Dzień 9 24-07-2004 ALEPPO - ST SIMEON - ALEPO - HOMS - PALMYRA

Lokalnym autobusem, a końcówkę taksówką pojechaliśmy zobaczyć słup Szymona Słupnika, tuż przy granicy z Turcją. Ruiny Bazyliki położone są na malowniczym wzgórzu. Niestety my mieliśmy pecha, bo zaczęły się wakacje i miejscowa młodzież, w ramach prac społecznych, sprzątała teren z chwastów, śmieci itp. Zgiełk, tłok i tłumy dzieciaków bardzo chętnych do rozmowy z nami, szczególnie na tematy polityczne typu Bush, Izrael itp.

Z samego słupa Św. Szymona niewiele zostało - właściwie jest to mały cokolik - resztę trzeba sobie wyobrazić. Największy problem jest z wydostaniem się ze wzgórza. Czekają dość drogie taksówki. My jednak mieliśmy sporo wolnego czasu i w ramach oszczędności ruszyliśmy na dół na pieszo, licząc na złapanie jakiegoś stopa. Udało nam się po zejściu z góry złapać pickupa, jadącego do najbliższego miasteczka. Jakoś na migi się nawet dogadaliśmy, że nie mamy kasy i chcemy jechać za darmo. Nie stanowiło to żadnego problemu i tak w ekspresowym tempie znaleźliśmy się na postoju busów do Aleppo.

Odzyskane popołudnie spędziliśmy włócząc się po wąskich uliczkach centrum Halab, kupując przyprawy, orzeszki i objadając się falafelkami. Wypadało też zwiedzić Cytadelę - ale tu rozczarowałam się. Znacznie ciekawiej wygląda z zewnątrz. W środku są prowadzone prace remontowe, które podobnie jak w przypadku syryjskich zamków, najwyraźniej mają ucywilizować to miejsce. Powstaje tam betonowy amfiteatr i miejsce to traci swoja atmosferę. Późnym popołudniem ruszyliśmy w kierunku Palmyry. Nie wiedzieliśmy czy uda nam się aż tak daleko zajechać, ale jakby złapało się od razu połączenie w Homs to była szansa.

O Homs słyszałam same nieciekawe opinie, które niestety się sprawdziły. Brudne miasto, ludzie niemili, oszukują na każdym kroku. Najpierw się okazało że z dworca, na który przyjechaliśmy, nie ma już żadnych miejsc na busy do Palmyry. Taksówkarz zabrał nas na następny dworzec, twierdząc, że to bardzo daleko - było blisko - i od razu zaprowadził nas do pustego busa, twierdząc, że to jedyny bus jaki wyjedzie jeszcze dziś wieczorem do Palmyry. Kierowca od razu załadował nasze bagaże na dach i czekamy aż się busik zapełni. 5, 10 minut i nic się nie dzieje, zupełnie pusto. Kierowca naciska, żebyśmy kupili bilety, a jakbyśmy zapłacili za cały busik to możemy ruszyć od razu. Tu nas rozbawił. Już wiadomo było, że coś jest nie tak. A nasze bagaże tkwią już pozwiązywane na dachu! Powiedzieliśmy, że idziemy kupić cos do jedzenia i ruszyliśmy na dworzec sprawdzić, czy na pewno nie ma innych busów. I rzeczywiście cześć kierowców twierdziła, że jest to jedyny bus, ale jak już w końcu udało nam się wejść do środka dworca, to od razu dopadła nas inna ekipa, twierdząc że też jadą do Palmiry i ich autobus stoi po drugiej stronie. Rzeczywiście coś wielkiego i rozklekotanego tam stało i nawet parę osób się wokół tego kręciło. Wyglądało to jednak bardziej realnie niż nasz bus. Zaryzykowaliśmy i kupiliśmy bilety. Pozostało nam tylko wydostać nasze bagaże z tego nieszczęsnego poprzedniego busika. Wcisnęliśmy kierowcy kit, że się rozmyśliliśmy i przyjdziemy jutro. Z ociąganiem oddał nam bagaże, ale zaczął nas śledzić, dokąd idziemy. I zauważył że wsiadamy do konkurencji. Ale się zrobiła awantura! Na szczęście nasz autobus szybko odjechał.

Późnym wieczorem byliśmy już Palmyrze. Autobus jechał do nowego miasta, zwanego Tadmor, a my wysiedliśmy na skraju starej Palmiry, szukając hoteliku niedaleko ruin. I tak wpadliśmy na New Afga Hotel (polecany nam już wcześniej przez nasz hotel w Damaszku). Upalny wieczór, przed hotelem siedzi uśmiechnięty właściciel i zaprasza nas na herbatkę i kawałek arbuza z serem. Młody Syryjczyk powiedział nam, że mamy cokolwiek powiedzieć do niego po angielsku, a on nam powie skąd jesteśmy. I od razu strzelił Poland. Ale byliśmy zaskoczeni. Potem okazało się, że służył na Wzgórzach Golan z Polakami, więc doskonale rozpoznaje nasz akcent. Do naszego stolik dosiadało się coraz więcej turystów (także dwie dziewczyny z Polski) i tak z gospodarzami spędziliśmy bardzo miły wieczór.

Dzień 10 25-07-2004 PALMYRA

Dzisiejszy dzień spędziliśmy podręcznikowo, zaczynając od wschodu słońca w ruinach i kończąc na zachodzie słońca w tymże miejscu. Wszyscy podróżnicy to polecają i chyba rzeczywiście mają rację. Jako jedni z pierwszych ruszaliśmy przed 8 rano w kierunku starożytnej Palmiry.Wcześniej nie było sensu, bo świątynia Baala, znajdująca się na samym początku kompleksu, otwierana było dopiero od 8 - mej. Właściwie to tylko do niej kupowało się bilety - resztę ruin można zobaczyć za darmo.

Plamyra to raj dla archeologów. Z moją wiedzą na temat Starożytności mogę tylko powiedzieć, że miasto robi wrażenie ilością, wielkością i jakością zachowanych tam ruin. Jeśli chce się poczuć powiew dawnych czasów, miasto można zwiedzać na wielbłądzie. Tak też uczyniliśmy. Była to moje pierwsza podróż na wielbłądzie i trochę się obawiałam. Nie miałam zbytnio zaufania ani do tego zwierzaka, ani do Araba, który nim kierował. Przejście całego miasta - od świątyni Baala do wież pogrzebowych zajęło nam około 40 min. Mieliśmy wracać również na wielbłądach, ale zrezygnowaliśmy, by obejść całe miasto z powrotem na pieszo.

Z daleka wydaje się, że miasto jest bardzo zruinowane, ale dopiero jak się wejdzie do środka widać jak dużo jest do pozwiedzania. O każdym miejscu można przeczytać cos w przewodniku. Co prawda, jak zwykle mieliśmy kłopoty z rozpoznaniem niektórych miejsc - nie było tabliczek - ale jakoś po opisach dochodziliśmy co jest co. W południe w ruinach zrobiło się nieznośnie gorąco - poszliśmy więc do miasteczka na coś do jedzenia. Wszędzie reklamowano słynną, beduińską potrawę Misyaf - ryż z baraniną i kurczakiem i jakimiś warzywami. Pycha!
Zwiedzanie Palmiry zakończyliśmy zachodem słońca, na który ledwo co zdążyliśmy, bo góra na którą chcieliśmy się drapać była dalej niż nam się zdawało. Ale warto wejść na tę górkę. Znajduje się ona za wieżami pogrzebowymi, a przed górą z zamkiem muzułmańskim.

Dzień 11 26-07-2004 PALMYRA - DAMASZEK - AMMAN

Wcześnie rano ruszyliśmy na autobus do Damaszku, tak aby tego samego dnia dojechać jeszcze do Jordanii. Okazało się że dworzec autobusowy w Palmirze, a raczej w Tadmorze, jest dokładnie po drugiej stronie miasta w stosunku do części starożytnej. Na pieszo jest to chyba z pół godziny. Autobusów stamtąd jednak jest dużo i łatwo się wydostać w stronę stolicy. Niewiele jednak busow przejeżdża koło części starożytnej Palmiry, także trzeba podejść do centrum.

Do Ammanu po południu nie było już żadnych miejsc na autobus z dworca Baramke, więc zostało nam tylko serveece taxi, które zresztą nie było aż takie drogie (10 $ za osobę). Jedyny problem był w tym, że byliśmy w trójkę i musieliśmy czekać, aż się znajdzie jedna osoba, żeby do nas dobić i zająć ostatnie wolne miejsce. Przejazd przez granicę zajął nam około godziny. Trzeba było otworzyć bagaże, ustawić się w odrębnej kolejce "for foregners", potem nas przesunęli do kolejnej kolejki, potem wymania kasy i ruszamy do Jordanii!

W Ammanie znaleźliśmy nasz przewodnikowy hotel Farah. Z zewnątrz wyglądał ok, ale w środku bardzo przygnębiająco: metalowe szafki, jak w hotelu robotniczym, obskurna łazienka na zewnątrz, w większości dnia bez bieżącej wody, więc można sobie wyobrazić jak tam cuchnęło. Na szczęście wieczorem wodę uruchamiano. Jedyną zaletą tego miejsca była niska, jak na Amman, cena - 4 JD czyli 6 $ za osobę. Zostaliśmy. Nie przyjechaliśmy tu po to, by wydawać kasę na zbędne luksusy noclegowe, lepiej te pieniądze przeznaczyć na zwiedzanie, miejscowe jedzonko i tym podobne przyjemności.

Moje pierwsze spostrzeżenia z Jordanii to to, że Jordańczycy nie są aż tak mili i otwarcie nastawieni do turystów jak Syryjczycy. Znacznie rzadziej na ulicach słychać tu popularne w Syrii WELCOME. Poza tym jest o wiele brudniej. Koszy na ulicach na Bliskim Wschodzie raczej nigdzie nie widać, ale w Syrii to co kawałek było widać kogoś z miotłą, a tutaj to z każdego zakamarka wystają śmieci! Nasz jordański taksówkarz na granicy opakowanie po zakupionej ladze papierosów po prostu wyrzucił za okno - na środku przejścia granicznego!

Co pozytywne, to więcej handlu na ulicach, towary lepszej jakości, chociaż niestety nie jest to jakość jordańska, a raczej dalekowschodnia: indyjska i chińska. Ceny też oczywiście są wyższe.

Jordańskie kobiety nieco rzadziej noszą zakryte głowy - tak jak w Syrii było to około 95 % kobiet, to tu 60-70% - nadal jest to dużo, ale po pobycie w Syrii widać różnicę.