Marakesz - Asni- Tin Mal - Imlil - Arumd
Dziesięcioosobowa ekipa w komplecie, tak więc rozpoczynamy realizację podstawowego planu wyjazdowego - wyprawę w Atlas Wysoki. Najpierw śniadanko w lokalnej knajpce, potem 1,5 km dojścia na północny dworzec poza murami starego miasta. Nim dotarliśmy do celu, złapał nas już kierowca busa do Asni i mieliśmy transport za 20Dr. Chcieli dodatkowe 5Dr za umieszczenie bagaży na dachu, ale ich wyśmialiśmy. Poniecałych dwóch godzinach byliśmy w Asni. W międzyczasie, pół na pół na migi i po francusku (czyli wjęzyku nam kompletnie obcym), kierowca dowiedział się, że w planach mamy dojazd do Imlil, ale zwiedzającmeczet Tin Mal. Obrotny Berber postanowił ubić interes. Zaproponował nam wynajęcie całego busa za 120Dr odosoby za cała podróż, wraz z czekaniem na nas podczas zwiedzania meczetu. Po targach zeszliśmy do 100Drza osobę. Kierowca wyprosił z busa miejscowych pasażerów, zmienił swoja trasę i dalej już jechał tylko znami.
Dzięki przejazdowi do Tin Mal mieliśmy okazję poznać słynną, górską drogę w kierunku Tizi n'Test, czylinajwyżej położonej przełęczy drogowej w Maroko. Wjechaliśmy w surowe, wysuszone, szare góry Atlasu. Wąskadroga powoli pięła się w górę, ruch był niewielki, a my podziwialiśmy widoczki. Samo Tin Mal to sporejwielkości meczet z XII wieku, malowniczo położony na wzgórzach ponad wioską. Mury zewnętrzne ma wdoskonałym stanie, natomiast w środku zachowały się tylko łuki i piękny portal wejściowy.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Imlil. Jeszcze nie zdążyliśmy zdjąć bagaży z busa, a już czekał na nasmiejscowy z propozycją taniego noclegu w Amrud (30Dr), kolejnej wiosce za Imlil, w kierunku na Toubkal.Szybko dobiliśmy targu i poszliśmy na poszukiwania różnych przydatnych drobiazgów w górach. Największyproblem mieliśmy z kupnem butli Camping Gas. Owszem mieli butle, ale nabijane, bardzo starego typu, którenie pasowały do naszych kartuszy. Na szczęście po godzinie poszukiwań, ktoś z miejscowych przyniósł namdwie nowsze butle (po 80Dr).
Nie mniejszy kłopot był ze zjedzeniem ciepłej kolacji. Podstawowym posiłkiemw górskiej części Maroko jest tadżin, czyli prażony na wolnym ogniu, w specjalnym glinianym naczyniu gulaszz warzywami. Danie to zazwyczaj zamawia się rano przed wyjściem w góry, tak by czekało już po powrocie. Mypróbowaliśmy je znaleźć w lmlilu wieczorem. Jako że cały dzień nic nie jedliśmy, chcieliśmy zamówić jakieś sześć porcji. Wzbudziło to salwę śmiechu u naszego gospodarza. On w swojej knajpce miał na kuchence jedentadżin, a po przejściu całej wioski, przyniósł jeszcze dwa! Tak więc wyszedł nam jeden talerz na trzy osoby.Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że był to mój najlepszy tadżin w trakcie całego wyjazdu.
Lekko posileni ruszyliśmy na pieszo w 40-tominutową drogę do Amrud. Wspinaliśmy się w górę bardzomalowniczą trasą przez kwitnące gaje orzechowe (przynajmniej z wcześniej czytanego opisu wynikało, żepowinny to być orzechowce). Spartański nocleg u Berberów, w dopiero co wybetonowanym pomieszczeniu,nazwany przez mnie nocą w betoniarce, na pewno na długo pozostanie w pamięci moich współtowarzyszy.
Arumd - Sidi Szamharusz - schronisko Neltner pod Toubkalem
Ponieważ już poprzedniego dnia pokonaliśmy fragment trasy w kierunku schroniska, dziś mogliśmy dłużej pospać i niespiesznie wyruszyć w dalszą podróż dopiero po godzinie 9tej. Było to już na tyle późno, że nad położoną pod nami doliną zaczęły unosić się mgły, przykrywając niżej położone domostwa. A nad nami wciąż wznosiły się na tle niebieskiego nieba ośnieżone szczyty! Niestety w ciągu całego dnia chmury i mgły były tuż tuż za nami, a słońca było niewiele.
Droga początkowo wiodła poprzez kamieniste dno rzeki, potem zaczęła łagodnie piąć się w górę. Trasa do Sidi Szamharusz była dość łatwa, dopiero za wioską ostrzej zaczęła piąć się w górę, praktycznie bez fragmentów po płaskim. Cały czas wyprzedzały nas obładowane muły, wraz z Berberami, oferującymi, za stosowną opłatę, podwiezienie plecaków do schroniska. Turystów zbyt wielu nie spotkaliśmy, minęły może nas ze dwie większe ekipy. Największe urozmaicenie na trasie zafundowała nam Kasia, oznajmiając w pewnym momencie, że zostawiła gdzieś podczas postoju torebkę z paszportem i innymi dokumentami! Wiadomość ta szybko obiegła nasza ekipę, rozciągniętą na około kilometr na górskiej trasie. Zafundowaliśmy sobie więc dodatkowy odpoczynek, a Kaśka z chłopakami pobiegła w dół w poszukiwaniu zguby. Na szczęście torebkę znalazł idący również do schroniska Marokańczyk, także Kasia uniknęła wycieczki do marokańskiej ambasady w Rabacie ;) W sumie do przejścia mieliśmy jakieś 10 kilometrów. Na końcówce trasy spotkać można już było spore płaty zmrożonego śniegu. Do schroniska doszliśmy we mgle koło godziny 16-tej.
Zmierzamy na najwyższy szczyt Afryki Północnej
Teoretyczne tego dnia mieliśmy pójść na Toubkal. I wyszliśmy zgodnie z planem, o godzinie 6.40, po lekkim śniadanku, z ambitnie spakowanymi plecakami na ciężką i nieprzewidywalną trasę górską. I nieprzewidywalnie rzeczywiście było, ponieważ na Toubkal, a nawet w jego kierunku, w ogóle nie doszliśmy. Wiedzieliśmy, że za schroniskiem mamy się kierować na lewo, ale wyszliśmy jako pierwsi i poszliśmy pośladach z poprzedniego dnia. Niestety nie były to ślady ludzi idących na Toubkal, a prawdopodobnie narciarzy, wchodzących na inne, pobliskie górki. Po wejściu na pierwszą przełęcz wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Widząc w dole ludzi postanowiliśmy dzikim trawersem przenieść się w ich kierunku, z nadzieją, że właśnie tam znajduje się nasz szczyt. Tym sposobem weszliśmy na kolejną przełęcz, na której spotkaliśmy narciarzy z przewodnikiem. Oni rozwiali naszą ostatnią nadzieję. Toubkal był dokładnie w przeciwnym kierunku! Znajdowaliśmy się na wysokości około 3800m., postanowiliśmy więc zdobyć jakiś pobliski czterotysięcznik. Panowie poszli sprawdzić trasę, a my z Krzyśkiem i Tadziem czekaliśmy w połowie trawersu, chroniąc się od wiatru, przytuleni do skałek.
Byliśmy już dość mocno zmęczeni i po kilkunastominutowym czekaniu postanowiliśmy wrócić na przełęcz. Dla mnie był to jeden z trudniejszych momentów na trasie tego dnia. Śnieg nie był już zmrożony, raki na niewiele się przydawały, czekan i kijek trekingowy wbijały się po sam czubek, a ja czułam się bardzo niepewnie. Na szczęście poślizgnęłam się tylko raz i udało mi się zatrzymać na dziabie.
Gdy doszliśmy z powrotem na przełęcz, było już po 13tej i jak codziennie o tej porze, zaczęły pojawiać się chmury i mgła. Piotrek, Michał i Damian poszli dalej na szczyt, a reszta ekipy zawróciła. Jakież było nasze zdziwienie, gdy chwilę po zejściu z przełęczy natknęliśmy się na Andrzeja, który wychodził nam naprzeciw od strony schroniska. Nie chciał uwierzyć, że nie schodzimy z Toubkala, bo sam myślał, że właśnie idzie drogą w kierunku tego szczytu. Wygląda na to, że wszyscy ulegliśmy zbiorowej sugestii :).
Osobiście mogę potraktować ten dzień jako dodatkowe przygotowanie techniczne, ponieważ było to moje pierwsze w życiu wyjście w rakach i z czekanem. Teraz już nie wyobrażam sobie bezpiecznego trawersowania po wysokich górach bez tego sprzętu. Trochę miałam problemów z dopasowaniem raków do moich butów, ale dzięki pomocy Piotra i pomysłowości Irka, raki pościągane paskami i dodatkowymi sznurowadłami przestały się luzować. Sama nie wiem czy po tym pierwszym, zimowym przejściu byłam bardziej zmęczona fizycznie czy psychicznie. Postanowiłam jednak nie dać się pokonać górze i, przesuwając nasze plany wyprawowe, zostać o jeden dzień dłużej, by Toubkal zdobyć.
Nabieramy już wprawy we wstawaniu o 4tej rano i wyruszaniu na trasę o 6.30. Tym razem we właściwym kierunku, zaaklimatyzowani i ze zdwojona siłą. Teraz już wiemy, ze należało wspiąć się na przełęcz dosłownie na tyłach schroniska. Początkowo trasa wiodła dość ostro w górę, później było znów w górę i w górę i w górę. Do tego szliśmy w cieniu, było bardzo zimno i wiał porywisty, tak, że odmarzały mi palce u rąk i stóp. Z pierwszych dwóch godzin nie mam ani jednej fotki, ponieważ jedyna rzecz, na jakiej byłam w stanie się skupić to stawianie kroków jeden za drugim, by jak najszybciej znaleźć się na słońcu i poza strefą wiatru.
Za każdą przełęczą wydawało mi się, że szczyt już musi być blisko...a tu nic. W końcu dotarliśmy na słoneczny płaskowyż, skąd w około 30 minut udało nam się lekkim trawersem dostać na szczyt. Ja i Krzysiek po raz drugi, po Kilimandżaro, mieliśmy okazję spojrzeć na Afrykę z góry, z wysokosi 4167 m.n.p.m. Przed nami rozciągały się ośnieżone szczyty, nieco dalej kamiennobrązowe niższe górki Atlasu, a na samym skraju horyzontu dotrzec można było zielone pola i koryta rzek.
W dół szło nam się już znacznie lżej, chociaż było równie niebezpiecznie, a droga wydawała się być o wiele bardziej stroma niż przy podejściu. W schronisku byliśmy koło 13tej i mieliśmy tylko godzinę na spakowanie się, jedzonko oraz bardzo krótki odpoczynek. Tego dnia czekała nas jeszcze 12-tokilometrowa trasa powrotna do Imlil.
Dla mnie jedyną metodą przy tak długotrwałym wysiłku jest jednostajny marsz prawie bez zatrzymania. Bałam się, że jak na chwilę usiądę to już nie wstanę ze zmęczenia. I tak w niecałe 3 godziny doszłam do Imlil i padłam. Na miejscu okazało się, że nawet stoją dwie zbiorowe taksówki i jest możliwość dojazdu do samego Marakeszu za 350Dr. W ciągu pół godziny cała nasza ekipa zdołała dotrzeć na parking i załadowaliśmy się do samochodów. W międzyczasie zrobiło się zimno i cena przejazdu podskoczyła o 100Dr, ale i tak nie mieliśmy wyjścia. Najważniejsze, że już wieczorem dojechaliśmy do Marakeszu. Ze zmęczenia nawet nie mieliśmy za bardzo siły napić się wódeczki z okazji zdobycia Toubkala.