24.10.2010 Poznań - Berlin - Doha - Seeb

Podróż do Omanu rozpoczęliśmy o godzinie 5.15 w niedzielny poranek. Najpierw autem do Berlina, a stamtąd Qatar Airways przez Doha do Muscatu. W sumie wyszło nam 7 sztuk bagażu, w tym spacerówka Lilianki i namiot, co razem dało 49 kg. Akurat na 50kg limit na dwie i pół osoby! Lila lot przeżyła w miarę spokojnie i nawet dała się na godzinkę położyć i uśpić w zamówionej kołysce, co znacznie nam ułatwiło zjedzenie obiadu. Resztę lotu bobas gównie spędził na podłodze, odkrywając coraz to nowe zakamarki. W Qatarze niestety trzeba było ponownie przejść skan bagażu, a na lotnisku ogromny tłum. Chyba kilka lotów na raz przyleciało i wszyscy stoją. Mieliśmy tylko godzinę do następnego samolotu i ledwo zdążyliśmy. Było ciężko, z trzema małymi plecakami i niemowlakiem na rękach przeciskaliśmy się do przodu, aż udało nam się dojść do ograniczonej paskami, uregulowanej już kolejki. Tam już jakość szybciej poszło i idealnie na czas zdążyliśmy na drugi samolot. Tym razem lot był krótki, nieco ponad godzinę. Dostaliśmy po kanapce a Lilka dostała słoiczek i zabawkę. Nim zdążyliśmy się dobrze rozsiąść, już lądowaliśmy w Muskacie. Była godzina 22.40, 20.40 czasu polskiego.

Oman przywitał nas znaczną podwyżką opłaty za wizę, z 20USD na 20OR, co oznaczało trzy razy wyższą cenę! Do tego płacić można tylko w lokalnej walucie, a na lotnisku kurs wymiany jest niekorzystny i obciążony prowizją. No cóż, na wejściu na naszą trójkę wydajemy w przeliczeniu 120 euro i mamy nadzieję, że w samym kraju ceny aż tak nie będą nas zaskakiwać.

Nasza Toyota Yaris To jeszcze nie był koniec naszej podróży. Teraz trzeba było znaleźć nasze zamówione auto i dojechać do hotelu w Seeb. Ponoć blisko. Na auto z Eurpcar czekaliśmy ponad godzinę. Przyjechało prosto z myjni i tylko z ? baka paliwa, zamiast pełnego zbiornika. Była to biała, stara, lekko potłuczona Toyota Yaris (wielkość europejskiej Corolli). Największym jej atutem był bardzo duży bagażnik, gdzie zmieściły się wszystkie nasze bagaże. Tylko zamykać go trzeba było porządnym trzaśnięciem, bo inaczej sam się otwierał ? Możemy też zapomnieć o naszych płytach CD i mp3..bo na wyposażeniu mamy odtwarzacz kaset magnetofonowych!

Bez problemów wyjechaliśmy z lotniska i znaleźliśmy Seeb. Niestety z samym hotelem Al Bhajah (25OR) nie było już tak prosto. Mimo dokładnego adresu, papierowej mapki, telefonicznego GPSa w trybie offline (innymi słowy, drugiej mapki) oraz pełnej determinacji łącznie z jazdą pod prąd, hotelu samodzielnie nie udało nam się odnaleźć. W końcu pomaga nam miejscowy, prowadząc nas tam swoim autem. Ech, już raz tam przejechaliśmy, tylko napis i wejście było w bocznej uliczce. Ale jesteśmy! O 1szej w nocy rozkładamy się na wielkim łóżku i wszyscy bardzo szybko zasypiamy.

25.10.2010 Great Muscat Qurum - Barka (fort Yarubi) - Nakhal - Ayn A' Thowarah - Nakhal

Obudziliśmy się o 8.30. Szybkie śniadanie (w cenie hotelu) i pierwsze wyjście na miasto w celu znalezienia kantoru. Już od razu uderza nas fala gorąca. Jakoś trzeba będzie się przyzwyczaić. Po 5 minutach jesteśmy mokrzy i mamy ochotę zmykać z powrotem do klimatyzowanego hotelu. W Seeb wymiany walut nie udało nam się znaleźć, postanowiliśmy więc jechać do stolicy. Jechać.tylko nasze auto nie chce odpalić! W środku robi się coraz bardziej gorąco, dziecko w foteliku dostaje szału a Adam próbuje ponownie uruchomić silnik. W końcu się udaje, ale po wyłączeniu i ponownej próbie znów mamy problem. Zamiast do miasta wracamy do wypożyczalni na lotnisko, żeby sprawdzili co się dzieje. Przyczyna była banalna. Trzeba bardzo krótko przekręcać kluczyk w stacyjce i puszczać, inaczej nie zapali. Adam testuje i rzeczywiście wszystko wydaje się być ok.

Jedziemy do Qurum, gdzie wg LP powinny znajdować się kantory z korzystnymi kursami walut. Przy tutejszych cenach jest to dość istotne, bo planujemy wymienić koło 1000USD, tak żeby już starczyło gotówki do końca wyjazdu, Poza stolicą ponoć z wymianą może być problem, chociaż zawsze jako alternatywa zostają bankomaty. Qurum okazuje się być bogatym przedmieściem Muskatu, z eleganckimi willami i prywatnymi drogami. Długo nie możemy znaleźć żadnego centrum handlowego. Cofamy się więc w kierunku obwodnicy i jest! Niestety ruch na małym parkingu dość duży. Wszyscy jeżdżą w dowolnie wybranych kierunkach i kończy się to tak, że na mijance z autem jadącym pod prąd, wjeżdżamy na krawężnik i lekko na nim zawisamy. Nnasze porysowane auto dostaje nowe wgniecenie, ale nie ma się co przejmować na zapas, bo wgniotło się tuż obok istniejącej już rysy, więc może w ogóle nie zostanie to zauważone. Niemniej, mamy nauczkę na przyszłość: uważać na szalonych Omańczyków na niepublicznych drogach. Na szosach zasady ruchu wydają się być standardowe.
Ale za to wreszcie mamy kantor z dobrym kursem, wynegocjowanym przez Adama: 38OR za 100USD, bez dodatkowych prowizji. Nie jest to koniec spraw organizacyjnych. Kolejny punkt to znalezienie dużego supermarketu by kupić zapasy wody pitnej, butlę gazową typu Camping Gas (kartusz przywieźliśmy z Polski) i mapę drogową Omanu. Pierwszy po drodze był hipermarket LuLu. Wszystko tam było, ale o mapie zapomnieliśmy. Za to zaopatrzyliśmy się w syryjskie pyszności: ser, kiszone warzywa oraz pastę chili. A do tego arabski humus.

Fort Yarubi, Barka Popołudniem docieramy do pierwszego na naszej trasie fortu. Jest to fort Yarubi w nadmorskiej Barce, na zachód od Muskatu. Fort jest nieczynny ale i tak nam się podoba. Zjadamy na murku podwieczorek i niestety musimy ruszać dalej, bo robi się późno a my jeszcze nie mamy znalezionego miejsca na nocleg. Mijamy Nakhl i jedziemy dalej, wąskimi uliczkami, wzdłuż gajów palmowych, do gorących źródeł Ayn A' Thowarah. Niestety tam szans na nocleg nie było, więc trzeba było wracać ta samą drogą do Nakhl. W międzyczasie zaszło już słońce. Nie było sensu jechać dalej, wiec tylko wyjechaliśmy pierwszą szutrówką z miasteczka i rozbiliśmy namiot na kamiennej pustyni, między dwoma kolczastymi krzaczkami. Adam śpi bez problemów, ja budzę się co chwila, bo Lilka się budzi na jedzenie i potem trzeba ją trzymać za rączkę by zasnęła. Jak już w końcu ona śpi, to w niedalekiej wiosce zaczynają grać na bębnach i znów zasypianie mi nie wychodzi.

26.10.2010 Nakhl - Ayn A' Thowarah - Nakhal - Al Rustaq - Hazm

Jak na zamówienie, o poranku obudziły nas beczące kozy i chrząkający pasterz. Szybko zwinęliśmy obozowisko i wróciliśmy do gorących źródeł by tam, przy stoliku piknikowym, zjeść śniadanko. Jesteśmy tam pierwsi, ale niestety nie udaje nam się wykąpać w małym baseniku, bo akurat czyszczą go dwaj Hindusi i nie mają zamiaru sobie pójść. Gorący strumień jednak kusi, więc idziemy wzdłuż rzeki by znaleźć jakieś ustronne miejsce na kąpiel. Miło idzie się strumieniem, bo woda ciepła, prawie jak na Islandii. Temperatura powietrza wydaje się być podobna jak temperatura wody. Udaje nam się znaleźć zacieniony, naturalny basenik. Nikogo wokół nie ma, tylko kozy. Korzystając z takiej okazji, szybko przebieramy się w europejskie, mało przyzwoite jak na ten kraj, kostiumy kąpielowe i w trójkę wskakujemy do niewielkiej niecki z wodą. Może nie był to wybitny sposób na ochłodzenie się, ale przynajmniej było mokro.

Fort w Nakhl Po powrocie do Nakhal zwiedzamy piękny i majestatyczny fort, górujący nad wyschniętym korytem rzeki, a otoczony zielonymi gajami palmowymi. W forcie spędzamy sporo czasu, bo dużo tam zakamarków do zwiedzenia. Lilianka ma też swoje miejsce do poraczkowania, w dużej komnacie z dywanami i poduszkami. Przed zwiedzaniem fortu pochodziliśmy trochę po miasteczku w poszukiwaniu prawdziwej omańskiej kawy. Ale okazało się, że wszystkie tzw. Coffie shopy sprzedają tylko rozpuszczalna neskę (Nescafe)! Może oni tu innej kawy nie piją?

O 13 tej Lilka zjadła swój słoiczkowy obiadek i z pełnym brzuszkiem pozwoliła się wpakować do fotelika, a my mogliśmy ruszyć do Rustaq. Po drodze skręciliśmy jeszcze w kierunki Wadi Bani Kharus, bo ponoć mogła tam już prowadzić nowa, asfaltowa droga. Jednak już po kilku kilometrach, droga przechodziła w górską szutrówkę, więc zawróciliśmy. Nie był to czas stracony, bo w małej wiosce Al Awabi znaleźliśmy wielki fort, a w miejscowej knajpce zjedliśmy pyszne hinduskie biryani. Dostaliśmy dwa zestawy miseczek z różnymi smakołykami. Adam wyjadał warzywa z omletem, ja skubałam wszystkiego po trochu, a Lilianka próbowała suchego ryżu.

Mury fortu Rustaq Wielki fort w Rustaq niestety był nieczynny z powodu długotrwałego remontu. Obeszliśmy go więc tylko na około, znajdując kilka zrujnowanych, glinianych domów. Wyszło na to, że więcej czasu niż na zwiedzanie zabrało nam wyjeżdżanie z miasteczka. Kompletnie się pogubiliśmy, a miejscowi mówili tylko po arabsku i w ogóle nie rozumieli gdzie chcemy jechać. A przypominam, że mapy zapomnieliśmy kupić!

Fort Al Hazm o zachodzie słońca Do fortu w Al Hazm dojechaliśmy tuż przed zachodem słońca. Oznaczało to że szybko trzeba szukać miejsca na nocleg. Pobliski gaj palmowy wyglądał bardzo zachęcająco, więc zjechaliśmy na szutrową drogę, by sprawdzić czy gdzieś od tyłu da się pod palmy podjechać. Udało nam się znaleźć małe poletko, w miarę równe, nie było co się zastanawiać. Szybko rozbijamy namiot. Jest już ciemno i pod palmami zaczynają latać jakieś dziwne, brązowe robaki. Zamykamy wszystkie wejścia, sprawdzamy wnętrze namiotu, chowamy plecaki i spać!

27.10.2010 As Suwayq - Al Khaburah - Suhar - Liwa - Suhar - Al Fazah - Suhar

Pierwszy kontakt Lili z Omańczykami - fort Al HazmPoranek zaczął się bardzo miło, bo palmy dawały cień o można było dłużej poleniuchować w namiocie. Nawet śniadanko udało nam się zjeść w cieniu wielkich liści i tak, zrelaksowani, wróciliśmy do fortu w Al Hazm. Tu już nawet nie byliśmy zaskoczeni, gdy okazało się, że fort nieczynny, w przebudowie! To chyba w tym kraju standard. Ale brama otwarta, więc wchodzimy! Arabscy strażnicy zapraszają by obejrzeć dziedziniec. Jeden z nich od razu próbuje zaprzyjaźnić się z Lilką. Nasze dziecko jednak spanikowało i narobiło takiego wrzasku jakiego jeszcze w jej wydaniu nie słyszeliśmy. Ciemnoskóry Arab w turbanie, białej szacie i z karabinem za pazuchą nie przypadł maluchowi do gustu. Miejscowi zapraszają nas na kawę, ale przed nami dziś długa trasa, więc dziękujemy i ruszamy dalej. I to jest moment, który Adam jeszcze długo będzie wspomniał, zarzucając sobie, jak mogliśmy na tej kawie nie zostać! Jakoś tak z rozpędu odmówiliśmy zamiast integrować się z Omańczykami. Szkoda.

Fort As Suwayq Wygodną dwupasmówką ruszyliśmy w kierunku Sohar, po drodze zatrzymując się tylko w niektórych, ciekawie położonych fortach. We wszystkich nie dalibyśmy rady czasowo, bo było ich za dużo. Zresztą, często najładniej i tak wyglądały z zewnątrz, a w środku były puste lub w ogólne nieczynne. Z głównej drogi zjechaliśmy dopiero do miejscowości Al Suwayq. Lokalny fort był w środku pusty, a baszty zajęte były przez gołębie. Za to w miasteczku udało nam się zjeść pyszne drugie śniadanie, kupione na ulicy, u Hindusa. Były warzywa w cieście, małe słodkie racuchy i jajka na twardo. Prawdziwa uczta, na jaką załapać się można tylko o poranku, gdy wszystkie smakołyki są świeżo wypiekane.

Fort Al Khaburah, Saham Bardzo fajny widok rozciągał się z następnego fortu, Al Khaburah, położonego nad samym brzegiem zatoki. Samo miasteczko wyglądało jak wymarłe, jako że dotarliśmy tam w środku dnia, czyli w porze powszechnej sjesty. Ulice puste, targowisko zamknięte, sklepy raczej też nieczynne i tylko czasami można dostrzec przysypiających w cieniu drzewa czy budynku, Omańczyków.

Biały fort w Sohar Fort w Sohar różnił się od poprzednich tym, że był otynkowany na biało. Miał też cechę wspólną z większością ciekawych fortów. Otóż był nieczynny. Udało nam się zajrzeć na dziedziniec. Z ciekawość chcieliśmy sprawdzić na czym polega ten remont fortu. Niestety jednak właśnie wszyscy robotnicy odpoczywali i żadnych prac za bardzo nie było widać. Tuż pod murami fortu znajduje się mały, dobrze utrzymany park. Jest tam nawet przycięta zielona trawka! Nad zielenią parku czuwa ekipa Hindusów, podlewając rośliny kilka razy dziennie. Bardzo nam się tam spodobało. Lilianka mogła poraczkować, a my w cieniu zjedliśmy obiad. Godzina nadal była wczesna, więc postanowiliśmy jechać dalej na północ by zobaczyć fort w Liwie. Fort był oczywiście zamknięty i w mało ciekawej okolicy, ale mury miał potężne!

Nieczynny fort w Al Fazah Wracając przez Sohar, znaleźliśmy drogowskaz na jeszcze jeden fort w Al Fazah. Postanowiliśmy dać mu szansę i pojechaliśmy 14 km na zachód. Było warto, chociaż fort również był nieczynny (pilnujący go Omańczyk gdzieś poszedł miał być z powrotem za godzinę). Fort, a raczej zamek położony między wąskimi uliczkami małej wioski, wyglądał jak mała, bardzo wysoka twierdza. Niestety robiło się późno i nie mogliśmy czekać czy ktoś przyjdzie i jeszcze zamek otworzy. Trzeba było wracać do głównej drogi i szukać płaskiego i pozbawionego kamieni miejsca na nocleg.
Myśleliśmy noclegu gdzieś przy plaży, ale wtedy trzeba by było wyczekać do 18tej aż się ściemni i słońce przestanie aż tak grzać. Inna sprawa to potencjalne przypływy, których ja tak się bałam, że na samej plaży na pewno bym zasnąć nie mogła. Pojechaliśmy więc w kierunku Ibri. Tutaj zaczęła się kamienna pustynia, pokryta tylko małymi, kolczastymi krzaczkami. Trzeba było zjechać na szutrówkę i dopiero tam, po kilkuset metrach znaleźliśmy płaski kawałek gleby, bez dużych kamieni. Co prawda, Adam twierdził, że rozbijamy się w korycie małej rzeczki..ale jak okiem sięgnąć wody widać nie było, więc mała szansa by dziś w nocy nas dosięgła. Okolica przepiękna: kamienna pustynia wokół nas a w oddali górki. Wieczorna atmosferę psuła jedynie Liliana, która stanowczo, przez długi okres czasu, odmawiała pójścia spać. Ani jedzenie ani picie nie pomagało. W końcu tatuś musiał wziąć wózek i na upartego wozić ja po kamieniach aż zasnęła.