Jak znaleźliśmy się w Maroko
Pomysł wyjazdu wziął się nie wiadomo skąd. Ponoć rzucił go niejaki Tadziu, potem ktoś podjął wątek i informacja o wyprawie na Toubkal obiegała coraz szersze grono znajomych. Gdy doszło do wyznaczenia terminu i kupna biletów, na liście było już 15 osób! Wg kryterium ceny i długości wyjazdu, podzieliliśmy się na dwa turnusy: 11-to i 13-to dniowy. Okazało się, że bardzo atrakcyjny dojazd oferują tanie linie Easy Jet. Ceny za loty Berlin-Madryt i Madryt - Marakesz zaczynały się już od 740 zł ze wszystkimi opłatami, w dwie strony. Decyzję jednak trzeba było podjąć bardzo szybko, bo z dnia na dzień cena wzrastała o kilka euro. Nim się zebraliśmy, było to już 860 zł! W ten sposób na początku lutego podjęta została zbiorowa decyzja o wyjeździe w Atlas Wysoki, w ekipie, z której każdy z nas znał tylko po kilka osób i za wiele o sobie nie wiedzieliśmy.
Kolejnym krokiem było zorganizowanie dojazdu do Berlina. Krzyśkowi udało się znaleźć bardzo tani parking pod lotniskiem Schoenefeld, gdzie za 11dniowy postój auta zapłaciliśmy tylko 50 euro (i to wraz z dowozem na lotnisko!). No i tak ruszyliśmy, po brzegi zapchanym autkiem, z pięcioma osobami w środku, o 5-tej nad ranem, z prawie godzinnym opóźnieniem :) Jako, że lecieliśmy tanimi liniami, w Madrycie musieliśmy odebrać bagaże i jeszcze raz przejść check-in. Na lotnisku czekaliśmy prawie 5 godzin. Mieliśmy dzięki temu okazję powygrzewać się na hiszpańskim, nieco zimowym, słoneczku i rozpocząć wznoszenie toastów za udany wyjazd.
Marakesz powitał nas wieczornym chłodem. Mimo ostrzeżeń w przewodnikach, że po godzinie 18tej na lotnisku trudno jest wymienić walutę, kantor był otwarty, tak więc nabyliśmy lokalne środki płatnicze i ruszyliśmy na poszukiwanie lokalnego środku transportu. Przed wyjściem z lotniska natknęliśmy się jeszcze na ostatniego, 16-tego uczestnika naszej wyprawy - Macieja, który właśnie przyleciał z Dublina. Mieliśmy szczęście, bo przed lotniskiem czekał akurat jadący do centrum autobus nr 19 (20Dr). Wysiedliśmy w okolicach placu Dżemma El Fna i zagłębiliśmy się w boczne uliczki w poszukiwaniu taniego, nieklasyfikowanego hoteliku.
I tu już zaczął się chaos - nie jest łatwo szukać hotelu dla i w osiem osób! Ale udało się - za 60Dr od osoby upakowaliśmy się w trzy pokoiki, zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu jedzenia i pierwszych, marokańskich wrażeń. Na głównym placu, w późnych godzinach wieczornych tętniło życie. Z porozstawianych po środku placu straganów z jednej strony pokrzykiwali na nas naganiacze lokalnych 'knajpkowozów', a z drugiej strony zachęcali nas sprzedawcy świeżo wyciskanego soku z pomarańczy (3Dr). Zjedliśmy ogromną, pyszną kolację, popiliśmy soczkiem i mieliśmy dość wrażeń z bardzo długiego, pierwszego dnia.
Marakesz
Na dziś zaplanowaliśmy zwiedzanie Marakeszu - grupa nr 1 oraz dojazd nad morze - grupa 2, a także powrót z nad morza - grupa 3, (to grupa, która przyjechała wcześniej i mała dołączyć do nas na wyjście w góry). Ale to skomplikowane - aż się sama dziwię że się wszyscy nie pogubiliśmy i ze wszystko udało nam się zgodnie z planami zrealizować!
Marakesz mnie zachwycił. Spodziewałam się bliskiej Europie komercji, nastawionej na turystów, a spotkałamodmienny, tradycyjny, arabski świat. Pierwszy marokański dzień rozpoczęliśmy od śniadanka w lokalnej knajpce. Zamówiliśmy gorące placki z serkiem topionym, kawę i świeży sok z pomarańczy. Placki przygotowywała na specjalnym stole - patelni, gruba Marokanka, nieustannie wałkując ciasto i polewając patelnie obficie oliwą. Danie proste, a rewelacyjne w smaku!
Zwiedzanie zaczęliśmy od włóczenia się po uliczkach Medyny, aż doszliśmy do Palais de la Bahia, czyli do ozdobnego, XIX-to wiecznego pałacu wezyra. Wnętrza ciekawe, ale tłum Francuzów nie do zniesienia! Zprzyjemnością zagłębiliśmy się w kolejne uliczki Medyny, a dzięki pomocy miejscowych dotarliśmy do dawnej żydowskiej dzielnicy Mellah. Niesamowite klimaty: wąskie, pełne zakamarków uliczki, budynki w kolorze czerwono-pomarańczowym, małe sklepiki i stargany z aromatycznymi przyprawami. I prawie wcale nie było turystów. Po Medynie włóczyliśmy się przez kilka godzin, po drodze zwiedzając również ciekawe, ale zatłoczone grobowce Sadytów oraz pełen bocianich gniazd pałac El Badi (z dodatkowo płatną atrakcją, czyli "minibarem", którego jednakże nie polecam ;).
Późnym popołudniem plac Dżemma El Fna, jak co dzień, zaczął się zapełniać lokalnymi artystami, poskramiaczami węży, tancerzami, grajkami i innymi egzotycznymi naciągaczami turystów. Jest to największy, tętniący nocnym życiem, handlowo-rozrywkowy plac w Afryce. Miejsce bardzo ciekawe, ale upiorne, jeśli chodzi o robienie zdjęć. Niezależnie w jakim kierunku pstryknie się fotkę, w ciągu kilku sekund pojawia się jeden lub więcej naciągaczy, twierdząc, że należy zapłacić za zrobienie zdjęcia jego ekipie! Całe zamieszanie więc najlepiej obserwować z knajpek na dachach okolicznych budynków. Niestety większość takich miejsc wpuszcza tylko gości zainteresowanych konsumpcją. Nie można zamówić sobie kawki lub soczku i po prostu posiedzieć. Nam jednak udało się znaleźć w jednym z rogów placu dopiero co budujący się taras, który nie miał żadnych zastrzeżeń do zamawiania tylko herbatki miętowej i spędzania przy niej wieczoru, obserwując toczące się w dole życie uliczne.