31.10.2010 Nizwa - Birkat Al Mazw - Al Qabil - Wahiba Sands

Kierunek Wahiba SandsZmierzamy ku prawdziwej, piaszczystej pustyni. Musimy się przedostać bez porządnej mapy w kierunku Wahiba Sands i tam znaleźć kemping na pustyni. Mamy naszego GPSa offline, więc jakoś damy radę. Na całej trasie nie ma nic ciekawego, ale za to już w południe docieramy do Qalat i po znakach odnajdujemy pustynny kemping. "Pustynny" to on do końca nie jest, bo w ciągu ostatnich kilku lat położono koło niego asfaltową drogę. Ale już na jej poboczu są piaskowe, pomarańczowe ergi. Dla nas to nawet lepiej, bo do obozu możemy dojechać własnym autem, oszczędzając 20OR/os na dowóz z najbliższego hotelu.

Wahiba SandsNa kempingu Arresh Camp zaproponowano nam nocleg za 20OR za osobę, w tym kolacja i śniadanie oraz gratisowo lunch. Ceny nie negocjowaliśmy, bo były to kwoty z góry ustalone w cenniku. Negocjować można ewentualnie rodzaj domku, ale tego też nie musieliśmy robić, bo w obozie było pusto i właściciel od razu zaproponował nam lepszy domek z łazienką i dwoma pokojami za cenę małego domku, bez łazienki. Może urok Lilianki tak na niego podziałał? Kemping był całkiem spory, z kilkunastoma domkami, pokrytymi liśćmi palmowymi. W środku było całkiem luksusowo: betonowa podłoga z matami i duże łóżka z czystą pościelą.
Na nasz gratisowy lunch przyjechała duża grupa Anglików, w wozach terenowych z kierowcami. To oni sponsorowali nasze jedzenie ;-). Mieliśmy otwarty bufet z grillowanymi mięsami i warzywami, owocami, ryżem i arabskimi chlebkami. Anglicy po zjedzeniu wyjechali do swojego hotelu i w obozie zrobiło się pusto. Tylko jeszcze jeden domek był zajęty. A my mieliśmy dla siebie cała wielką zadaszoną jadalnię, z częścią wypoczynkową, na rozłożonych na piachu wielkich dywanach, z poduchami i małymi stolikami po bokach. Idealne miejsce dla Lilianki na raczkowanie a dla nas na wypoczynek.

Wahiba SandsNa 16.30 wykupiliśmy 40 minutowe tzw. dune bashing, czyli jazdę z kierowcą autem terenowym po wydmach. Było świetnie! A na koniec kierowca zostawił nas na szczycie wielkiej wydmy, niedaleko obozu i tam czekaliśmy na zachód słońca. Lilka bawiła się w ogromnej piaskownicy, zdziwiona przesypując pomarańczowy piasek z rączki do rączki. A potem znów leżenie na dywanach i czekanie na kolacje, która niczym się od lunchu nie różniła. Ciepłe i dobre, tylko mięso za twarde i suche. Ale warzywka i humus ok.! Po kolacji wykąpaliśmy Lilę i rozłożyliśmy się przed naszym pustynnym domkiem. Powoli nasz niemalże całodzienny chill out dobiegał końca.

01.11.2010 Wadi Bani Khalid - Sur - Ras Al Jinz

Kąpielisko w Wadi Bani KhalidWylegiwania się ciąg dalszy. Trzeba wykorzystać te wielkie dywany i miękkie poduchy! Koło 10tej spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w dalsza drogę, w kierunku Sur i Ras Al Jinz.
Jedyną atrakcją po drodze, oprócz kilku przydrożnych fortów, były kąpieliska Wadi Bani Khalid, do których trzeba było trochę zboczyć z głównej trasy. Miejsce to było całkiem nieźle przygotowane. Przy wykorzystaniu naturalnego, górskiego strumienia, zbudowano głębokie baseny kąpielowe. Niestety sporo było białych turystów, którzy, pomimo ustawionych w kilku miejscach tablic z prośba o przyzwoity ubiór, kąpali i opalali się w europejskich strojach kąpielowych. Dla Arabów to tak, jakby w Polsce pójść na basen w stroju topless. Ja wykąpałam się w koszulce i w spodniach, robiąc przy okazji przepierkę! Nawet Lila na chwilę weszła do wody, w samym kapeluszu.
Na zakończenie zrobiliśmy krótki spacer w górę strumienia, w kierunku wodospadu. Były tam jeszcze ciekawsze, odosobnione zatoczki do kąpieli.

Do Sur dojechaliśmy już na zachód słońca i ciężko było nam znaleźć jakiekolwiek znaki na Raz Al Jinz. W końcu z miasta wyprowadził nas na właściwy kierunek policjant na motorze. Okazało się, że trzeba było jechać znakami na Ras Al Hadd. Budynek, przez który wchodzi się na plażę z żółwiami, znajduje się na samym końcu miejscowości, w ślepym zaułku, tuż przez mała plażą. O 19tej zarezerwowaliśmy bilety na żółwie na wieczorne wyjście o godzinie 21 (3OR/os). Byliśmy już 80ci na liście, a wpuszczano po 100 osób dziennie, w 20-osobowych grupkach. Można było też wybrać się z przewodnikiem o 4tej nad ranem, lub samemu między 8-mą a 13tą, tyle że wtedy ponoć żółwi nigdy nie ma!

Bez problemów rozbiliśmy namiot przy parkingu, przed wejściem do kompleksu, w którym mieściła się nie tylko kasa biletowa, ale również restauracja i elegancki hotel. Były też luksusowe jak na warunki omańskie toalety, idealne na szybkie pranie i zmywanie naczyń po ostatnich paru posiłkach.
O 21 byliśmy gotowi do oglądania żółwi. Niestety Lila jak tylko wyszła w chuście na ciemną noc, zaczęła płakać. Nie było sensu jej ciągnąć na plażę, więc Adam wrócił z nią do namiotu i dogadał się, że pójdzie na zwiedzanie z grupą o 4tej rano. Na żółwie nie musiałam długo czekać. Mieliśmy trzech przewodników. Jeden z nich poszedł do przodu szukać żółwi i już po 10 minutach zaprowadził nas do wielkiej żółwicy, która akurat składała jaja. Mogliśmy podejść do niej od tyłu i po cichu obserwować. Do jednej dziury składane jest około 100 miękkich, niewielkich jaj. Żółwica zakopuje je tylnymi płetwami, uklepując stożek. Szło jej to bardzo sprawnie. Następnie maskuje miejsce złożenia jaj, przesuwając się do przodu i robiąc dodatkowy nasyp przednimi płetwami. Po prostu wyrzucała ogromne ilości piachu na i za siebie. Powrotną drogę do morza żółwica pokonuje w iście żółwim tempie, pełznąc i odpoczywając na zmianę. Do miejsca lęgowego na naszej plaży przypływały tylko żółwie zielone, co najmniej w wieku 37 lat. Jaja składane są kilka razu, w dwutygodniowych odstępach. Młode żółwie wykluwają się po dwóch miesiącach i same, kierując się światłem, wracają nocą do morza. Nie mają już nigdy kontaktu z matką, Na 1000 wyklutych, przeżywają 2-3 żółwików. Też takie małe żółwie widzieliśmy, jak zasuwały bardzo szybko i nieporadnie do morza. Adam, o 4tej rano widział trochę mniej niż ja, ale za to mógł zostać aż do świtu i o wczesnym poranku nakręcić parę ujęć małych żółwi wracających do morza.

02.11.2010 Ras Al Jinz - Ras Al Hadd - Al Ashkarah - Jalan Bani Bu Ali - Jalan Bani Bu Hassan - A

W kierunku Al KamilMiałam bardzo krótką noc, bo już od 5tej rano nie mogłam spać i zastanawiałam się, czy Adamowi udało się te żółwie obejrzeć. Nawet mi się to śniło!
Dziś pokrążyliśmy trochę po nabrzeżu, jadąc na południe półwyspu, a potem, z powrotem na północ do Sur przez Al Kamil. A wszystko po to by zobaczyć jeszcze dwie miejscowości z fortami i basztami, o których zapomnieliśmy po drodze. Mieliśmy sporo czasu, więc zdecydowaliśmy się jechać wzdłuż wybrzeża, mimo, że z naszej kiepskiej i bardzo ogólnej mapy wynikało, że tak do końca to drogi tam nie ma. Na dobry początek dnia podjechaliśmy jeszcze do Raz Al Hadd na śniadanko w Coffee Shopie. Jajecznego sandwicha dostaliśmy bez problemu, natomiast kawy już nie mieli.
Cała trasa w kierunku Al Ashkarah była bardzo ładna i prawie nikt nią nie jechał. Po drodze minęliśmy tylko kilka małych wiosek i jedno miasteczko. A poza tym to była albo piaszczysta pustynia, albo szosa wiodła samym brzegiem morza. W pewnym miejscu asfalt w ogóle się urywał, bo został zmyty przez rzekę. Na szczęście był już zrobiony objazd.

Opuszczony fort w Jalan Bani Bu Ali W miejscowości Jalan Bani Bu Ali znaleźliśmy ogromny, opuszczony fort, do którego dało się wejść do środka. Był to pierwszy aż tak duży fort, którego nikt nie pilnował i nikt nie remontował. Pewnie niedługo przyjdzie i na niego pora. W miasteczku spędziliśmy ponad dwie godziny, chodząc po starych uliczkach i wyszukując ukryte baszty i warowne budynki. W południe, jak miejscowi, ustawiliśmy nasze auto w cieniu zamkowych murów i zrobiliśmy sobie sjestę, zakończoną kawą z kardamonem i słodkimi plackami z pobliskiej piekarni. Udało nam się również kupić tradycyjną, omańską chałwę, sprzedawaną w metalowych miseczkach. Jest to rodzaj dżemu z daktyli, z bakaliami, kardamonem i imbirem. Bardzo dobre w małych ilościach bo bardzo słodkie. Ta miska starczyła nam do końca wyjazdu i jeszcze trochę przywieźliśmy w słoiczku do domku, do Polski!

Fort w Al Kamil Drugie miasteczko, Jalan Bani Bu Hassan, miało bardzo okazały fort, ale niestety był zamknięty. Jak przed wieloma fortami w Omanie, i tu był parking dla turystów, co oznaczało, że fort musiał być kiedyś czynny, teraz najwyraźniej jest w remoncie. Zatrzymaliśmy się również w Al Kamil, gdzie znaleźliśmy mały fort, ale był aktualnie odnawiany (prace rzeczywiście trwały), a raczej wyglądał, jakby był odbudowywany od nowa.

Wybrzeże w SurNa zachód słońca znów dojechaliśmy do Sur. Wcześniej już upatrzyliśmy sobie miejsce na nocleg na przedmieściach. W centrum pochodziliśmy po promenadzie wzdłuż wybrzeża. Było bardzo fajnie. Przy zachodzącym słońcu na plaży miejscowi urządzili sobie boiska piłkarskie i wszyscy grali w nożną. Na murkach porozsiadali się kibice. Do auta wróciliśmy miastem, idąc przez dzielnicę krawców damskich (bardzo popularnej miejsce!). Cała masa sklepików i dużo omańskich kobiet, zakrytych czarnymi chustami, robiących zakupy.

03.11.2010 Sur - Qalhat - Tiwi - Wadi Tiwi - Bimmah Sinkhole

Wybrzeże w SurO poranku zwinęliśmy namiot, sfilmowaliśmy przechodzące stado kóz i wróciliśmy z powrotem do Sur na zwiedzanie. Najpierw pojechaliśmy na sam koniec półwyspu i przez most dotarliśmy do wioski Ayah, gdzie znajdują się dwie, widoczne z wybrzeża Sur baszty oraz latarnia morska. Jest też mały fort. Baszty chyba nie są oddane do użytku turystycznego, ale udało nam się do jednej z nich wspiąć po skale. Na końcu nawet były schody. A z góry widok na Sur niesamowity!

Pod portretem sułtana Qaboosa Udało nam się też wspiąć na latarnię morska, a potem odpocząć na ławeczkach w jej cieniu. W samym Sur zwiedziliśmy tylko jeden z dwóch zamków - Sunaysilah Castle. Dopiero z zamkowych wież przyjrzeliśmy się nowoczesnym, oddalonym od morza, przedmieściom Sur. Jednak największą zaletą wizyty w tym miejscu było otrzymanie mapy drogowej Omanu i planu Muscatu! Były to rządowe wydania dla turystów. Szkoda, że nigdzie wcześniej ich nie proponowano.Ale teraz, chociaż na koniec naszego wyjazdu będzie można konfrontować nasze plany na bieżąco z prawdziwą mapą!

Bibi Miriam, Qalhat Nowoczesną autostradą ruszyliśmy w kierunku Muscatu. Przejazd jeszcze był bezpłatny, ale niedługo to się zmieni, bo już stoją gotowe bramki opłat. Zjechaliśmy na miejscowość Qalhat, by odnaleźć widziany z góry z autostrady grobowiec Bibi Miriam. Zadanie to okazało się nie takie proste. Wszędzie remonty dróg, Z jednej strony wysokie góry, a z drugiej morze. Nad nami wysoko szła autostrada, a pod nią była wioska przez która próbowaliśmy się przebić. Droga była częściowo asfaltowa a częściowo szutrowa. Niektóre jej fragmentu kończyły się skalnym urwiskiem. W końcu dojechaliśmy do suchego koryta rzeki. Dalej już naszym autem lepiej było się nie pchać. Wzięliśmy Lilkę w chustę i na pieszo ruszyliśmy do góry w poszukiwaniu grobowca. Już na samym dola tablica informowała, że miejsce jest zamknięte z powodu prac konserwacyjnych. Ale nie po to tak długo szukaliśmy drogi, żebyśmy teraz zrezygnowali! Zresztą, z daleka widzieliśmy na górze jakiś samochód, więc ktoś przed nami musiał już tam dotrzeć. Byli to Anglicy, autem terenowym. Żadnych prac konserwacyjnych nie było widać, ale sama budowla otoczona była płotem. W sumie w niczym to nie przeszkadzało, bo i tak najciekawiej wyglądała z pewnej odległości.

Asfaltowanie Wadi Tiwi Kolejny zjazd z autostrady zrobiliśmy na Tiwi. Miały być tam piękne plaże. Znowu po szutrowej drodze jakoś dojechaliśmy do wybrzeża i kamienistej plaży. Miejsce wydawało się być odludne, więc szybko w europejskich strojach kąpielowych wskoczyliśmy do wody, Tylko Lilkę kąpiel ominęła, bo morze jednak dla niemowlaka jest za słone. Niestety już po chwili okazało się, że nasze odludne miejsce wcale odludne nie jest, bo ta kiepska szutrowa droga, to jedyny dojazd do Wadi Tiwi! Co chwilę przejeżdżały nią busy i terenówki i nawet schowani za kamienną wydmą nie czuliśmy się zbyt komfortowo. Postanowiliśmy więc pojechać kawałek doliną Tiwi. A w dolinie wielki remont. Kładą asfaltową drogę. Dzięki wyasfaltowanym już fragmentom, udało nam się dojechać do wioski na końcu doliny.

Prawdopodobnie można by było jechać dalej, ale droga się zwężała i nie wyglądała na przejezdną autem osobowym. Odpuściliśmy sobie również Wadi Shab, ponoć jedno z piękniejszych, ale również w remoncie. Nadszedł czas na znalezienie noclegu. Tym razem na pewno gdzieś niedaleko morza. Pojechaliśmy w kierunku tzw. Sinkhole, zjeżdżając z głównej drogi w miejscowości Dibab. Po paru kilometrach jazdy opustoszałym, nadmorskim asfaltem, zapytaliśmy miejscowych gdzie jest to Sinkhole. Pokierowali nas na jakiś park w pobliżu. Miejsce to było ogrodzone, w środku parę ławeczek, drzewek i huśtawek, a na samym środku betonowe schodki w dół do Skinhole, czyli wielkiej dziury, do której wpływa woda morska. W sumie tak sobie to wszystko razem wyglądało i najbardziej ucieszyła mnie możliwość skorzystania z toalety na terenie parku. Na skarpie, niedaleko lokalnej drogi wypatrzyliśmy dobre miejsce na nocleg. Prowadziła tam dobra, szutrowa droga. Niestety na miejscu okazało się, że jest tam wszędzie sporo śmieci. Widać lokalni tez tu na kemping przyjeżdżają. Nie chciało nam się już jechać dalej, uporządkowaliśmy więc teren i rozstawiliśmy namiot.

Lilianka miała ciężki wieczór, wychodzący ząbek dawał znać i Adam spędziła godzinę na próbach uspokojenia dziecka. A w międzyczasie zaczęły nadjeżdżać auta z rybakami.teraz już wiemy, dlaczego droga była tak wyjeżdżona, a na miejscu tyle śmieci. Na szczęście wszyscy schodzili znacznie niżej łowić ryby. Druga tura przyjechała nad ranem, ale też szybko się oddalili, tak więc noc spędziliśmy spokojnie.