Loibltunnel - Ljubelj (1369 m.n.p.m.) - Bled ( Blejski grad) - Bohinj - Bohinjsko Jezero - Slap Savi

14 godzin jazdy samochodem i można się znaleźć w innym świecie! Wyjechaliśmy w piątek po pracy, tuż przed 18 - tą, a już przed 8 -mą rano staliśmy na austriacko - słoweńskiej granicy. Dookoła nas roztaczał się niesamowity widok - alpejskie szczyty ginące w mgle...i w deszczu! Od wyjazdu z Poznania lało bez przerwy. Pod Wiedniem dopadła nas taka ulewa, że ledwo dało się jechać. Deszcz ustał na moment w Bledzie, dając nam chwilkę na zrobienie pierwszych fotek i przywitanie się z ekipą, która przyjechała dzień wcześniej. Potem znowu zaczęło siąpić, a my przestaliśmy się tym przejmować.
Otoczone górami, położone nad malowniczym jeziorem miasteczko Bled najlepiej odwiedzić przed sezonem, tak by w spokoju pospacerować po okolicy. Warto zajrzeć na bledzki zamek, skąd rozpościera się pocztówkowy widok na jezioro z maleńką wysepką i kościółkiem pośrodku.

Z Bledu ruszyliśmy do kolejnej, małej miejscowości Bohinj, której główną atrakcją, obok jeziora, jest największy słoweński wodospad Slap Savica, mierzący 78 m. Mało widokowa, wiodąca przez liściasty las, ponad godzinna trasa z parkingu do wodospadu nie zrobiła na mnie wrażenia. Może inaczej spacerowałoby się w słońcu ale jak kapie deszcz na głowę to jedyne co się uzyskuje po takim spacerze to mokre buty. Sam wodospad niby fajny, ale dostęp do niego ograniczony jest przez zamkniętą metalową furtkę i podziwiać go można tylko z drewnianego tarasu umieszczonego w oddali. Tego dnia mieliśmy w planach jeszcze wejście z Przełęczy Bohińskiej na Lajnar i ewentualne spanie w bunkrach na szczycie. Pogoda cały czas była nieciekawa, byliśmy już przemoczeni i robiło się późno, postanowiliśmy więc poszukać jakiegoś noclegu w Bohinskiej Bystrzycy. Znaleźć przyzwoity nocleg nie było łatwo - ceny nie schodziły poniżej 20 euro za osobę i były nie do negocjacji! Pozostał nam kemping za 6 euro, z całkiem miłą, zadaszoną umywalnią, w której spędziliśmy większość wieczoru.

Przełecz Bohinska - Goli Vrh - Gorenja Vas - Žirovski Vrh

Rankiem obudziliśmy się w nieco podmokłym już od ciągłego deszczu namiocie. W ogóle nie chciało się wstawać słysząc stukoczący o ścianki namiotu deszcz. Gdy tylko trochę przestało padać, zwinęliśmy mokry namiot i wskoczyliśmy ponownie pod daszek umywalni, by zrobić śniadanko (jajecznica na salami z cebulką - jak w domku!). Trasa tego dnia wiodła ponownie przez Przełęcz Bohińską. Jakie było nasze zaskoczenie gdy w miarę powolnego wjazdu na przełęcz, po pokonaniu każdego kolejnego zakrętu padający deszcz zaczął zamieniać się w deszcz ze śniegiem, a nawet w grad!

Trasa, która przejeżdżaliśmy wczoraj, dziś była nie do poznania. Ośnieżone choinki, biało, ślisko. Aż się dziwie, że nasz Fordzik na letnich oponach poradził sobie w takich warunkach ;). Po zjechaniu z przełęczy wróciła wiosna, a padający śnieg z powrotem zamienił się w mżawkę. Przed nami roztaczała się piękna, soczyście zielona dolina, z malutkim kościółkiem gdzieś w oddali i długą, wijącą się w dół drogą. Tak właśnie wyglądają Alpy Julijskie. Nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak pięknie! Zielone górki, łąki całe w niebieskich niezapominajkach i bielące się w oddali alpejskie szczyty. A do tego wąskie asfaltowe bądź utwardzane dróżki, którymi dostać się można było do czasami naprawdę oddalonych i położonych wysoko w górach wiosek. Oznaczenia dróg, jeśli w ogóle są, to raczej niejednoznaczne, a tablice z drogowskazami z prawdziwego zdarzenia spotkać można tylko w okolicach autostrad. Lepiej wiec na taką wyprawę zaopatrzyć się w jak najbardziej szczegółową mapę regionu.

Nadal w deszczu, rozpoczęliśmy eksplorację alpejskich bunkrów Rupnikowej Liniji. Wejście do pierwszego systemu znajdowało się na podwórku u miejscowego rolnika, który zresztą zrobił sobie mini magazyn na początku bunkrowego korytarza :) Potem był jeszcze malutki bunkier przy drodze, gdzie wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu i poszukiwania systemu na Żirowskim wierchu. Kilkunastominutowe przejście po mokrych łąkach sprawiło, ze buty znów mi przemokły. Na szczęście chłopacy znaleźli wejście do systemu, z możliwością podjazdu samochodami. Nocleg w namiocie w mokrym bunkrze mieliśmy zapewniony. Pootwierane, duże przestrzenie i wejście do bunkru na poziomie drogi sprawiły, że w nocy było dość zimno ale wreszcie chociaż przez chwile nie lało nam się na głowę!

Idrija - Divje jezero - Rakov Škocjan

Trzeciego dnia uśmiechnęło się do nas pogodowe szczęście. Słonko od rana aż zachęcało do przygotowania śniadanka na świeżym powietrzu, potem ostatnie fotki systemu i znów ruszyliśmy w drogę. Dopiero przy takiej pogodzie mogliśmy w pełni docenić piękno Alp Julijskich. Zieleń aż biła w oczy. Po drodze przyjrzeliśmy się z zewnątrz zamkniętemu bunkrowi na Gołym wierchu i zjechaliśmy do Idriji. Miasteczko było takie sobie...ale znajdujące się w pobliżu włoskie bunkry i krasowe, szmaragdowe Divje jezioro były już całkiem niezłe! Śmiesznie wyglądały w bunkrze napisy po włosku ;)

Późnym popołudniem dojechaliśmy do parku krajobrazowego Rakov Škocjan i zalegliśmy na noc w jego okolicach. Dziwnym trafem w lesie na około naszego nielegalnego obozowiska chłopacy poznajdowali pełno opon, a nawet dobrą szybę samochodową! Siedząc przy również nielegalnym ognisku i popijając grzane winko, postraszyliśmy się trochę opowieściami o niedźwiedziach, złodziejach samochodowych i strażnikach leśnych i spokojnie poszliśmy spać.
Warto napisać jeszcze parę zdań o miejscowym winku i innych alkoholach. Przewodniki szeroko opisują słoweńskie winnice i róże gatunki wytwarzanych win. Jednak w praktyce za rozsądną cenę, czyli 1-2,5 euro dostać można stołowe wino, najczęściej mocno wytrawne. Czerwone nawet mi smakowało (szczególnie to za niecałe 2 euro, w plastikowej, dwulitrowej butli), ale białe było kompletnie nie do wypicia. Uszlachetnić je mogło jedynie podgrzanie z duża ilością cukru i picie na rozgrzewkę w strugach deszczu ;). Panowie twierdzą, że z piw jedynie Union był ok. a reszta też do niczego. Któż by się spodziewał.

Rakov Škocjan - Cerknica - Cerkniško jezero - Predjamski Grad - Ilirska Bystrica - Izola

Pierwszym punktem programu następnego dnia był mały park krajobrazowy Rakov Škocjan. W sumie do obejrzenia był tam wodospad i kilka ciekawych formacji skalnych, z jednym urwiskiem. Niestety wbrew temu co pisano w przewodniku, nie dało się przejść całej trasy na pieszo wzdłuż rzeki. Ścieżka chwilami była zarośnięta lub w ogóle kończyła się w wodzie. Co chwila więc musieliśmy wracać na idącą górą samochodową drogę.

Kolejne niesamowicie malownicze miejsce tego dnia to znikające Jezioro Cerknickie. Trafiliśmy na okres, kiedy woda wypchnięta została pod wpływem zbyt dużego ciśnienia z podziemnych jaskiń i tworzyła ogromne rozlewiska w okolicach Cerkinicy. Latem zamiast jeziora zobaczyć można w tym miejscu tylko łąki i pasące się bydło.

To jednak nie był jeszcze koniec atrakcji tego dnia. Poprzez żółte od mleczów łąki i już mniej górskie ale nadal przepiękne wiejskie krajobrazy, dojechaliśmy do Predjamskiego zamku i znajdującej się pod nim jaskini. Długo nie zastanawialiśmy się nad kupnem biletów wstępu! Najpierw była wycieczka z przewodniczką po jamie. Dziewczyna opowiadała po słoweńsku i potem po angielsku, specjalnie dla nas, dzięki czemu mieliśmy okazję na bieżąco sprawdzać jak wiele uda nam się zrozumieć z tubylczego języka ;). Predjamska jaskinia liczyła 13 kilometrów, z których dane znam było zwiedzić tylko mały kawałeczek. Można też wybrać się na bardziej odkrywczą wycieczkę, ze speleologami ale już w specjalistycznym sprzęcie i po uiszczeniu niebagatelnej opłaty w wysokości 60 euro! Kilkupiętrowy zamek był równie ciekawy jak jama. Wkomponowany w skałę nie tylko od zewnątrz, ale też od środka. Niektóre korytarze po jednej stronie były murowane a po drugiej już tylko skała. Klatka schodowa w środku zamku również częściowo była w skale. Na tyłach zamku znajdowała się wielka pieczara, z której przez ogromną dziurę widać było całą okolicę. A było na co popatrzeć.

Pod wieczór dojechalismy do Ilirskiej Bystrzycy. Miejsca tego nie było w żadnym przewodniku, ale wiedzieliśmy że są tam bunkry. Niestety obiekty okazały sie dosć mocno powysadzane, a ten co został w całości, miał zalane koszary. Okolica była bardzo malownicza, trochę przypominała nasze Bieszczady. Jednak znaki o przebywających tam niedzwiedziach sprawiły, że postanowiliśmy nie rozbijać tam namiotów.
Tradycyjnie już mieliśmy więc kłopot z noclegiem, którego szukaliśmy tak długo że aż w końcu dojechaliśmy nad morze do Izoli. Część ekipy zdecydowała się na spanie na miejskim parkingu, a nasza trójka po parkingowej kolacji przeniosła się na pobliski kemping.