Ruszamy na wschód!

Na przydrożnym bilbordzieTegoroczny tzw długi weekend majowy spędzamy w Mołdawii, a właściwie w drodze do i z Mołdawii oraz na zwiedzaniu północnej części tego kraju.
Mołdawia lub Mołdowa (obie nazwy poprawne), jedna z dawnych republik Związku Radzieckiego, ponownie niepodległa od 1990 roku, to kraina bardzo mało znana Polakom. W ogóle jest to kraj raczkujący turystycznie i nawet ciężko jest znaleźć rzetelny przewodnik opisujący wszystkie jego atrakcje. Komu watro polecić ten kraj? Na pewno miłośnikom dobrego wina, starych klasztorów i dawnych post radzieckich klimatów. Kto nie powinien się tam wybierać? Miłośnicy dobrych hoteli, przygotowanej bazy turystycznej i przede wszystkim Ci, który narzekają na fatalny stan dróg w Polsce (nawet nie próbujcie się przebijać przez Ukrainę i Mołdawię, bo dostaniecie zawału serca!).

Po ukrańskiej stronie... My takie klimaty lubimy i już od przekroczenia granicy polsko – ukraińskiej z przyjemnością rozpoczęliśmy nasz ‘rajd’ po bezdrożach (dosłownie!) Ziemi Lwowskiej w kierunku granicy z Mołdawią. Nie jechaliśmy najkrótszą trasą, jako że chcieliśmy przekroczyć granicę poprzez jedyne przejście promowe na Dniestrze, w miejscowości Jampol. Między innymi też dlatego nasza podróż przez Ukrainę trwała tak samo długo jak całe zwiedzanie Mołdawii. Ale to sama droga była ciekawa, a wieczory w miłym towarzystwie przy ukraińskim piwku niezapomniane.

Trasa, czyli o stanie postradzieckich dróg

Na polsko - ukraińskim przejsciu granicznymJak to zwykle na wschodniej granicy, nikt nie jest w stanie przewidzieć ile czasu zajmie jej przekroczenie. Może to być 30 minut a może być parę godzin. Specjalnie wybraliśmy małe przejście graniczne w Bieszczadach by zminimalizować czas stania w kolejce. Jednak nie był to czynnik wystarczający do szybkiego przekroczenia granicy. Na przejście dotarliśmy w południe, pierwszego dnia długiego weekendu, co oznaczało … 5 godzin stania w upale ponad 30C (nie chce nawet myśleć jak w tym samym czasie wyglądało główne przejście w Medyce!). Jak już w końcu wjechaliśmy na Ukrainę, zaczęło zachodzić słońce i nie było sensu ruszać w dalszą drogę. I tak wkraczamy w ukraińskie klimaty, rozbijając się za zgodą Naczalstwa, na tyłach małego marketu na samej granicy. Piwo, wino, kwas zakupione!

Okolice Sambora Tego dnia przejechaliśmy jakieś 500 metrów po ukraińskim trakcie, ale to już dało nam dużo do myślenia. Tego się w ogóle drogą nazwać nie da! Tuż po przekroczeniu szlabanu granicznego zaczynają się tak ogromne dziury w asfalcie, że nie wiadomo jak wymanewrować żeby to ominąć. W drodze powrotnej jest jeszcze gorzej, bo te same dziury zalane są deszczem i już w ogóle nie wiadomo, co nas czeka. Miłym zaskoczeniem jest przejście graniczne w drodze powrotnej - to samo przejście w sobotę wieczorem zajmuje mniej niż godzinę.

Okolice Drohobycza Przez samą Ukrainę, w dwie strony, przejechaliśmy jakieś 1300km. Poruszaliśmy się tylko w ciągu dnia ze względu na kiepskie drogi oraz na nieoświetlone pojazdy w porze wieczorowo – nocnej.
Żadna z dróg którymi jechaliśmy (w tym też główne drogi krajowe), nie przypomniała standardem tego, co mamy w Polsce. Najgorzej było na drogach drugiej i trzeciej kategorii. Tam można powiedzieć czasami asfalt przebija się wśród dziur, a średnia prędkość bocznymi drogami to jakieś 10-15 km/h. Mała prędkość sprawia że mamy dużo czasu na podziwianie wiejskich krajobrazów i starych wiosek. Plusem jest to że nie ma tam zbyt dużego ruchu. Drogi krajowe są bardzo szerokie i również niezbyt tłoczne.

Okolice Naddniestrza W Mołdawii stan dróg bardzo podobny, może z tym wyjątkiem, że my akurat więcej jeździliśmy po szutrze (który de facto jest lepszy od połatanej i dziurawej drogi asfaltowej!)

O drogach nie ma co za dużo pisać, wystarczy wrzucić parę fotek i wszystko będzie jasne.
Na zakończenie warto wspomnieć o ukraińskiej czujnej milicji (w Mołdawii obiekt rzadki do uchwycenia). Milicja cicho i podstępnie pojawia się wszędzie tam gdzie droga jest kiepsko oznaczona, znaki drogowe nie do końca jasne itp. Panowie są świetnie wyposażeni w wideo kamery i za bardzo nawet nie ma jak z nimi dyskutować, bo od razu pokazują filmik. My mieliśmy dwie wpadki, raz na niezatrzymanie się na stopie przy włączaniu się w główną drogę ruchu (dwa auta na trzy), a raz za jazdę pod prąd, poza miastem, też przy włączaniu się na główną drogę (jedno auto przyuważone, wszystkie trzy pojechały źle! ). Oczywiście od razu zaczynają się negocjacje stawki i konieczna jest do tego znajomość rosyjskiego (lub ukraińskiego). Za dużo utargować się nie da (20 euro za znak stop) i lepiej nie pokazywać ile się ma w portfelu!

Z namiotem najlepiej!

Pod spożywczakiem na granicy ukraińskiejJadąc w osiem osób (trzy auta), nie obawialiśmy się spania na dziko. Tak też nocowaliśmy przez cały wyjazd, a pogoda temu sprzyjała. Zresztą, pól namiotowych ani na Ukrainie ani w Mołdawii za bardzo nie ma, a hotele są drogie i w bardzo kiepskim standardzie. No i zazwyczaj nie ma ich tam gdzie jest najciekawiej (i to akurat jest dużą zaletą). Na dobry początek był wyżej wspomniany nocleg pod marketem, gdzie rano ekspedientka powiedziała nam, że my dobrzy ludzie jesteśmy, bo poprzednia ekipa która tam spała urządziła ogromną imprezę ( … a my tylko piwko w spokoju sączyliśmy).

Po spotkaniu ze spychaczem Kolejny nocleg, nie mniej ciekawy, znaleziony już nocą w okolicach Międzyborza, na Ukrainie. Miało być nad jeziorem, ale wyszło w polu. Rano szybko musieliśmy się zwijać, bo akurat na tym polu rozpoczynały się opryski i nadjechało 5 traktorów, dwa ciężkie sprzęty i jeden spychacz. Wszystko wjechało na nasza polną ścieżkę wyjazdową. Nikt nie miał do nas pretensji że tam sobie urządziliśmy nocleg, ale brygadzista poprosił byśmy się pospieszyli z wyjazdem, bo zaraz się zaczną opryski pola. Pospieszenie się jednak nie zawsze wychodzi na dobre. Jedno z naszych aut, skoda, w trakcie szybkiego wyjazdu doznała bliskiego spotkania z nadciągającym z głównej drogi spychaczem! Facet nawet nie zahamował, a raczej przyspieszył tuż po zjeździe na polna drogę (ponoć ich nie widział!). Jakimś cudem, oprócz wielkiego huku, nic poważnego się nie stało, bo łycha trafiła tylko w przedni zderzak.

Tuż przed mołdawska granicą Trzecia noc to już prawie Mołdawia. Dosłownie. Widzimy Mołdawię na drugim brzegu Dniestru. Ten nocleg również osobliwy, bo rozbijamy namioty dwa razy, jako że nasze pierwotne miejsce jednak okazało się nielegalne po godzinie 22. Najpierw za pozwoleniem stróża (celnika?) z granicy, tuż nad samym brzegiem Dniestru, z widokiem na naszą przeprawę promową, a potem jeszcze raz, w tzw. Miejskim parku, gdzie tylko młodzież i tacy turyści jak my wieczorami mieli odwagę się zapuszczać. Tutaj również nad brzegiem Dniestru, ale już nie z widokiem na punkt graniczny. Każdy nocleg niesie ze sobą coś ciekawego. Ten pierwszy w Mołdawii spędzamy w dawnym obozie pionierów (pozostały tam tylko ruiny jednej z chatek), w towarzystwie miejscowego leśnika …i jego wybornego domasznego wina. Najpierw był dzbanek czerwonego (jak to pachniało winogronami!), potem było białe, a na zakończenie domowy, świeżo upieczony chleb z bryndzą!

Następna noc jest już zupełnie dziełem przypadku, a raczej konsekwencją awarii auta gdzieś w okolicach naddniestrzańskich klasztorów. Śpimy na środku placu handlowego w małej wiosce, tuż przy warsztacie mechanika. Cała wioska wie już o naszej obecności, dzieciaki nas zaczepiają, a nocnik naszej córeczki znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Innych strat brak.

Na mołdawskim pastwisku Ostatnia mołdawska noc, znów wyszukiwana po ciemku, kończy się na wizycie miejscowych gospodarzy którzy przychodzą sprawdzić czy ktoś im nie kradnie krowy z pola. A to tylko cztery namioty rozbite prawie że na pastwisku. Sielski krajobraz o poranku, zakłócony jedynie przejazdem wielkiej cysterny, która nie wiem jakim cudem zmieściła się na tej polnej drodze.

Ukrainę żegnamy nad rzeką Prut, śpiąc dosłownie pod opuszczonym mostem. Miejsce przepiękne i tylko trochę wieczorem użytkowane przez miejscowe parki imprezujące na tymże moście.

Nie samym chlebem żyje człowiek...

Ukraińskie browaryKuchnia wschodnia jest przepyszna! Tłusta, śmietanowo, pierogowa, z piwem lub kwasem na popitkę. Wegetarianie nie mają tam łatwego życia, chociaż zawsze można testować wareniki (pierogi) z ziemniakami, kapustą lub serem, które dostać można w każdej restauracji. My gównie jedliśmy pielmieni, czyli małe pierożki z mięsem, podawane ze śmietana lub w bulionie. Do tego może być solianka, czyli zupa – przegląd tygodnia. A na Mołdawii obowiązkowo mamałyga, czyli kasza kukurydziana, podawana jako dodatek do wszystkiego (zamiast ziemniaków).

W małych mołdawskich barach zazwyczaj można dostać placki – naleśniki nadziewane owczym serem (pycha!). Warto również poszukać w supermarketach sera owczego (bryndza) oraz warzyw duszonych w pomidorach i occie (papryka, bakłażany). Nam zasmakowały szczególnie lekko kiszone pomidory, podstawowa zakąska, przygotowywana przez każdą mołdawską gospodynię. Nie jest jednak łatwo to kupić, bo każdy kisi to sam na swoje potrzeby. Ja dostałam taki jeden słój wraz z przepisem od siostry zakonnej w polskiej wiosce – Styrczy.

Winnica w Cricovej Wino to oddzielny temat, nie do pominięcia w Mołdawii. Wino domaszne można dostać wszędzie, przelewane z beczek do dużych plastikowych butelek. Jest ono bardzo tanie, około 1 euro za litr. Zazwyczaj jest wytrawne i trafić można bardzo różnie – od bardzo kwaśnego i jeszcze lekko drożdżowego, po całkiem ciekawe, lekko pachnące owocami.

Są jeszcze wina markowe, pochodzące z kilku mołdawskich winnic. Tutaj ceny niewiele wyższe, w sklepiku firmowym w Cricovej, większość win w okolicach 2 euro za butelkę. Jakościowo o wiele lepsze od tych domowych, ale..jest jedno ale…przez granice z Ukrainą przewieźć można tylko 2 litry na osobę (DWA, nie 4 jak na granicy z Polską). Nam udało się dokonać małego przemytu, głównie dlatego, ze nie byliśmy świadomi że jest aż tak mały limit!
Na Ukrainie nie można zapomnieć o bardzo dobrych aczkolwiek ciężkich słodkich winach cerkiewnych Cahor. Dużo się tego wypić nie da, ale smak wyborny!

Zwiedzanie, a raczej poznawanie tego mało znanego kraju, jakim jest Mołdawia

Jadąc do Mołdawii, przy okazji zwiedziliśmy kawałek ukraińskiej wsi oraz niewielkich miasteczek. Duże miasta omijaliśmy obwodnicami. To, co udało nam się zobaczyć, to kilka niewielkich zamków oraz ruin pałaców. Na pewno teren południowo - zachodniej warty jest osobnej wizyty i w przyszłości tu wrócimy.

Mołdawskie studnie W Mołdawii zachwyciły nas przede wszystkim …studnie. Każda z nich to niepowtarzalny okaz, a o tym jak cenione są przez miejscowych świadczą przepiękne ich obudowy. Studnie można znaleźć wszędzie i zawsze są one udostępnione ‘wędrowcom’ czyli jest do nich dostęp z głównej drogi. W wioskach każde większe domostwo ma taką studnię i znajduje się ona zazwyczaj w obrębie zewnętrznego płotu gospodarstwa. Co 100-200 metrów można więc nabrać świeżej wody. Co więcej, studnie też znajdują się przy głównych i bocznych mołdawskich drogach, pomiędzy miejscowościami, często na skrzyżowaniach dróg. Te również są obudowane i nierzadko połączone z przystankami autobusowymi.

Stary monastyr w Orhei Vechi Co jeszcze charakteryzuje Mołdawię? Nie, nie, o tej porze roku nie są to niestety winnice, bo krzewy winogron co roku ścinane są na bardzo krótko i o tej porze roku dopiero zaczynają począkować ( jaka szkoda!). To co bardzo ważne i cenione jest w całej Mołdawii to stare klasztory, często wykute w skałach. Niestety tylko cześć z nich jest wciąż w użyciu, a reszta to tylko pozostałości po dawnych siedzibach mnichów, sprzed czasów ZSSR. Żeby dotrzeć do tych najpiękniejszych, trzeba trochę pomęczyć się na szutrowych drogach, a na koniec jeszcze podejść na pieszo, ale na pewno warto. Miejsca takie jak Tipova czy Saharna robią wrażenie, chociaż nie są to zabytki na skalę światową. Najbardziej znane Orhei Vechi też jest ciekawe ale nie aż tak jak te mniejsze i mniej popularne.

Twierdza w Sorokach Najbardziej znanym i monumentalnych, chociaż również nie aż tak wielkich rozmiarów, zabytkiem Mołdawii jest XVII wieczna twierdza w Sorokach. Potężne mury, wyrastające nad Dniestrem i niewiele więcej do zwiedzenia w środku. Oczywiście znajduje się tam również studnia!

A jak wygląda ta najbardziej nowoczesna i komercyjna część Mołdawii? Nie wiemy…To co nowoczesne, jak na skalę mołdawską, znajduje się zapewne w stolicy, Kiszyniowie, dokąd nie dotarliśmy. A to co najbardziej znane na skalę światową, to ogromne, wielokilometrowe podziemne piwnice z winem (Cricova, Milestii Mici), czego niestety nie udało nam się zwiedzić, jako że obowiązuja tam zapisy z co najmniej jednodniowym wyprzedzeniem! Zaoszczędzone na bilecie pieniążki (20euro za osobę) przeznaczyliśmy na zakupy w przyfabrycznym sklepiku z winami w Cricovej (..i stad te problemy na granicy ukraińskiej!)

Polskie przedszkole w Styrczy Jest jeszcze jedno miejsce w Mołdawii odwiedzane chyba tylko przez Polaków. To polska wioska Styrcza koło Bielec, na północy kraju. Wciąż urzędują tam dwie polskie siostry, jest Dom Polski i małe przedszkole. Jest polska gazetka. Niewiele więcej pozostało, jako że młodzi odeszli do miast i prawdziwie polskich rodzin jest już tylko kilka. W przedszkolu dominuje język rosyjski, bardzo popularny w tej części kraju.

Na tym niestety musze zakończyć opis zwiedzania Mołdawii, nie wyczerpując tematu. Przy większej ilości czasu na pewno warto przynajmniej przejechać przez Kiszyniów i udać się w kierunku południowym, by zobaczyć, ponoć zupełnie odbiegające od północy, południowe krańce kraju, czyli turecką Gaugazję. Kraj Naddniestrzański to osobna historia. Państwo którego nie ma. Granica, która przez Mołdawie nie jest uznawana, a istnieje. Procedury wjazdowe ponoć rodem z dawnego ZSSR. Może kiedyś się odważymy, tylko trzeba się poduczyć rosyjskiego.