Rosyjska baza rakietowa

Do zwiedzania Estoni byliśmy najbardziej przygotowani, mimo że w przewodniku na temat tego kraju było akurat najmniej napisane. Przed wyjazdem udało mi się trafić na świetną, prywatną stronkę, opisującą najciekawsze miejsca w tym kraju. Opis bardzo subiektywny, ale w dużej mierze spójny z naszą wizją miejsc ciekawych, czyli zawierający fotki nie tylko folderowych estońskich zabytkow, lecz również zamczystych ruin i sowieckich pozostałości. (Photos of Estonia)

Zaczęliśmy od wyzwania, tuż za południową granicą z Łotwą. Gdzieś tam miały się znajdować pozostałości po rosyjsiej bazie rakietowej. Brzmiało poważnie, tylko gdzie tego szukać, skoro baza nie znjaduje się dokładnie w wiosce, której nazwę nam podano. Pojeździliśmy troche w tę i z powrotem po wiejskich drogach, szukając i spodziewając sie nie wiadomo czego i nie wiadomo gdzie. Mieliśmy tylko jedną fotkę ze strony Otto.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a tu nic. W desperacji postanowiliśmy wrócić do wioski i rosyjsku (który nie za bardzo znamy, a słownika zapomnieliśmy), zapytać miejscowych dziadków. Nie wiem jak Adam to zrobił, ale informację uzyskał. Ruszyliśmy z powrotem do lasu, tym razem już właściwą scieżką i trafiliśmy na rozwalony wielki hangar. Potem jeszcze udało nam się znaleźć parę bardzo zrujnowanych hal (kierując się teorią Adama, że jedziemy tam gdzie leśna droga zamienia się w utwardzaną, bo przecież do rakiet dojazd musiał byc!).

Teren był ogromny i robiło się ciemno, W rzeczywistości za dużo tam już nie pozostało, ale fajnie pomyśleć, że udało nam się takie miejsce znaleźć.

Narwa i Paldiski

Z posowieckich, wciąż żywych pamiątek, odwiedziliśmy jeszcze miasto Narwa, czyli rosyjską ostoję na samej granicy, na północy kraju. Jest to wciąż enklawa rosyjska, gdzie, jak się wchodzi do sklepu, najpierw mówią do ciebie po rusku, a dopiero jak nie rozumiesz, to próbują po estońsku.

Oprócz szarych, rosyjskich, odrapanych bloków, kilku "zachodnich" centrów handlowych i zamku-muzeum, nie ma tam nic. Witryny sklepowe świecą pustkami i nostalgią, restauracje nie istnieją, a po 18tej na ulicach robi się pusto. Jedynie kolejka na granicy wciąż żywa.

Warto tu jednak przyjechać, by chociaż rzucić okiem na ogromną, rosyjską twierdzę po drugiej stronie rzeki, czyli już w Rosji, w Iwangorodzie. Robi wrażenie, szczególnie jak wejdzie się na wieże zamku po stronie estońskiej i na rosyjską twierdzę popatrzy z góry.

Ciekawość za spotkaniem z dawnym ZSSR pognała nas równeiż do małego miasteczka Paldiski, do 1992 roku w ogóle zamknietego dla cywili. I tu podobna sytuacja jak w Narwie. Nic poza starymi, odrapanymi blokami, ustawionymi w rzędach, wdłuż kilku ulic centrum. Ale nie tego szukaliśmy.

Gdzieś tu miał się znajdować tzw. mural, czyli pomnik - płaskorzeźba, przedstawiająca dzielnych, sowieckich żołnierzy. I znów pół godziny krążenia i szukania. Mielismy mała fotkę, ale nawet miejscowi nie wiedzieli, gdzie to jest. A tu nagle, włócząc sie po podmiejskich, opuszczonych koszarach, dostrzegliśmy wyblakły już mural, schowany w wysokiej trawie i krzakach :) Cel osiągnięty!

Wyspa Hiiumaa

Na zwiedzenie wszystkich posowieckich obiektów, opisanych na stronie Otto, nie było szans więc jako ostatni wybralismy wyspę Hiiumaa, która w danych latach była w ogóle zamknięta dla obcokrajowców, a miejscowi wjeżdżali tam tylko za okazaniem specjalnych przepustek.

Już w Talinie ostrzegano nas, że możemy mieć problem, jeśli wcześniej przez Internet nie wykupimy biletów na prom, ponieważ promów tam pływa mało, a zmotoryzowanych chętnych na odwiedziny wyspy jest sporo. Jako, że dostępu do netu nie mieliśmy, a poza tym, bilety przez neta, jako rezerwacje, były jeszcze droższe niż cena w porcie (w porcie ok. 50 zł za auto i 2 osoby w jedną stronę, sprzedawane tylko na najbliższy prom), postanowiliśmy zaryzykować i pojechaliśmy w ciemno.

Jeden prom musieliśmy przepuścić i odczekać kolejne dwie godziny na następny, na który już się załapaliśmy (ale była to wrześniowa środa wieczór i lał deszcz, więc raczej nie był to szczyt sezonu turystycznego). Dopłynęliśmy nocą i z rana rozpoczęliśmy poszukiwania obiektów - tym razem sowieckich bunkrów.

Na początek znaleźliśmy jeden bunkierek obserwacyjny na plaży. I nic więcej. Wiedzieliśmy tylko tyle, że calość powinna się znajdować na półwyspie Tahkuna, wzdłuż którego ciągną się dwie drogi: wschodnia i zachodnia. Na wschodzie niewiele udało się znaleźć, ale od zachodniej strony już przy samym asfalcie zaczęły pokazywać się bunkry!

Ku naszemu zdziwieniu, na końcu półwyspu była nawet mapka, z angielskimi objaśnieniami, co się gdzie znajduje, i z informacją, że jak ktoś ma własną latarkę, to w środku może też znaleźć kilka interesujących rzeczy. I interesująco było :)

Zachowane, pordzewiałe prycze wojskowe, półki na amunicję, szafki, a nawet kaloryfery! Była też wieża obserwacyjna i odnowiony mural z dawną mapą ZSSR. Do części obiektów w lesie kierowano nawet za pomocą małych, brązowych tabliczek, po estońsku, dla nas totalnie nie zrozumiałych. Cały teren był świetny i bardziej wyglądał na opuszczony niż skatalogowany przez jakieś muzeum. Nie spotkaliśmy też żadnych ludzi.

Zamek w Laiuse

Po powyższym opisie Estonii możnaby dojsć do wniosku, że kraj ten składa się głównie z szarych pozostałości radzieckich. A to nieprawda, mimo wciąż bardzo wysokiego odestku mieszkańców pochodzenia rosyjskiego. Tak samo jak na Liwie i Łowie, i tu można kilometrami jeździć tu po małych, niemal w całości drewnianych wioskach, podziwiać piękno lokalnych jezior i znaleźć romantyczne zamki.

Najwięszą niespodzianką okazały sie ruiny w niewiekim Laiuse (i tu znów antyukłony dla Pascala, który o tym zameczku nawet nie wspomniał, mimo jego polskiej historii!). Aby nie było za łatwo, zamek ten nie znajduje się w wiosce Lauise, którą nota bene, przejechalismy trzy razy wzdłuż i w szerz w poszukiwaniach ruin! Miejscowi nei byli zbyt pomocni, bo posługiwali się rosyjskim w mniej więcej takim samym stopniu jak my i pozostała nam obopólna gestykulacja.

Ale w końcu znaleźliśmy to właściwe miejsce. Wioskę należało minąć i po prostu jechać kilka kilometrów dalej główną szosą, do koljenej wioski o innej nazwie. Tam już z dalek abylo widać niezwykle malowniczą ruinę (w sumie tylko trzy ściany ale z gotyckim klimatem). A do tego poslka tablica upamiętnijąca polskie czasy na zamku!

Na zakończeniewskazówka dla koneserów lotnictwa: warto odwiedzić muzeum samolotów pod Tartu. Kilkanaście maszyn, zgormadzonych na sporym polu. Aby tam jednak trafić należy wydrukować opois dojazduy ze strony muzeum i koniecznie zapisac nazwę museum po estońsku (nie kojarzy się z niczym).