Marakesz - Tizi n'Tiszka - Telwet - Ait Benhaddu - Warzazat
Podążamy śladami Tomka i Macieja, czyli kolejnej części naszej ekipy, którzy robili treking po niższych partiach Atlasu. My niestety na taki treking czasu nie mieliśmy i jedyne, co nam pozostało to wypożyczyć samochód lub wynająć taksówkę. Można było też jechać autobusami, ale wtedy nie mielibyśmy szans na zobaczenie wszystkich atrakcji (kazby, ksary, pustynia). Jakoś z Krzyśkiem nie mogliśmy się zdecydować, która opcja byłaby dla nas najlepsza. Zaczęliśmy od porannego wyjścia na główny dworzec autobusowy przy Bab Doukkala (znów niewyspani!), by tam zadecydować co robimy dalej. Już chcieliśmy jechać autobusem w kierunku Telwetu ale okazało się, że nie ma miejsc, pozostała nam więc taksówka. Jakoś na pożyczanie samochodu i jeżdżenie samemu po górskich drogach nie mieliśmy ochoty. Zaproponowano nam dojazd do Warzazatu zbiorową taksówką, ze zwiedzaniem Ait Benhaddu, za 600Dr (wynajęcie całego auta). Już było nieźle, ale nam zależało jeszcze na zobaczeniu leżącego na uboczu, przy kiepskiej jakości drodze, Telwetu. Cena od razu podskoczyła o 300Dr. Było to trochę dużo, więc poszliśmy szukać innej taksy. Na większym postoju taksówek udało nam się dostać przejazd tą samą trasą za 100 Dr mniej. Więcej utargować się nie dało, a czas już nas trochę gonił, bo do przejechania było prawie 300 km i masę rzeczy i widoczków do zobaczenia po drodze!
Ruszyliśmy rozwaleni jak paniska na szerokim, miękkim tylnym siedzeniu naszej prywatnej taksówki. Kierowca zatrzymywał się w każdym miejscu, gdzie chcieliśmy zrobić fotkę, jeśli tylko udało nam się najpierw po francusku dogadać, by stanął :) Trasa przez Przełęcz Tiszka mnie zachwyciła. A potem, jak zjechaliśmy z głównej drogi w stronę Telwetu, było jeszcze lepiej! Niesamowite góry, widoki, kolory skał, zieleń, wąskie piaszczyste drogi i niczym niezmącony spokój.
Samą kazbę w Telwecie na pewno warto zobaczyć. Jest to zrujnowany, należący niegdyś do rodu Glawich, obiekt, z pięknymi górami w tle. Część z budynków można zwiedzać w środku, jeśli tylko klucznik znajduje się na miejscu. Warto wówczas wejść na piętro, by obejrzeć kolorowo wykafelkowane wnętrza i zrobić pocztówkową fotkę przez kratowe okiennice. Niestety za dużo czasu na Telwet nie mogliśmy poświęcić, bo zależało nam by tego samego dnia obejrzeć jeszcze Ait Benhaddu.
Dalsza część trasy wiodła przez bardziej płaskie, pustynne tereny. Nim dojechaliśmy do Ait Benhaddu, rozpętała się piaskowa burza. Pierwszy raz cos takiego miałam okazję oglądać. Wiatr prawie zdmuchiwał nas z drogi, a widoczność była tylko kilkudziesięciometrowa. Nie było mowy żadnym zwiedzaniu i robieniu zdjęć. W samym Ait Benhaddu było już trochę lepiej, tak że zdecydowaliśmy się wyjść z auta i iść na zwiedzanie miasta. Nadal wiał jednak porywisty, piaszczysty wiatr, aż bałam się wyciągać aparat. Dzięki nieprzychylnym warunkom pogodowym, po mieście chodziliśmy prawie sami. I znów piękne widoki, z palmami i pustynią w tle. Wdrapaliśmy się na sam szczyt, ale tam już zrobiło się niebezpiecznie. Wiał tak porywisty wiatr, że ledwo udało mi się zejść poziom niżej, przytrzymując się kamieni.
W Warzazacie byliśmy już przed godzina 17tą. Ponieważ było dość wcześnie postanowiłam sprawdzić, czy tego samego dnia nie da się dojechać dalej na południe, np. do Zagory. No i znalazł się nocny autobus nie tylko do Zagory, ale aż do naszego docelowego miejsca na pustyni, czyli do M'hammid (gdzie dotarlibyśmy już o 7mej rano)! Wysłaliśmy smsa do Tomka i Macieja, że dojedziemy do nich na pustynie, a oni nam szybko odpowiedzieli, że w takim razie na rano już mamy zarezerwowany całodniowy wyjazd na piaszczyste wydmy Sahary! Autobus wyjeżdżał o 1-szej w nocy, a na zewnątrz wciąż szalała burza piaskowa. Jedyne, co nam pozostało, to przesiedzieć gdzieś w okolicach dworca następne 8 godzin. Wybór padł na mała muzułmańska, przydworcową knajpkę. Zaczęliśmy od tadżina, później była jedna i druga kawka, potem Cola. Tak minęło nam prawie 5 godzin. Niestety o 22 bar się zamykał i musieliśmy przenieść się do bardzo przewiewnej poczekalni dworcowej. Ale było zimno! Znów byłam zmuszona założyć na siebie wszystkie grube rzeczy z Toubkala.
Warzazat - Zagora - Tagounite - Chigaga - M'Hamid - Tagounite
O 1szej w nocy oznajmiono nam, że nasz autobus się spóźni jakieś pół godziny. O 1.30 powiedziano już wprost, że nie przyjedzie, bo na Przełęczy Tiszka spadł śnieg i droga była nieprzejezdna. Zaczęliśmy tracić nadzieję na pustynię. Naszym wybawcą okazał się jeden z pracowników dworca, który zamiast nam oddać kasę za bilety, zorganizował nam zbiorową taksówkę do Zagory. Wpakowaliśmy się w 6 osób do mercedesa i jedziemy nocą przez góry. Ale mi było niewygodnie! Siedziałam z Krzyśkiem na przednim siedzeniu, które w warunkach marokańskich przeznaczone było dla dwóch osób. Z tym, że ta druga osoba siedziała bardziej na skrzyni biegów, niż na fotelu. Nie miałam żadnego stabilnego punktu oparcia i co zdołałam przysnąć, to po chwili budziłam się, lecąc bezwładnie w którąś stronę na zakręcie.
Do Zagory dotarliśmy przed piąta rano. Czekała nas jeszcze kilkudziesięciokilometrowa podróż do Tagounitu, gdzie mieliśmy się zjawić o 7mej rano. Trzeba dalej było jechać taksówką, bo była to za wczesna pora na autobus. Mimo, że na postoju parę taksówek było, nigdzie nie było widać żadnego kierowcy. Podróżny, który wysiadł z nami i jechał dalej w naszym kierunku, wyjaśnił nam (łamaną francuszczyzną), że kierowcy owszem są, ale o tej godzinie śpią w taksówkach i musimy czekać, aż się obudzą. Usiedliśmy więc w jakimś dziwnym pomieszczeniu, na klepisku i cierpliwie czekaliśmy. Tuż przed świtem mułła zaczął wzywać wiernych na modlitwę. Chwilę później jeden z taksówkarzy zdecydował się zacząć pracę. Gdy tylko zebrało się sześć osób, taksówka ruszyła.
Po śniadanku ruszyliśmy w drogę w kierunku M'hammid. Pierwszym przystankiem, po zjeździe z asfaltu na kamienną pustynię, była obowiązkowa przejażdżka na wielbłądach. Wsadzili nas po dwie osoby na wielbłąda i młody Tuareg prowadził zwierzaki na powrozku. Dobrze, że było to tylko około 30 minut, bo jechało się powoli i niezbyt wygodnie. Wolałabym pogalopować, albo móc samemu prowadzić wielbłąda, a nie dać się ciągnąć na sznurku. Najbardziej podobał mi się moment wstawania i siadania, kiedy to najpierw wielbłąd składał przednie nogi a potem wyrównywał tylnymi :)
Potem już tylko jeździliśmy terenowym samochodem z kierowcą. Dojechaliśmy aż do najwyższych, piaszczystych wydm w okolicy (Chigaga), zatrzymując się po drodze na chwilę w prawdziwej, pustynnej oazie. Wszystko wyglądało tak jak na relacjach z rajdów Paryż-Dakar. Sporo czasu spędziliśmy, włócząc się po wydmach i przesiadując na rozgrzanym piachu. Bardzo się cieszę, że wreszcie udało mi się zobaczyć Saharę! Potem był jeszcze tadżin w namiotach Tuaregów i powrót bardzo ciekawą, piaszczystą trasą do M'hammid. A wieczorem jeszcze jeden tadżin i wódka z naszym muzułmańskim gospodarzem (oczywiście po zapadnięciu zmroku). Bardzo długi i udany dzień. Niestety kolejnego dnia trzeba było już wracać w kierunku Marakeszu.