że tak wielu turystów przyjeżdżało tam oglądać imperialistycznego wroga?
Dla nas w sumie wielka strata to nie była, bo i tak tego dnia zaplanowana miałyśmy znów ponad 200 kilometrowa trasę i lepiej było jak najwcześniej ruszyć w drogę. A trasa prosta nie była: z Santiago, przez miasto Guantanamo i dalej nad morzem wzdłuż wschodniego wybrzeża, a następnie jeszcze przez góry, aż do pierwszej hiszpańskiej osady na wyspie - Baracoa. W Guantanamo nie ma nic ciekawego, ale już 20 km dalej zaczynają się super widoki, gdyż droga wiedzie samym brzegiem Morza Karaibskiego. Nie ma tam pięknych plaż, ale są urwiska skalne, ze spienioną w dole wodą. Na chwilkę zatrzymałyśmy się też na Playa Imias, ale był tam tylko szary, gruboziarnisty piach. Domki letniskowe o tej porze roku były jeszcze puste, otwarty był za to mały sklepik, gdzie kupić można było cygara, drobne napoje i rum (co już chyba nikogo nie dziwi). Za rum płaciło się w moneda nacional tylko 57 pesos (czyli około 2$ za 0,7 litra). Idealny zakup na prezent do domu!
Od miejscowości Cocobaja morskie widoki ustąpiły równie pięknym widokom górskim. Trzeba było przeciąć 30-to kilometrowe pasmo górskie, by dostać się do Baracoa. Dobrej jakości górska droga, składająca się z prawie samych zakrętów doprowadziła nas do wioski Yumuri. Niestety na całej trasie były tylko dwa parkingi widokowe, a poza tym cała dolinę podczas drogi zasłaniały gęste krzaki. Na owych parkingach dziewczyny zajęły się handlem wymiennym z miejscowymi sprzedawcami, zamieniając koszulki i dziecięce używane zabawki na koraliki i owoce. Ja nic na wymianę nie miałam, ale posiadałam sporo lokalnej waluty, więc również za korzystną cenę nabyłam mandarynki, dojrzałe mango, domowej roboty czekoladę i tzw cocorucho, czyli rożek z liści palmowych, napełniony wiórkami kokosowymi z miodem i przyprawami!
W Baracoa, na stacji benzynowej, czekał już na nas właściciel casy particular, umówiony wcześniej przez właścicielkę naszej poprzedniej casy, w Santiago. Znów udało się nam wyhandlować jeden pokój z dwoma łóżkami na nas trzy, za 20 CUC. Z tych wszystkich oszczędności zaszalałyśmy i zamówiłyśmy u naszej gospodyni kolację (5CUC/os.), pierwszy, ciepły posiłek od prawie tygodnia!
El Yunque - Baracoa
Wczorajsza kolacja była rewelacyjna: smażona rybka w sosie pomidorowo-olejowo-czosnkowym, z bliżej mi nieznanymi przyprawami, a do tego ogórki, ryż i bananowe chipsy. A na przystawkę frijoles, czyli aromatyczna zupa z czarnej fasoli. Uczta lepsza niż w restauracji! Ale to było wczoraj, a dziś od rana - ulewa.Zaczęło padać nad ranem, a gdy wyjrzałam na zalana strugami deszczu ulicę koło 7mej rano, na niebie wisiały już tylko czarne chmury i mgła. I jak tu iść na treking na El Yunque, gdy nawet szczytu nie widać? Jedyna nadzieja, że wypogodzi się już na trasie, w ciągu dnia.
Zamiast śniadania była dziś gorąca czekolada, w Casa de Chocolate. I była to prawdziwa czekolada, gdyż cała okolica Baracoa słynie z rosnących wszędzie kakaowców. Napój był gesty, tłusty i bardzo słodki, tak że ledwo dało się wypić pełną filiżankę. Idealna zaprawa przed trekingiem! Do Campismo El Yunque dotarłyśmy po 9tej. Dojazd własnym autkiem to najpierw kilka kilometrów asfaltową drogą, a następnie kolejnych kilka kilometrów dziurawą, szutrową drogą, wzdłuż rzeki, pomiędzy wiejskimi chatkami i plantacjami kakaowca. Zabrałyśmy przewodnika, zapłaciłyśmy po 13 CUC i powędrowałyśmy, już na pieszo, 5km na szczyt El Yunque.
Nasza trasa rozpoczęła się dość nietypowo, bo od przejścia w bród przez całkiem szeroką i chwilami głęboka po pas rzekę! Na początku nie chciałam wierzyć przewodnikowi, że musimy tak iść, ale on wytłumaczył mi to w bardzo prosty sposób: my jesteśmy tu, widzisz El Yunque jest tam, po drugiej stronie, musimy przejść przez rzekę, by wkroczyć na szlak. Po czym zaczął ściągać buty i podwijać spodnie. Wspomniał też, że wody może być aż do pasa, ale znów nie bardzo wierzyłam, dopóki nie poprosił, byśmy wyjęły wszystko z kieszeni, bo może się zamoczyć! Powoli wchodziliśmy na coraz głębszą wodę. W pewnym momencie nurt zrobił się na tyle wartki, że przewodnik każdą z nas przeprowadzał pojedynczo za rękę. W najgłębszym miejscu rzeczywiście było prawie do pasa, przy naszym wzroście 170 cm! Całe spodnie więc miałyśmy mokre, ale na szczęście plecaki i aparaty nie ucierpiały.
Nasza trasa powoli pięła się w górę, przez zachwycającą dżunglę pełną palm, bananowców, kakaowców, filodendronów i innych nieznanych mi roślin. Im wyżej, tym bardziej błotniści się robiło, a ścieżka stawała się coraz węższa. Niestety znów zaczął padać deszcz i ledwo co przeschnięte spodnie miałam ponownie kompletnie mokre. Po kilkunastu minutach, tuż przed szczytem, znów wyszło słońce, pięknie oświetlając soczystą roślinność, by po chwili ustąpić kolejnej fali deszczu. Na szczyt doszłyśmy podczas ulewy, więc widoków nie było żadnych. Na około tylko mgła, kilka palm i małe popiersie Maceo na środku niewielkiego wierzchołka. Szybka fotka na pamiątkę i odwrót, ta samą trasą, 5 kilometrów w błocie w dół :-) Dzięki zdobycznemu kijkowi ani razu się nie przewróciłam i trasę pokonałam jako pierwsza. Nadal jednak czekała na nas rzeka.Przewodnik, widząc nasze aparaty, już drugi raz nie odważył się ryzykować przechodzeniem przez zbyt głęboka wodę i szliśmy tak długo, aż znalazł miejsce nie głębsze niż do ud. W Baracoa zmrok zapada jeszcze szybciej, niż w zachodniej części wyspy, więc jak wróciłyśmy po 17tej do miasteczka, robiło się już ciemno i wieczór zakończyłyśmy na lokalnej pizzy za 5 peso i szybkim powrocie na kwaterę, by porządnie się wyspać i wypocząć.
Moa - Holguín (300km)
Rano niemiłe zaskoczenie - ukradli lusterko w naszym samochodzie, zostawionym na noc przed kwaterą. Wiem, wiem, zawsze powinno się trzymać autko w garażu lub płacić za jego pilnowanie, ale tutaj spałyśmy dwie noce w centrum miasteczka i wydawało się, że jest bardzo bezpiecznie. W agencji, gdzie wypożyczaliśmy samochód powiedziano nam, że na każdą kradzież musimy mieć raport policyjny, czyli tzw. denuncia. Jakimś cudem, łamanym hiszpańskim wytłumaczyłyśmy na policji, o co chodzi i odpowiedziałyśmy na wszystkie pytania. Niestety cała akcja zajęła nam ponad godzinę, a tego dnia trasa przed nami była bardzo długa. Kilka godzin zajął nam przejazd ponad 130 km między Baracoa a Moa. Droga była w fatalnym stanie, więcej dziur niż asfaltu. Za to nie można za to było narzekać na widoki, gdyż przejeżdżałyśmy przez Park Narodowy im. Humbolda. Jak zwykle było też kiepsko z jedzeniem. Rano udało nam się wyprosić trzy suche bułki w kiosku, na przedmieściach Baracoa. Oficjalnie bułek nam sprzedać nie mogli, bo były one wydawane na specjalny zeszyt. Na szczęście w parku, przy drodze ktoś sprzedawał słodka polentę z kaszy kukurydzianej. Dało tym się zapchać na następne godziny.
Moa to bardzo przemysłowe miasto, gdzie wydobywa się nikiel i kobalt. Już daleko przed wjazdem do miasta widać potężne kominy i wydobywający się z nich biały, gęsty dym. Gleba tu ma wyjątkowo intensywnie czerwony kolor, ale niestety jest bardzo zanieczyszczona. Niedaleko jednej z fabryk zatrzymałam się, by zrobić zdjęcie industrialnego bilboardu z Che. Od razu podjechał do mnie policjant i ostrzegł, by nie fotografować obiektów fabrycznych. Che na zdjęciu oczywiście był dopuszczony. Pojechałyśmy dalej, a krajobraz był tak zanieczyszczony i zniszczony, że jeszcze raz zatrzymałyśmy się na szybką fotkę. Niestety 500 metrów dalej dopadł nas kolejny policjant, który już przez krótkofalówkę dowiedział się, że jedziemy tą drogą i trzeba nas obserwować ;) Od razu poprosił by pokazać fotki z aparatów. Niestety na jednej przyuważył fabrykę i kazał zdjęcie usunąć. Zaczęłam z nim dyskutować i negocjować, tłumacząc, że to tylko pamiątka, którą weźmiemy do Polski. Udało się, ale dostałyśmy ostrzeżenie by już nigdzie tu się nie zatrzymywać i żadnych zdjęć nie robić. Pewnie już zdążyli zaalarmować całą policję w okolicy, że taki trzy w niebieskim aucie jadą i cos fotografują :-) Trasa była tak słabej jakości, że zdecydowałyśmy się już nie jechać do Gibary, tylko przenocować w Holguín . Trochę się tu naszukałyśmy noclegu, gdyż miasto to jest drugim najpopularniejszym po Veradero kierunkiem przylotów samolotów czarterowych z Europy.
Las Tunas - San Miguel - Playa Santa Lucia
Dzień pomyłek i opóźnień. Trasa zHolguín do Playa Santa Lucia zajęła nam aż cały dzień. A to w sumie tylko ponad 200 kilometrów, ale ponad połowa trasy połatanymi drogami drugiej i n-tej kategorii. Pierwotnie chciałyśmy jechać na wyspę Cayo Sabinal, jednak szutrowa droga w pewnym momencie miała tak głębokie dziury, że bałyśmy się jechać dalej. Przedtem i potem jeszcze trochę się pogubiłyśmy, bo na całej trasie nie było żadnych oznaczeń i nie było też za bardzo wiosek ani ludzi, żeby spytać o drogę. Na kolejną plażę również drogę pomyliłyśmy i koniec końców na Playa Santa Lucia dojechałyśmy pół godziny przed zachodem słońca! Kiepska kwatera kosztowała nas 20 CUC za noc, a warunki były bardziej indyjskie niż kubańskie, z zimną wodą z beczki zamiast prysznica. Za to na kolację, podaną na plaży, zjadłam po raz pierwszy w życiu homara, a na deser - mojito :-)
Vamos a la playa! Plaża, plaża, plaża.i nic poza tym. Jeden dzień dam rade tak wytrzymać, a odpoczynek od jazdy samochodem na pewno wszystkim nam się przyda. Tak więc między godzina 9tą a 14tą nie robiłam nic innego ponad leżenie, pływanie i spacerowanie po okolicy. Próbowałam też poobserwować życie morskie, ale niestety oprócz paru kolorowych ryb i dużych krabów nic ciekawego przez moją maskę nie wypatrzyłam. Po południu dziewczyny wyruszyły na poszukiwanie Internetu, a ja przy okazji pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda tzw. resort, czyli hotel all inclusive. Nie jest to dokładnie to, co pokazują w folderach reklamowych. Wczasowicze, głównie Kanadyjczycy i Niemcy w podeszłym wieku, wylegują się na plastikowych leżakach na basenem, obok bar all inclusive, a kawałek dalej - plaża. Ogólnie spokój i nuda.Niestety my nie miałyśmy na rękach niebieskich opasek, więc z darmowych drinków nici.
Za to wieczorem, na naszym nielegalnym noclegu, czekał już Carlos z ciepłą kolacją. Usmażył dla nas rybę, a do tego podał ryż, frytki z bananów, pomidory i ogórki. Pycha! Wieczór upłynął nam na hiszpańsko-angielskich dyskusjach o komunizmie przy karaibskim rumie. Carlos studiował kiedyś ekonomię i bardzo nas wypytywał, jak komunizm wyglądał w Polsce, a jak jest teraz. O swoich studiach mówił tylko: todo es mentira (wszystko to kłamstwo). Nasz gospodarz znał sporo polskich nazwisk, począwszy od Karola Wojtyły, przez Jaruzelskiego i Wałęsę, a kończąc na Maryli Rodowicz! Wszystko to dzięki międzynarodowym konferencjom ekonomicznym z lat 80-tych. Podpytywałam go też, ile zarabia na Kubie np. lekarz. Jest to około 800 lokalnych pesos, czyli nieco ponad 30$. Carlos ma emeryturę wysokości 350 pesos, a dla porównania para butów to koszt rzędu 300 pesos! Pieniądze, które dostał od nas za dwa dni noclegu plus obiad to więcej niż 4 miesiące jego emerytury.
Camagüey - Ciego de Avila - Remedios - Santa Clara
Wczesnym porankiem ruszyłyśmy w dalszą drogę, znów sporo godzin w samochodzie, bo dojechać trzeba było aż do Santa Clara. Pierwsze 150 km to Carretera Central i jeszcze bardziej lokalne, dziurawe drogi. Ale już od Jalabonico zaczęła się Autopisa Nacional, czyli nasza ulubiona, trzypasmowa autostrada, po której prawie nic nie jeździ. Co prawda Fidel autostrady nie skończyli przez pierwsze jej 60 km oddany jest tylko jeden kierunek, ale i tak ruch jest niewielki i praktycznie nie ma furmanek.
Remedios trochę mnie rozczarowało. Miało być spokojne i było aż za spokojne. Kolonialną architekturę widziałam już ciekawszą w innych miastach. Za to spodobał mi się pomnik wodza (Monumento Ernesto Che Guevara) w Santa Clara. Najpierw obejrzałyśmy słynny pociąg z amunicją, jaki Che zaatakował buldożerem, by nie dopuścić do przejazdu w kierunku rewolucjonistów. Sam buldożer też został postawiony obok, jako żywy pomnik. Potem była Plaza de la Revolucion, z wielkim monumentem Che. Przybyłyśmy tam jakieś pół godzinki przez zachodem słońca. Było bardzo spokojnie, majestatycznie, prawie nie było turystów i nie trzeba było płacić żadnych biletów wstępu (do mauzoleum i muzeum o Che). Muzeum całkiem ciekawe, dużo zdjęć z czasów rewolucji i pamiątek typu mundur polowy, menażka, paszport czy fartuch lekarski i narzędzia dentystyczne należące do Che.