Dzień 5 20-07-2004 HAMA - MUSYAF - KRAK DES CHEVALIERS (QALA'AT HOSN) - HAMA

Dziś zdecydowaliśmy się na wycieczkę zorganizowaną przez nasz hotel. Zachęcił mnie samochód, jaki nam oferowali (wraz z kierowcą). Był to Pointiac z lat pięćdziesiątych. Tak do końca to nie zdawałam sobie nawet sprawy jak to coś wygląda, wiedziałam tylko, że będzie wielkie. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Był to biały, ogromny, 5-osobowy samochód z 1951 roku, Rewelacja! Miał nawet klimatyzację i zasłonki w oknach, co by nam słoneczko za bardzo nie przyświecało :). Czułam się jak w jakimś starym filmie.

Krak des Chaveliers Naszym głównym celem było dotarcie do największego i najlepiej zachowanego zamku Krzyżowców - Krak des Chaveliers. Najpierw jednak pojechaliśmy do małego zameczku po drodze w wiosce Musyaf. My go w ogóle nie mieliśmy w planach, ale wycieczka go przewidywała. I bardzo się cieszę, że tam dotarliśmy, bo były to jedne z najbardziej malowniczych ruinek na całej naszej trasie. W przeszłości zamek należał do najbardziej radykalnego odłamu Muzułmanów - Assasynów (zabójców, którzy palili haszysz :). Mi troszkę przypominał nasz Ogrodzieniec - podobny rodzaj murów.

Krak des Chaveliers Następnym punktem programu była panorama Kraka. Aż wstyd się przyznać, ale jak tam dojechaliśmy to ja go w ogóle nie rozpoznałam! Myślałam że to następna niespodziewana atrakcja po drodze. Z zewnątrz w ogóle nie widać jego potęgi. Widać tylko ogromne mury zamku zewnętrznego...ale za to jak wejdzie się do środka to można chodzić godzinami! Nam pospieszne obejście prawie wszystkich zakamarków (z latarką) zajęło ponad 2 godziny! A można by chodzić znacznie dłużej, tylko trzeba by mieć dobrą mapę. Niestety ta w LP jest kiepska. Widziałam u Francuzów bardzo dokładne mapki i dobry opis zamku, także jak ktoś czyta po francusku, to polecam wydawnictwa francuskie - o wiele więcej informacji!

Wróciliśmy do Hamy późnym popołudniem, także był jeszcze czas na pochodzenie po mieście i obejrzenie słynnych kół wodnych - tzw. Nurii. Najlepsze są z dala od centrum i tam od razu się udaliśmy. Wzdłuż rzeki, niedaleko nurii porozstawiane są same restauracje, także żeby coś zobaczyć trzeba wejść na ich teren, ale nie ma z tym problemu. My weszliśmy i nic nie zamawiając, poszliśmy na taras by porobić parę zdjęć. Nurie robią wrażenie - są ogromnie, drewniane i charakterystycznie skrzypią, wolno się poruszając. Są też zachowane fragmenty akweduktu, za pomocą którego woda z rzeki nawadniała pola i była odprowadzana do okolicznych domów.

Rozrywką miejscowej młodzieży są skoki z nurii do rzeki - wgląda to dość niebezpiecznie - chłopacy chwytają się łopatek koła, wystających z wody i są wnoszeni na górę - stamtąd albo skaczą albo wchodzą na akwedukt. Próbowaliśmy też przedostać się na drugą stronę rzeki, by zrobić zdjęcia akweduktom, niestety nie dało się w ogóle dojść do brzegu, bo teren był ogrodzony płotem i rosły dość wysokie krzaki.

Na zakończenie dnia poszliśmy do knajpki w centrum na pyszną kolację (niech żyje shish kebab!). Knajpka na takim niby półwyspie, oczywiście z widokiem na nurie - te mniejsze, ale za to ładnie oświetlone. Warto się przejść wieczorem po centrum, starymi uliczkami wzdłuż rzeki, podziwiając piękne nurie.

Dzień 6 21-07-2004 HAMA - APAMEA (AFAMIA) - SERGILLA - EL BARA - HAMA

Wczoraj tak fajnie nam się jechało tym Pointiakiem, że i dziś decydowaliśmy się na podobną wyprawę. Zwiedzanie rozpoczęliśmy (a raczej rozpoczęto - bo bez mnie) od muzeum mozajek. Ja w tym czasie odpoczywałam w holu, zastanawiając się, jak by tu przedostać się do Libanu. Po muzeum kierowca zawiózł nas na pobliskie wzgórze, gdzie miało zaczynać się starożytne miasto - Apamea. I tu nas zostawił. Chwilę później dopadł nas jakiś strażnik, żądając biletów. My mu na to, że nie mamy, ale chętnie kupimy od niego. Chyba za bardzo nie rozumiał, o co nam chodzi, bo nadal uparcie żądał biletów. W ogóle nie mogliśmy się dogadać - on myślał że kończymy zwiedzanie, a my mu tłumaczyliśmy że dopiero przyjechaliśmy - on gadał po swojemu i my po swojemu...jak zwykle. W końcu chyba zrozumiał, że nie wychodzimy tylko zaczynamy zwiedzanie i że kupimy te bilety w budce po drugiej stronie Puścił nas. Okazało się później, że nasz kierowca rzeczywiście nas przywiózł w miejsce, gdzie zwyczajowo wszyscy kończą zwiedzanie. Sobie ułatwił tym sprawę, bo czekał na nas w punkcie rozpoczęcia zwiedzania, gdzie był miły barek i miejsce z cieniem . Była tam też budka, w której musieliśmy zakupić bilety - standardowo za 150 funtów.

Afamia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Tutaj naprawdę można sobie wyobrazić, jak takie miasto kiedyś wyglądało. Na kamiennej drodze pozostały nawet koleiny po starożytnych rydwanach! Całe miasto to właściwe jedna ulica, prawie 2 kilometrowa, wyznaczona przez dostojne rzędy korynckich kolumn. Ogromne! A na około pustka. Oprócz głównej ulicy niewiele się tam zachowało, ale może i dlatego to miasto robi aż takie wrażenie. Godzina 12, słońce pali, a my idziemy starożytnym Decamenusem. Prawie cały czas w ruinach byliśmy sami. Spędziliśmy tam niecałe 2 godziny. Jako, że było to dopiero drugie po Bosrze starożytne miasto, to robiliśmy bardzo dużo zdjęć. Opłakane skutki odczuwałam przez następnych parę dni - spaliłam sobie cześć dłoni (palec wskazujący i kciuk ;), od trzymania aparatu i ustawiania kompozycji.

Po Afamii pojechaliśmy zwiedzać tzw. Dead Cities, czyli ruiny bizantyjskich miast. Tych ruin jest w okolicy bardzo dużo, my zobaczyliśmy najbardziej znane - Sergillę. I dodatkowo jedne z bardziej malowniczo położonych wśród gajów oliwnych - El Bara. Z daleka Sergilla nie wyglądała zbyt ciekawie - duży, płaski teren i porozrzucane na nim szaro-kamienne domy i grobowce. Dopiero jak się zaczęło chodzić pomiędzy nimi odkryć można było wspaniałe miejsca: domy z rosnącymi w środku drzewkami figowymi, zakamarki, ozdobne kolumny i łuki. Na końcu rozległego terenu wymarłego miasta spotkaliśmy małą dziewczynkę. Jej rodzina zamieszkała w ruinach miasta. Mieli namiot, kozy oraz niedalekie źródło wody i tak sobie żyli w harmonii z przeszłością tego terenu.

Wieczorem znów poszliśmy do nurii, nad brzeg rzeki, na obiadek, ale nie było zbyt ciekawie. Niemiła obsługa, małe porcje jedzenia, a na dodatek jak chcieliśmy zapłacić, to facet najpierw w ogóle nie chciał nam wydać reszty, twierdząc że nie ma, a potem wygrzebał jakieś drobniaki, ale i tak nie dał nam tyle ile powinien. Humor poprawiła nam dopiero wizyta w innej knajpce, a raczej w klubie na wolnym powietrzu, w centrum Hamy, z tarasem z widokiem na nurie. Poszliśmy tam na naszą pierwszą fajkę wodną. No może dla mnie to nie od końca pierwszą, bo już paliłam na Półwyspie Synaj, ale pozostała cześć ekipy tu właśnie miała okazję spróbować jej po raz pierwszy. Ale się naśmialiśmy! Żadne z nas nie pali papierosów, więc na początku wcale tak łatwo to palenie nie szło. Paweł w ogóle nie potrafił się zaciągnąć tak by dym przeszedł przez wodę.

Generalnie to wzbudzaliśmy sensację wśród okolicznych stolików i siedzących przy nich Arabów. Trójka z nich, siedząca przy stoliku obok nas, zaczęła pokazywać Pawłowi jak się zaciągać. I tak zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Byli to studenci medycyny (dwóch Syryjczyków i jeden Palestyńczyk) i bardzo dobrze mówili po angielsku. Jedyne czego staraliśmy się unikać, to tematy polityczne. Wcześniej czy później przy każdej rozmowie z kimś, kto dobrze mówił po angielsku, poruszany był temat Izraela, Palestyny i G.W. Busha :) i pytanie, co o tym wszystkim sądzimy. Nie zdarzyło nam się jednak, żeby ktoś nas niemiło potraktował z racji tego, że jesteśmy z Polski. Chyba wszyscy zakładali, że skoro przyjeżdżamy do ich kraju to nie możemy być przeciwni Palestynie, Irakowi itp.

I tak sobie paliliśmy tę jedną nargillę przez cały wieczór. Taras coraz bardziej zapełniał się miejscowymi ludźmi, aż w pewnym momencie zauważyłam, że jesteśmy jednymi kobietami! Zapytałam naszych znajomych studentów czy to przypadek i okazało się że nie, ponieważ jest to klub dla mężczyzn, a dla rodzin (czyli kobiet i dzieci), to jest tam obok, dwa tarasy dalej! Tylko nikt nam t ego wcześniej nie powiedział, bo jesteśmy cudzoziemkami i nikt nas nie chciał urazić. Trochę głupio mi było, że nieświadomie, ale złamałyśmy obowiązujące tu zasady, ale nasi arabscy koledzy twierdzili, że nic się nie stało i nikogo w ten sposób nie uraziłyśmy.

Dzień 7 22-07-2004 HAMA - QALA'AT SALLAH AD DIN - QALA'AT MARQAB - HAMA

Zamek SalladynaZamek Salladnyna to drugi po Kraku najbardziej polecany do zwiedzenia zamek. Niestety jest on dość daleko i ciężko zaplanować do niego wyprawę jednodniową. Najczęściej ludzie jeżdżą do Tartus lub do Latakii, tam nocują, zwiedzają dwa zamki i potem ruszają na północ do Aleppo. Nam szkoda było tych dwóch dni, bo czekała na nas jeszcze przecież Jordania. A poza tym czytaliśmy, że samo wybrzeże Syrii nie jest zbyt ciekawe - Lattakia to duże, brudne portowe miasto. Takich wrażeń nie szukaliśmy. Kombinowaliśmy więc, jakby tu dostać się do zamku z Hamy i jeszcze tego samego dnia wrócić. I znów jedynym wyjściem była wycieczka z naszego hotelu. Niestety już nie Pointiakiem, bo za daleko, ale busikiem. Udało się zebrać 5 osób i ruszyliśmy przez pasmo Antylibanu do zamku Salladyna.

Myślałam, że zamek będzie ładniejszy - największe wrażenie na mnie zrobiła skała na której został zbudowany. Wygląda, jakby w nią wrósł. Wjeżdża się do niego przez wykutą w skale drogę, z potężnym skalnym słupem po środku. Kiedyś na tym słupie opierał się most - główne wejście do zamku. W środku przeprowadzana są prace remontowe i jedyne, co porządnie można zwiedzić, to kilka wież. Niestety remont zamku polega na betonowaniu i tynkowaniu na biało gotyckich komnat! Zamek traci powoli swój klimat.

Dał nam się też tu we znaki morski klimat. Było to jedyne miejsce, gdzie niebo na chwilę zachmurzyło się i już nam się wydawało, że zacznie padać. Niestety, żadnego deszczu nie było, zrobiło się tylko jeszcze bardziej duszno.
Następny na naszej trasie był pięknie położony, na skale, nad brzegiem morza Śródziemnego, zamek Marqab. Zamek mroczny i chyba najbardziej klimatyczny ze wszystkich. Szczególnie klimatyczny dla tych, którzy lubią pozarastane ruinki, bo właśnie tak w dużej części ten zamek wyglądał. Z przodu czarno - kamienny, majestatyczny, dobrze zachowany, natomiast z tyłu i w dalszych zakamarkach - bardzo pozarastany. Udało nam się z Kasią obejść go naokoło (Paweł niestety tak się rozchorował żołądkowo, ze musiał zostać w busiku L). Na początku była ścieżka wzdłuż murów, później już tylko chaszcze i kamienie. Trochę się bałam wężów, przed którymi ostrzegał nasz przewodnik, na szczęście żadnego nie spotkałyśmy. Na tyłach zamku okryłyśmy wielką, samotnie stojącą palmę, piękną opuncję, przy zamkowych murach i oczywiście piękne widoki na miasto Tartus.
Wieczór znów nam upłynął na łażeniu po Hamie - tym razem z tymi samymi Polakami, których wcześniej spotkaliśmy w Damaszku. Tu wszyscy krążą po tych samych trasach i nocują w tych samych hotelach :)

Dzień 8 23-07-2004 HAMA - QALA'AT IBN WARDAN - ALEPPO (HALAB)

Niestety dziś musieliśmy się rozliczyć z tych naszych wszystkich wycieczek, organizowanych przez nasz hotel. Ceny oczywiście były ustalone wcześniej i w zasadzie były to takie fixed prices, ale nasz sprytny gospodarz (nota bene bardzo dobrze mówiący po angielsku) postanowił ubić z nami jeszcze jeden deal. Wcisnął nam dodatkową wycieczkę, za połowę ceny (normalnie płaciliśmy po 350 funtów czyli po 7 $, a tutaj - za 200 funtów), do pszczelich domków (beevies houses) i do ruin ibn Wardan, z odwiezieniem potem na dworzec autobusowy w Hamie Bagaże miały jechać od razu z nami. Mi to bardzo odpowiadało, bo już przed naszą wyprawą planowałam wyjazd do tych ruin, potem wypadły one z naszych planów, a teraz była szansa by tam pojechać. I znów czekał na nas Pointiac! Tym razem był to mniejszy model z 1952 roku, z klimą i małym telewizorkiem, na którym puszczano nam filmy o Syrii i jej zabytkach.

Wyjechaliśmy bardzo wcześnie, bo po południu mieliśmy już bus do Allepo. Do ruin zamku dotarliśmy więc już o 8-mej rano. Była to dobra pora na robienie zdjęć, ponieważ słońce jeszcze tak mocno nie świeciło i mieliśmy piękne niebieskie niebo. Właściwie były to ruiny pałacu i kościoła, malutkie, ale bardzo malownicze, położone na środku płaskiej pustyni. Na około pusta przestrzeń i tylko nasza asfaltowa droga. Pozostało tam wiele bardzo dobrze zachowanych symboli z okresu wypraw Krzyżowców: nad bramą wejściową, na łukach nad drzwiami, na wielkich kamieniach na dziedzińcu. Cały kompleks fajnie wyglądał, bo był zabudowany na przemian z gliny i ciemnych kamieni, taki pasiak. I tutaj, jak wszędzie, wstęp miał kosztować 150 funtów, ale udało nam się dogadać z naszym kierowcą, że niby jesteśmy studentami i wziął od nas jedną trzecią kasy, a on z kolei dogadał się z dozorcą i dał mu jeszcze mniej, część z naszej kasy zostawiając sobie :)

Następnym punktem naszej wyprawy była wizyta w pszczelim domku, gdzie niby nadal mieszka syryjska rodzina. Wszystko było dogadane już wcześniej i nasz kierowca ostrzegł nas, że jeśli chcemy wejść do tego domu, to trzeba u nich kupić herbatkę za 25 funtów. Był to jedyny zamieszkany z licznych domków w wiosce. Rodzina, u której byliśmy miała też obok w zagrodzie domek murowany i pewnie tam spędzali większość czasu, a naszym glinianym domku mieli kuchnię i jadalnie. Stała tam ogromna lodówka, telewizor i maty, na których można było usiąść, by napić się herbatki. Gospodyni i jej córka siedziały na plastikowych krzesełkach. Cała ceremonia parzenia herbaty trwała dość długo i nikt nie mówił po angielsku, więc rozmowa za bardzo się nie kleiła. Zmieniali się tylko członkowie rodziny, którzy co chwilkę przychodzili do domku by chwilę posiedzieć z matką. Co skończyliśmy pić naszą herbatkę, gospodarz dolewał następnej i tak bez końca. Nasz zadowolony kierowca rozłożył się koło nas i odpoczywał. Zaczynało już to być męczące, więc zostawiłyśmy Pawła w środku i poszłyśmy z Kasią przejść się po zagrodzie. Od razu została za nami wysłana córka, która na zewnątrz i bez obecności mężczyzn była o wiele bardziej rozgadana - po arabsku, ale jakoś się z nią dogadywałyśmy na migi. Była bardzo zadowolona jak robiłyśmy jej zdjęcia i śmiała się z nas, jak zachwycone robiłyśmy sobie fotki z osłem w zagrodzie.

Po południu, już bez żadnych atrakcji, wylądowaliśmy w Aleppo. Miasto nie zrobiło na nas zbyt dobrego wrażenia. Pełno dziwnych, białych ludzi, mówiących tylko po arabsku (prawdopodobnie Ruscy), dużo napisów po rosyjsku. Ciężko było nam znaleźć jakikolwiek hotel - tych opisanych w Lonley Planet nikt nie znał. Szukaliśmy przede wszystkim Spring Flower, opisywanego przez wielu podróżników (nie miał może zbyt dobrych recenzji, ale inne hotele w ogóle nie było opisane).
W końcu jakiś facet zaczepił nas i powiedział, że on nas zaprowadzi do tego hotelu. I gdzieś nas zaprowadził, ale napis było tylko po arabsku, więc do dzisiaj nie jesteśmy pewni, czy to był ten hotel z naszego przewodnika. Recepcja twierdziła, że tak, ale jakoś wszystko tam było podejrzane. W hotelu znów pracowali biali, wyglądający na Rosjan, ale rozmawiający po arabsku i słabo po angielsku. Było to jedyne miejsce, gdzie w pokoju widziałam dobrze mi znanego ze Sri Lanki wielkiego karalucha. Zdecydowaliśmy się na nocleg na dachu. I tu znów najpierw nam podali w miarę niską cenę za wszystkich, potem twierdzili, że to za jedną osobę, a jak chcieliśmy płacić to co na początku wynegocjowaliśmy to się obrazili i powiedzieli że w ogóle nie chcą pieniędzy. I tak im kasę zostawiliśmy. Dziwna atmosfera. Poza tym w hotelu obok mieszkały rosyjskie prostytutki, które wieczorami wyjeżdżały półnagie do nocnych klubów i wracały nad ranem, śpiewając przy głośnej muzyce rosyjskie przeboje "disco polo".

Do Aleppo jednak warto przyjechać ze względu na wielki, klimatyczny suq. Mi się tu bardziej podobało, niż na suqu w Damaszku. Targowisko nie jesttak doskonale zorganizowane, ludzie handlują tez na ulicy - takie mydło i powidło. Do tego też uliczki ze sklepami, ale nie takie szerokie jak w Damaszku, tylko węższe i więcej zakamarków. Bardzo dużo tu stoisk z orzeszkami, przyprawami. Trafiliśmy też na targ mięsny - ledwo to przeżyłam - nie dosyć że intensywny zapach mięsa, to jeszcze powywieszane za specjalnymi szklanymi szybkami całe tusze kozie lub baranie z zwisającymi jądrami.

W Aleppo jest też duże muzeum narodowe - jak zwykle ja nie skorzystałam, Paweł też nie - ale Kasia poszła - podobno warto. Kasia wróciła po dwóch godzinach z jakimś syryjskim biznesmanem, który zaprosił ją na kolację! My za bardzo z nim nie chcieliśmy iść, szczególnie, że chciał potem Kasi pokazywać jakieś stare monety w zaprzyjaźnionym sklepie z antykami. Dla mnie tu już coś było naciągane. No, ale facet nie bardzo się chciał odczepić i jak dowiedział się, że idziemy się przejść po mieście to zaproponował nam siebie jako przewodnika, a potem tę nieszczęsną kolację. Rzeczywiście oprowadził nas po fajnych zakątkach, szczególnie po starych arabskich, luksusowych hotelach, do których samym nam w ogóle nie udało się wejść. Chciał też gdzieś nas zaprosić na wino do takiego hotelu, żebyśmy na niego poczekali jak on załatwi swoje sprawy, ale się jakoś wykręciliśmy. I chodził z nami dalej. Odwiedziliśmy w końcu też ten jego zaprzyjaźniony sklep, wypiliśmy obowiązkową herbatkę i nie okazując zainteresowania żadnym ze staroci, udaliśmy się już sami na poszukiwanie cytadeli. Nasz biznesman wymusił na nas obietnicę, że wrócimy do niego na tą kolację. Był bardzo miły i niby wszystko było ok, ale mi się to nadal nie podobało.

Cytadela w Aleppo Niestety było już dość późno więc Cytadela była zamknięta, za to była ładniej oświetlona. I chyba w nocy nawet lepiej wyglądała niż za dnia, kiedy to widać było góry śmieci w fosie i na jej murach. Miło spacerowało się też wieczorową pora po wąskich uliczkach starego miasta. Można było podziwiać piękne, drewniane balkony i stare drzwi do okolicznych domostw.
Nasz biznesman jednak już na nas czekał i poszliśmy na tę kolację. Hotel luksusowy: piękne inkrustowane sufity, ściany w drewnie, dywany, delikatne światło i kwiaty. Wjechaliśmy na dach do restauracji - a tam kelnerzy w białych uniformach, elegancko nakryte stoły i bogaci Europejczycy! Ja byłam już coraz bardziej zdenerwowana, co to będzie, jak facet nas tu zostawi i nie zapłaci rachunku? Ale on był taki miły i kulturalny i cały czas dyskutował o czymś z Kasią po angielsku, także nie było mu nawet za bardzo jak odmówić. I tak brnęliśmy w to dalej. Nic sami nie zamówiliśmy, tylko zamawiał on - tradycyjne dania syryjskie i do tego butelka wina. Sam nic nie chciał jeść ani pić, my trochę poskubaliśmy jedzenia, napiliśmy się winka. W pewnym momencie stwierdził, że musi iść do sklepu swojego brata na chwilkę i zaraz wróci. Mi zapaliła się od razu lampka ostrzegawcza. Powiedziałam, że w takim razie idziemy z nim. On tylko stwierdził "I know what you mean" i został. Z knajpy wyszliśmy razem, nie płacąc w ogóle rachunku i facet jeszcze nas odprowadził pod dom. Ja do dziś uważam że próbował nas w coś wkręcić, tylko mu się nie udało. Zdania wśród uczestników naszej wyprawy były jednak na ten temat podzielone.