Australia- Pinar del Rio - Vinales - Cueva de Santo Tomás - San Diego de los Banos

Dziś przejechałyśmy prawie całą Autopistę Nacional - od Santa Clara, przez przedmieścia Havany, aż po Pinar del Rio. Pierwszą przerwę zrobiłyśmy w małej miejscowości Australia, gdzie Fidel Castro miał swoją siedzibę w trakcie inwazji na Zatokę Świń. Mnie jednak bardziej interesowała zrujnowana cukrownia, znajdująca się tuż obok. Dziewczyny zajęły się wybieraniem kolejnych koralików do kolekcji, a ja poszłam fotografować pozostałości maszyn. Pochodziłam trochę po nieogrodzonym terenie, a za mną cały czas biegała kubańska portierka i pokrzykiwała Cuidado! (Ostrożnie!).

Carretera Nacional Kolejny stop zrobiłyśmy na szaber grejpfrutowych sadów, przy autostradzie, jakieś 100 km przed Hawaną. Sady ciągnęły się kilometrami, a z daleka wyglądały jak ciągi niedojrzałych drzewek pomarańczowych. Zebrałyśmy trochę zielonych i twardych owoców z ziemi. Tak soczystych, czerwonych grejpfrutów to jeszcze nie jadłam - jednego na spróbowanie dowiozłam aż do Polski!

Nasz samochód powoli zamieniał się w mały, owocowy targ: ogromna kiść małych, bardzo słodkich bananów, mandarynki, grejpfruty, mango, ananas i pieczony kurczak, nabyty od rolnika przy tejże autostradzie.
Już przed godziną 13tą dojechałyśmy do Pinar del Rio, czyli w 6 godzin przejechałyśmy ponad 500km! Ale nie ma się co dziwić, bo Autopisą Nacional naprawdę można pędzić.

Pinar jest bardzo ładnym, kolonialnym miasteczkiem, tylko wystrzegać się trzeba naciągaczy. Z założenia, każdy, kto podjeżdża do turysty na rowerze i coś oferuje, to tzw. jintero. Trzeba ich ignorować i nie wdawać się w żadne dyskusje. Nam już na wjeździe do miasta próbowali wmówić, że całe centrum jest zamknięte z powodu festiwalu salsy!
W Pinar najważniejszym planem było znalezienie biura naszego Havana Auto, by dowiedzieć się, jak można przedłużyć wypożyczenie samochodu o jeszcze jeden dzień. Nie było to zbyt skomplikowane, bo wystarczyło tylko podpisać dodatkowy kontrakt i zapłacić za dodatkowy dzień po normalnej stawce.

Ponieważ zostały nam tylko dwa dni, musiałyśmy zweryfikować nasze plany zwiedzania pd-zach. krańca wyspy. Nie było sensu pchać się kolejne 150 km po kiepskiej jakości drodze do Guanacabibes, bo pewnie znów trasa zajęła by nam pól dnia i na zwiedzanie i chodzenie po parku nie byłoby już czasu. Pojechałyśmy więc od razu do Vinales. Już po drodze było widać potężne mogoty, czyli płaskie, prostokątne skały, porozrzucane po całej dolinie. Na jednej z takich skał, w latach 50-tych Castro polecił namalować ewolucję ludzkości, z ostatnim stadium - człowiekiem socjalizmu. Mural de Prehistoria zajmuje aż 100 metrów długości, a namalowany został przez ucznia samego Diego Rivery. Przy dobrym aparacie, "dzieło" sfotografować można w całości z drogi dojazdowej, unikając opłaty za wstęp.

W okolicy Vinales warta polecenia jest Cueva de Santo Tomás. Jest to największy system jaskiń na Kubie. Całość ma aż sześć poziomów, ale turystom udostępniony jest tylko niewielki fragment. Jako że przyjechałyśmy w niedzielę, w okolicach godziny 16-tej i żadnych innych turystów nie było, przewodnik zaproponował nam alternatywną, ciekawszą trasę. Zamiast ścieżką dla turystów, ruszyłyśmy szybkim marszem, po kamieniach, do innego wejścia. Każda z nas dostała kask z czołówką, a przewodnik dodatkowo miał wielką latarkę. Nasza trasa w ogóle nie była oznaczona ani zabezpieczona. Przewodnik poprowadził nas kilometr w głąb przepięknej jaskini. Robiłyśmy tak dużo zdjęć niesamowitym formom stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów, że przewodnikowi wykończyła się mocna lampa do podświetlania ciekawych fragmentów. Zwiedziłyśmy dwa poziomy: czwarty i piąty i wróciłyśmy ta sama drogą do wyjścia. Całość zajęła nam jakieś 1,5 godziny.

Ale dziś w nocy zmarzłam! Cienkie przykrycie z narzuty na łóżku to trochę za mało jak na tutejsze warunki. Niestety nie zauważyłam, że w pomieszczeniu obok leżały koce! A do tego jeszcze pobudka o godzinie 5tej rano przez piejące przez następne dwie godziny koguty. Po ananasowym śniadaniu pojechałyśmy na zwiedzanie okolic Vinales, w kierunku Cueva de los Indios. Zwiedzanie skomercjalizowanej jaskini sobie odpuściłyśmy, by nie psuć wrażenia po wczorajszej Cueva de Santo Tomás.

Kolejnym punktem na naszej trasie były dwa fabryki w Pinar del Rio. Pierwsza słynie z produkcji wysokoprocentowego alkoholu - nalewki zwanej guaiavita. Za jednego dolara zwiedzić można mini-produkcję, obejrzeć beczki z alkoholem i owocami, a potem w sklepiku spróbować dwóch wersji nalewki: wytrawnej i słodkiej. Prób z Anią odbyłyśmy wiele, jako że tuż po nas zjawiła się angielska wycieczka i na tacy wystawiono mnóstwo małych kubeczków z próbkami. Słodka wersja mi tak zasmakowała, że kupiłam jedną butelkę do Polski.

W Pinar chciałyśmy też zwiedzić fabrykę tytoniu, jednak od jakiegoś czasu jest już ona nieczynna dla zwiedzających. Udało nam się za to obejrzeć jedyną na wyspie, prywatną plantację tytoniu Alejandra Robainy, znajdującą się w okolicach Pinar del Rio. Za dwa dolarki można było usłyszeć jak wygląda produkcja tytoniu i obejrzeć dwie małe szklarnie z wzrastającymi roślinkami. Na koniec pokazano nam jak tytoń się suszy i najważniejsze, jak zwija się go w cygara. Niestety na plantacji cygar się nie wytwarza, więc pokaz przygotowany był tylko pod turystów.

Po południu dojechałyśmy do San Diego de los Banos, dawnego kurortu i uzdrowiska, gdzie za pomocą kąpieli błotnych leczy się różne dolegliwości. Zapytany o jakaś casę particular miejscowy, uświadomił nas, że za dużego wyboru nie mamy, bo w miasteczku znajduje się tylko jedna kwatera prywatna, przyjmująca zagranicznych turystów! Dodatkowo, okazało się, że tego dnia Kubańczycy obchodzą wigilię św.Barbary, tradycyjne święto, spędzane w gronie rodzinnym, tak więc właścicielka tej jedynej casy wcale nie była chętna nas przenocować. Dopiero, gdy przyszedł mąż gospodyni z pracy, błyskawicznie podjął decyzję, że możemy u nich zostać. Jednak 25 CUC plus 5 CUC za jedzenie to sporo kasy. Tym razem bardzo uczciwie policzono nam jedzenie. Nie była to cena turystyczna tylko zwrot kosztów dla gospodarzy, którzy i tak przygotowywali z tych samych składników ucztę dla przychodzącej wieczorem rodziny. A my dostałyśmy pożywny,gesty rosół z kurczakiem, sok z mango, smażona mortadelę, ryż i zielone pomidory. Podczas wieczornego spaceru po bardzo sennym miasteczku odkryłyśmy ciekawie się komponujący, zdezelowany most wiszący na rzeka w okolicach uzdrowiska. Innych atrakcji brak.

Cueva de los Portales - Mariel - La Habana

Po pysznym śniadaniu pojechałyśmy pożegnać się z Kubańczykiem, który wczoraj znalazł dla nas nocleg. Facet biegle mówił po angielsku, gdyż spędził trzy lata w wojsku w Nikaragui. Teraz tam służy jego syn, a on sam, mimo wyższego wykształcenia, prowadzi w San Diego mały sklepik z napojami z zmiksowanych bananów i mango, sprzedawanymi za bardzo drobne, lokalne pieniądze. Jest dumny, że to jego mały, prywatny interes. Pogadaliśmy z nim trochę o polityce i o tym jak kiedyś i jak teraz Polska wygląda. Zdziwił się, że za czasów komunizmu nie mogliśmy podróżować i nie mieliśmy paszportów, tak jak oni teraz. Oboje z żoną czekają na śmierć Fidela i na nadejście lepszych czasów. Co ciekawe, wciąż podziwiają Che, który w czasach rewolucji przebywał również w pobliskich jaskiniach.

Właśnie te jaskinie były głównym celem dzisiejszego dnia. Cueva de los Portales to miejsce w górach, zupełnie nierozreklamowane i wcale nie tak prosto tam trafić. Wiedziałyśmy, że na trzecim skrzyżowaniu za San Diego trzeba skręcić w prawo. Żadnych ludzi na trasie nie było, a wąska, fatalnej jakości niby-asfaltowa droga miała kilka mylących rozjazdów w las. W jedną taką ścieżkę skręciłyśmy i wydawało się, że to jest to, gdyż widać było ślady dawnych klombów i utwardzenia nawierzchni. Niestety na końcu ścieżki czekały na nas ruiny domu i gęsta dżungla. Kilka kilometrów dalej pojawiły się pojedyncze chatki i znak na Campismo de Portales.

Na miejscu przywitał nas bardzo miły przewodnik, nauczyciel języka hiszpańskiego, a z zamiłowania - historyk. Bardzo dokładnie opowiedział nam historię jaskini. W XIX wieku była to prywatna własność Manuela Cortiny. Już wtedy przybywali tu kuracjusze z San Diego de los Banos, a właściciel wynajął japońskiego architekta do zaprojektowania systemu ścieżek wokół przecinającej jaskinie rzeki. W 1961 roku miejsce to odwiedził Che i stwierdził, że nadaje się ono idealnie na siedzibę rewolucjonistów. W jaskini niewiele trzeba było zmieniać, postawiono tylko mały, murowany budynek i wstawiono stół, krzesła i kilka łóżek. Sprzęty te do dziś dnia się zachowały i obok wielkiego kontenera na wodę, przedstawiane są niemalże jako relikwie pozostałe po wodzu. Każde miejsce oznaczone jest tabliczką, wyjaśniającą, do czego dany sprzęt był przez Che używany.

W drodze powrotnej do Hawany, chciałyśmy jeszcze zwiedzić fabrykę cukru w San Cristobal. Mimo dokładnej mapy, bardzo trudno było nam znaleźć zjazd z do tego miasta, bowiem połowa dróg przecinających autostradę w ogólne nie jest oznaczona! Zazwyczaj nie ma też zjazdów, tylko są zwykłe skrzyżowania. W San Cristobal powiedziano nam, że są dwie cukrownie, ale nikt nie wiedział, która z nich można zwiedzać. Pojechaliśmy do tej imienia Jose Martiego, bo fajnie brzmiało. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że zwiedzać akurat można tą drugą, imienia 30tego listopada. Było już jednak na tyle późno, że nie miałyśmy czasu jej szukać na obrzeżach miasta. Trzeba było do 19tej oddać samochód w wypożyczalni w Hawanie.

Tym razem wjazd do miasta okazał się by o wiele prostszy. Autostradą kierowałyśmy się na Mariel, a dalej cały czas prosto, główna ulica wyprowadziła nas na Malecon. Przed nami został już tylko jeden problem - oddać samochód i zapłacić za skradzione lusterko. Gdy przedłużałyśmy wypożyczenie auta, facet w wypożyczalni powiedział nam, że nasz raport policyjny na niewiele się zda, gdyż jest tam napisane, że samochód nie był pilnowany w nocy. A poza tym standardowo, jeśli szkody są niższe, niż 350 CUC, to i tak pokrywa je wypożyczający (o tym akurat wiedziałyśmy, ale nie miałyśmy pojęcia, ile może kosztować lewe lusterko z kierunkowskazem do VW). Na szczęście stawki w Havana Auto okazały się bardzo niskie i zapłaciłyśmy tylko 62 CUC. Zadowolone, zakończyłyśmy dzień popijając mojito za 3 CUC, w knajpce dla turystów na Malecon. A na zewnątrz lał tropikalny deszcz.

La Habana

Przez ostatnie dwa tygodnie niemalże codziennie wstawałyśmy między 6tą a 7mą, a następnie spędzałyśmy co najmniej kilka godzin w samochodzie. Teraz nastąpił czas zwiedzania Hawany na pieszo. Można było też dłużej pospać? W sumie, to aż tak wiele w Hawanie do zwiedzania nie mamy, a przed nami jeszcze dwa pełne dni. Pierwszego dnia po przylocie przeszłyśmy cały Malecon i spory kawałek Vedado. Pozostała nam Habana Vieja i pobliskie fortece. Jeśli ktoś nie lubi namiętnie chodzić po muzeach to ciężko zapełnić program na całe dwa dni.
Włócząc się od 9tej do 17tej obskoczyłyśmy całe centrum, łącznie z zwiedzeniem fabryki cygar i przejściem się po Barrio Chino, czyli kubańską chińską dzielnicę. Na ulicach widać dużą różnicę, w porównaniu do połowy listopada, kiedy to pierwszy raz chodziłyśmy po mieście. Wtedy było cicho, spokojnie, a teraz, na początku grudniowego sezonu, autokary pełne turystów, Kubanki w strojach ludowych, pozujące do zdjęć za kasę i targowiska z pamiątkami. Spotkany na placu katedralnym malarz powiedział mi, gdzie w Starej Hawanie można dobrze zjeść za monedę nacional. Nawet nie była to knajpka, tylko male pomieszczenie z ladą, przy której na stojąco zjeść można było jedno z trzech dań: lomo con arroz, cerdo con arrozi jeszcze jakiś trzeci typ mięsa. Dania te wyglądały bardzo podobnie: góra ryżu z czarną fasolą, chipsy z banana i albo cieniutki kawałek pieczonej wołowiny albo boczek. Smakowało wybornie, a kosztowało niecałego dolara (20 lokalnych pesos).

W Pinar del Rio nie udało nam się zwiedzić fabryki cygar, więc jedyne co nam zostało, to najbardziej znana, udostępniona turystom hawańska fabryka Partagas. Wstęp to aż 10 CUC za około półgodzinne zwiedzanie z przewodnikiem. Nie wolno robić zdjęć; aparaty zostawia się w specjalnej przechowalni w holu. Mimo wszystko warto zobaczyć jak naprawdę produkowane są cygara. Na mnie to miejsce zrobiło niesamowite wrażenie. Teraz, kiedy zobaczyłam te ręczna robotę, w którą zaangażowane jest aż tyle osób, nie dziwię się, że cygara są tak drogie.

Zwiedzanie zaczęliśmy od miejsca, gdzie sortuje się liście, przeznaczone na zewnętrzną warstwę cygara. Na kolejnych piętrach robotnicy zajmowali się układaniem środkowych liści i zwijaniem ich w cygara. Uczniowie przygotowywali liście do gorszych cygar, a na wyższym piętrze, najbardziej wykwalifikowani pracownicy, zwijali liście do cygar najwyższej jakości. Następne piętro, mieszczące 260 doświadczonych osób zajmowało się tylko owijaniem cygar w zewnętrzny liść. Obok siedzieli kontrolerzy, którzy sprawdzali 70% cygar przygotowanych przez każdego pracownika, a jeśli znaleźli jakiekolwiek uchybienia w jakości, kolorze lub długości, kolejnego dnia sprawozdano 100% pracy danej osoby.
Inną specjalizację stanowiło układanie cygar w kolejności od najjaśniejszego do najciemniejszego do tymczasowych pudełek. Gdy cygara już się ułożyły, nakładano im banderolę i przekładane były przez następnych pracowników do nowych pudełek. Nauka fachu na każdym z opisanych poziomów produkcji cygar trwa co najmniej 9 miesięcy a zarobki to 120 do 400 lokalnych pesos miesięcznie (5-15 $) w zależności od kwalifikacji i ilości przygotowanych dziennie cygar. Każdy pracownik ma prawo wypalić na miejscu trzy cygara dziennie, a podczas pracy na hali czas umila lektor, czytający gazetę lub powieść.
Warto to było wszystko zobaczyć!
Chociaż jeden dzień w Hawanie trzeba było skończyć, popijając w lokalnym barze na rogu mojito (2 CUC) z miejscowymi (no.miejscowi to raczej popijali rum na szklanki.).

Pakowanie, pakowanie i największy problem - jak owinąć trzy butelki alkoholu i dwie pulpa de mango, tak by bezpiecznie dojechały doPolski. Większość rzeczy to cienkie koszulki, a to, co grubsze trzeba będzie założyć na siebie, bo wracamy przecież do zimnej Europy.
Ostatni dzień pozostawiłyśmy sobie na bezcelowe przechadzki po mieście. Ewa poszła zwiedzać muzea, a ja z Anią szukałyśmy jakiejś wieży by móc obejrzeć Hawanę z góry. Tak trafiłyśmy na camara oscura na Plaza Vieja. Kamera ta na żywo pokazuje obraz z hawańskich ulic. Ma zasięg do 6 km, a przewodniczka okrąża nią centrum 360 stopni, przybliżając co ważniejsze budynki. Najfajniejsze jest to, że widać jeżdżące po ulicach samochody, czy ludzi wywieszających pranie na balkonach. Potem można z dachu budynku jeszcze raz obejrzeć panoramę całego miasta. Za całą tę przyjemność kasują 2 CUC, ale myślę, że nie były to zmarnowane pieniądze.

W południe poszłyśmy znów do odkrytej wczoraj knajpki na lokalny obiadek, tym razem dodatkowo, z pysznym ryżowo-waniliowo-karmelowym deserem: flan de leche.
Ostatni plan na ten dzień to próba dostania się lokalnym transportem na druga stronę zatoki, by zwiedzić fort Fortaleza de San Carlos de la Cabana. W jedną stronę chciałyśmy przepłynąć promem przez Casa Blanca, a wrócić - autobusem przez tunel. Prom odpływa co 20 minut z przystani niedaleko Plaza Vieja, a kosztuje tylko 10 centavos. Jest to tak mało, że nawet nie wiem, jak to przeliczyć na dolary! Prom dowiózł nas do miejscowości Casa Blanca, skąd na pieszo, pod gorę, mijając po drodze wielki pomnik Chrystusa, górujący nad miastem, doszłyśmy do wielkiego, hiszpańskiego fortu. Tutaj posiedziałyśmy na murach aż do zachodu słońca, obserwując pobliski zamek Castillo El Morro i znajdujący się po drugiej stronie wody, Malecon.

Powrót do miasta był bardzo prosty - wystarczyło zejść do autostrady i poczekać na przystanku na jakikolwiek autobus jadący przez tunel do Hawany. O 19.30 czekała już na nas taksówka, która, sobie tylko znaną, boczna drogą, dowiozła nas na lotnisko. Ostatnie pesos convertibles wydałam na dodatkowe dwa litry Havana Club. Niestety w Madrycie, gdzie się przesiadaliśmy celników za bardzo nie interesowało to, że alkohol kupiłam na Kubie w strefie wolnocłowej i kazali mi nadać go na bagaż główny! Musiałam wiec wyjść i zrobić jeszcze raz check in, pozbywając się mojego jedynego małego plecaczka i bluzy z długim rękawem. Śmiesznie musiałam wyglądać zarówno w Madrycie, jak i po wylądowaniu w Berlinie, opalona, w krótkim rękawku, przy temperaturze około 4 stopni na zewnątrz.