Dyneburg

Oj, sporo tu ciekawych miejsc znaleźliśmy. Tuż za południowo-wschodnią granicą z Litwą znajduje się miasto Daugavpils, po polsku zwane Dyneburgiem. Przewodnik Pascala sprawy nie ułatwia, więc nawet znalezienie czegoś takiego dużego jak twierdza, może byc trudne, ale w końcu, o zmroku, nawet nam się udało.

Twierdza, a raczej jej pozostałosci, oraz pobliskie sowieckie koszary, tak do końca opuszczone nie są. Spać się tam nie da, bo otoczone są drutem kolczastym, a jedyny wjazd jest przez bramkę ze strażnikiem. W ciągu dnia, o dowolnej godzinie od wczesnego poranka aż do zmroku, na teren można wjechać autem lub wejść na pieszo, za symboliczne 0,20 łata, czyli za niecałe 2 zł.

Jako że zapowiadało się długie zwiedzanie, postanowiliśmy zaatakować twierdzę o poranku (duchem łącząc się z ekipą przebywająca w tym samym czasie w twierdzy Przemyśl ;). Teren rzeczywiście był ogromny i samo obejscie ze zwiedzeniem kazamat i jednego budynku koszarowgo zajęło nam prawie dwie godziny. Prawie wszystkie koszarowce były zabite dechami, ale przy niewielkiej inwencji dało się znaleźć jakieś dziury i zajrzeć do środka. Niestety budynki były dokładnie wysprzątane po ostatnich gosciach, czyli rosyjskiej szkole inżynierskiej. Tylko gdzieniegdzie dało się przyuważyć wyblakłe napisy na murach (cyrylicą).

Lipawa

Drugą, ciekawą twierdzę, obejrzeliśmy już pod koniec naszego wyjazdu, w kurlandzkiej Lipawie (Liepaja). Nawet Pascal wspominał tu o resztkach budynków zalewanych morzem, mrocznie tłumacząc jak tam dojechać. To trzeba było odnaleźć koniecznie!

Nie za bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, kompletnej ruiny w morzu czy raczej wielkiej, zniszczonej twierdzy na plaży? Na początek znaleźlismy dwa, małe, nabrzeżne bunkry i jedną, rozwaloną halę, która z twierdzą na pewno nic wspólnego nie miała. Po kolejnych kilkunastu minutach krążenia, najpierw autem, a potem na pieszo, wzdłuż wybrzeża, dostrzegliśmy jakiś mały budynek w wodzie. I zaczęło się!

Rzeczywiście była to kompletna ruina, i to w większości głęboko, w wodzie. Na samym brzegu leżały jeszcze resztki schodów i przejśc się można było jednym, długim korytarzem. Super miejsce!

Radośnie postanowiliśmy podjechać tam autem (no bo skoro da je się otworzyć nożyczkami, to lepiej mieć je cały czas na oku ;) I tu znów nastąpił problem. Auto, owszem, nadal stało tam, gdzie je zostawiliśmy, ale utwardzana, nadmorska droga miała jeden, piaszczysty fragment. Ciągu dalszego można się domyślić. Żółwik dawał z siebie co mógł, ale miękki piach był nie do pokonania. Ani w jedną, ani w drugą. Zamiast zwiedzania twierdzy, pozostało nam więc szukanie pomocy wśród miejscowych (może jakiś zabłąkany traktor w środku miasta?). Na traktor nie trafiliśmy, ale z pomocą nadeszła lokalna, punkująca ekipa surferów. Jeden z nich miał niezły ubaw, jak okazało się, że utknęliśmy dokałdnie w tym samym miejscu, co on jakiś czas wcześniej! Udało się! Pieniędzy za pomoc nie chcieli, a my w podzięce mogliśmy dać im nasze jedyne pozostałe, estońskie piwo :)

Tak z krótkiego zwiedzania Lipawy zrobiły się 4 godziny, przed nami był już tylko pięknie oświetlający twierdzę zachód słońca ...i szukanie noclegu.

Łotweskie zamki

Łotwa to też ciekawe miejsce dla miłośników gotyckich zamków i ruin. Zaczęliśmy od małego Koknese, gdzie ruiny dawnego zamczyska leżą na skraju dwóch rzek.

Potem była Bauska, czyli dla każdego coś miłego: część zamku odnowiona i otynkowana, z muzeum w środku, a druga część to zachowana ruina z wieżą widokową (zgadnijcie, gdzie poszliśmy :)

Kolejna ruina to Sigulda, zaledwie kilka ścian na podmiejskim wzgórzu, z pięknym widokiem na następny, odnowiony juz zamek w Turaidzie. Tego ostatniego już nie zwiedzaliśmy w środku, gdyż trzeba było wykupić wstęp do całego, wielkiego parku z jaskiniami, muzeami i tym podobnymi atrakcjami (chodzenie na pół dnia). Trochę nie mieliśmy na to czasu, bo Estonia na nas czekała.

Najfajniejszy zamek okazał sie być na końcu naszego łotewskiego szlaku ruin. Było to Cesis, z XIII-to wiecznym, krzyżackim zamkiem, gdzie przy wejściu każdy turysta dostawał szklaną latarenkę z zapalonym kagankiem. Światełko to było przeznaczone do zwiedzania wieży i wspinania się po jej - chwilami mrocznych - schodkach. Sama forma sprawiła, że od razu popadliśmy w średniowieczny klimat, mimo prażącego na zewnątrz słońca. A na zamkowym dziedzińcu, przy ognisku, napić się można było starodawnej, ziołowej herbatki, warzonej w wielkim garze nad ogniem. Było to dobre miejsce na drugie śniadanko. Do dziś nie wiemy, czy ta herbatka była płatna, czy nie... ale kubeczki stały, więc obsłużyliśmy się sami. Powrotny spacer niewieką Starówką, wśród drewnianych chat, dopełnił klimatu.

Jedyne łotewskie rozczarowanie, związane z krzyżackimi zamkami, to Windawa (Ventspils), z zapowiadaną przez Pascala warownią krzyżacką, która okazała się być otynkowanym budynkiem z muzeum w środku :(