Dzień 15 31-07-2004 WADI MUSA - PETRA

Cel naszej wyprawy osiągnięty - jesteśmy w Petrze! Już przed wyjazdem każdy z nas miał w głowie obraz Petry - nie wiedzieliśmy czy rzeczywistość dorówna naszym oczekiwaniom po tym, co przeczytaliśmy. Tego nie da się opisać - miejsce jest niesamowite i cała długa podróż przez Syrię i Jordanii jest warta zachodu po to, by właśnie tu dotrzeć. Jest to doskonałe połączenie działań ludzkich i naturalnej ingerencji przyrody. Nabatejskie budowle wydają się spajać z skałami, w których zostały wyryte. A kolory skał wyglądają nieprawdopodobnie - królująca czerwień poprzeplatana różem, żółcią, pomarańczą, czernią...
Jak wszyscy turyści, zwiedzanie zaczęliśmy od przejścia wąwozem Wielkiego Siku (około 1, 6 km) w stronę Chazne, czyli Skarbca. To tam Indiana Jones pędził na rumaku, by odkryć w Skarbcu Świętego Graala ;-) Była dopiero 7.30 i jest to dobra godzina, jeśli chce się uniknąć tłumów. Niestety o tak wczesnej porze Skarbiec jest jeszcze w cieniu. Słońce powoli go oświetla między 9 a 10 i zbierają się coraz większe tłumy. Ruszyliśmy dalej, mijając po drodze mniej lub bardziej znane grobowce, kamienny teatr, zamek i małe muzeum.

Nie mieliśmy dokładnej trasy, tylko kilka wycieczek z mojego albumu o Petrze. Próbowaliśmy zrealizować jedną z nich - dojście na około zamku do Columbarium. Trochę się pogubiliśmy i tak zaczęła się ta mniej komercyjna część zwiedzania Petry. Zrobiliśmy sobie przerwę na śniadanko i małą sjestę w znalezionej po drodze nabatejskiej jaskince i poszliśmy dalej, jak się później okazało, w przeciwnym kierunku niż Columbarium. Ludzi już tam w ogóle nie było, więc nie mieliśmy nawet jak spytać o drogę, a tą samą droga nie chciało nam się wracać. Nagle pojawili się miejscowi z kilkoma osiołkami. Chcieli nas zabrać na osłach do Monastyru, ale nie chcieliśmy, więc powiedzieli, że pokażą nam źródełko, gdzie chodzą napoić osły i się kąpać.

Szliśmy piękną, dziką ścieżka, wśród kwitnących na różowo oleandrów. Pojawiło się też i źródełko, z którego niestety skorzystać mógł tylko Paweł - nam nie wypadało nawet za bardzo moczyć nóg ;) Nasza znajomość z Beduinami skończyła się ponownymi negocjacjami przejazdu na osłach - przy cenie 2 JD od osoby zgodziliśmy się pojechać na osłach do Holly Place of Sacriface. I tak innego wyjścia nie mieliśmy, jeśli tego dnia chcieliśmy w ogóle jeszcze coś zobaczyć. Ale była jazda! Te osły to naprawdę wytrzymałe zwierzęta. Nigdy bym nie pomyślała, że to może chodzić aż tak ostro pod górę: po kamieniach, schodach, skałkach - nic im nie przeszkadza. Tylko się człowiek musi mocno trzymać, żeby go po drodze gdzieś nie zrzuciły;) Cała podróż na szczyt trwała godzinę. Stamtąd, już na pieszo, wróciliśmy do centrum Petry.

Popołudnie jest dobrą porą na zwiedzanie królewskich grobowców - słońce przechodzi wtedy na drugą stronę i pięknie je oświetla. Ale nawet po południu temperatura w Petrze jest zabójcza. Po kilku godzinach chodzenia mieliśmy dosyć. Człowiek instynktownie zaczyna chodzić tak by złapać jak najwięcej cienia. Przed nami na szczęście był jeszcze jeden dzień w Petrze, więc na królewskich grobowcach pierwszy dzień zwiedzania zakończyliśmy. O 18 tej czekał na nas przed wejściem do Petry busik, który zawiózł nas do hotelu. To była kolejna zaleta naszego Vallentine Inn - darmowy dojazd i powrót z Petry o dwóch stałych godzinach porannych i wieczornych.

Dzień 16 01-08-2004 WADI MUSA - PETRA

Po pierwszym dniu wyszło na to, że wszyscy widzieli więcej od nas, jeżdżąc na osłach do najbardziej odległych miejsc. Ale nikt z nich nie był przy beduińskim źródełku!
Drugi dzień warto rozpocząć od wędrówki przez Mały Sik - zupełnie inne wrażenia! Jest to na początku dość szeroki, kamienny wąwóz, biegnący dnem rzeki, porośnięty kwitnącymi oleandrami, przechodzący z czasem w wąski przesmyk, wydrążony między skałami. Chwilami jest tak wąsko, że osoba przy grubszej tuszy by się nie przecisnęła. Niesamowite wrażenie - wędrowaliśmy tam przez ponad godzinę zupełnie sami, a wyszliśmy po drugiej stronie Petry, niedaleko domu Doroteusa i grobowca Florentinusa Sixteniusa, których nie mogliśmy znaleźć dzień wcześniej.

Potem napatoczyły nam się osiołki, a Beduini zeszli z ceną do Deir tak nisko (z 5 JD do 2 JD za osobo-osła), że znów skusiliśmy się na wjazd na osłach. W sumie droga była tak piękna, że można było się nią przejść na pieszo. Jazda na osłach stanowiła tylko dodatkową atrakcję. I tak dotarliśmy do drugiej największej atrakcji Petry - Monastyru. Niestety nie wiedzieliśmy, że o tak wczesnej porze (była dopiero 10-ta) Deir jest jeszcze zupełnie nie oświetlony. Dopiero koło południa dociera do niego słońce, więc najlepiej było by wybrać się tam po południu.
W oczekiwaniu na światło Kasia postanowiła wdrapać się na sam szczyt budowli, by zrobić zdjęcie kopułce. Wejście nie było łatwe - trzeba było wspiąć się po bocznej skałce. Kasi jednak poszło to zadziwiająco szybko, więc i Paweł i ja postanowiliśmy do niej dołączyć. Przy schodzeniu dopadł nas jakiś strażnik i powiedział, że nie wolno tam wchodzić, bo jakiś czas temu jakaś turystka spadła z tej kopułki i się zabiła. W sumie to był całkiem spory taras i nie było niebezpiecznie jak się nie podchodziło do niezabezpieczonych krawędzi (38 metrów ściany w dół!).

Z Deir, już na pieszo, zeszliśmy w dół, zatrzymując się po drodze przy Tryklinum Lwów. Zresztą, każde miejsce w cieniu było dobrym pretekstem do odpoczynku, bo było już po południu i słońce piekło niemiłosiernie. Przed nami jednak jeszcze była zagubiona dnia poprzedniego trasa do Columbarium - de facto bardzo blisko muzeum.
Na zakończenie wizyty w Petrze postanowiliśmy jeszcze raz przejść się, tym razem w odwrotnym kierunku, Małym Sikiem, który tak nas zauroczył. Jako, że nasz bus do hotelu starował dopiero o 18 udało nam się też w iście maratońskim tempie przejść ponownie Duży Sik (1,6 km - 24 min. i prawie biegiem z powrotem 17 min.:), by pożegnać się ze Skarbcem.

Dzień 17 02-08-2004 WADI MUSA - WADI RUM

Drugą największa atrakcją w Jordanii, po Petrze, jest pomarańczowa pustynia Wadi Rum. Dojechaliśmy do niej niby miejscowym autobusem, ale takim trochę naciąganym, bo bus ten jeździł wcześnie rano po hotelach, zbierał turystów i wiózł ich aż do osady Wadi Rum, na obrzeże pustyni. Kosztowało to odpowiednio więcej, ale przynajmniej zaoszczędziliśmy czas.
Całą półtoradniową wycieczkę na pustynię wykupiliśmy już w naszym hotelu. Zebrało się nas razem 10 osób i mieliśmy do dyspozycji dwa jeepy. Jeden w normalnym stanie i drugi lekko zdezelowany, bez dachu i przedniej szyby oraz z drzwiami, które trzeba było trzymać, aby nie wylecieć w trakcie jazdy. Wybraliśmy ten drugi, razem ze Słoweńcami. Francuzki, Szwajcarzy i Niemiec wylądowali w tym klasycznym jeepie - safari, siedząc z tyłu, bokiem do kierunku jazdy ;) I tak dokonaliśmy naturalnego podziału samochodów między starą i nową Unię Europejską.

Tak zwana dwudniowa wyprawa na pustynie Wadi Rum to tak naprawdę 2 godzinna przejażdżka jeepami, z przystankami na zdjęcia, potem przerwa w południe na sjestę, czyli herbatka i spanko na pustyni w cieniu skał. Następnie znów koło 2 godzin jazdy w poszukiwaniu pustynnych atrakcji i tak koło 15-16 dojazd do miejsca noclegu - namiotów beduińskich gdzieś na pustyni.
Wieczorem pyszna kolacja - kurczę i warzywa pieczone w żarze, w ziemi oraz krótki występ Beduinów. Krajobrazy cały czas niesamowicie malownicze, żółte piaski, pomarańczowe wydmy, skałki, gdzieniegdzie stada kozic i pojedyncze wielbłądy. Atrakcyjność przejazdu jeepem zależy od inwencji kierowcy - nasz w ogóle nie jeździł drogami, tylko próbował bokiem prześcignąć drugiego jeepa, skacząc po wydmach, podjeżdżając tyłem i czasem zakopując się w piachu.
Nocowaliśmy w małym obozie beduińskim, na materacach, wyniesionych przed namioty. Jak zasypialiśmy było jeszcze ciepło, ale nad ranem zrobiło się bardzo zimno. Zmarznąć jednak nie zdążyliśmy, bo już po 5-tej była pobudka, skromne śniadanko przy wschodzie słońca i powrót do wioski Rum.

Dzień 18 03-08-2004 WADI RUM - AQABA

Transport z Wadi Rum do Aqaby jest bardzo dobrze zorganizowany. Podmiejski autobus podjeżdża bezpośrednio pod chatę Beduina, który organizuje wyprawy na pustynie i zabiera wszystkich turystów do Aqaby.
W Aqabie byliśmy już o 9 tej rano i dzięki temu nie odczuliśmy tak od razu uderzeniowej fali gorąca. Znaleźliśmy polecany przez LP hotelik z dachem i 360^View. Dach był zagracony, ale widoki rzeczywiście były z niego na wszystkie strony: na miasto, zatokę, góry, morze Czerwone i Ejlat po stronie izraelskiej.

Jedyna rzecz jaką można robić w Aqabie, to plażowanie, więc ruszyliśmy taksówką na South Beach - Beduin Villlage, aby obejrzeć rafy koralowe, tzw. Japanese Gardens. Zaskoczyła nas tutaj bezpłatna plaża, jako że wszędzie w okolicach Aqaby plaże są płatne i to sporo! Ta plaża do najpiękniejszych nie należała, bo była blisko głównej drogi i cały czas przejeżdżały ciężarówki, ale miała nawet małe, słomiane parasole. Niestety była bardzo kamienista, więc o przyjemnym wygrzewaniu się na piaseczku nie było mowy. Poza tym koło południa słońce tak mocno świeciło i pod takim kątem, że nawet te słomiane parasole nie dawały ani odrobiny cienia.

Pierwszym zaskoczeniem przy próbie wejścia do wody okazały się niezliczone jeżowce, z kolcami długimi czasami na kilkanaście centymetrów. Rozlokowane one były gdzieś tak 1-30 metrów od brzegu, a dopiero dalej zaczynały się te prawdziwe rafy. Po pokonaniu bariery jeżowców pojawiały się następne utrudnienia - rafa stanowiła labirynt, który trzeba było przepłynąć, albo co najmniej wpłynąć dość głęboko do środka, żeby coś lepszego zobaczyć. Mi się to udało tylko raz, a potem i tak miałam problemy z odnalezieniem drogi powrotnej. O wiele większe wrażenie zrobiła na mnie rafa po drugiej stronie Morza Czerwonego - w Dahab. W Aqabie było bardzo dużo martwej rafy, a poza tym praktycznie nie dało się płynąc nad rafą, bo było za płytko lub rafa była za wysoka.
W planach mieśmy takie plażowanie przez dwa dni, ale po pierwszych 6 godzinach byliśmy spaleni słońcem, rafy już nas nie cieszyły i postanowiliśmy wracać na północ, do Syrii :)

Dzień 19 04-08-2004 AQABA - AMMAN - DAMASZEK

Z przesiadką w Ammanie dość sprawnie pokonaliśmy trasę powrotną i wylądowaliśmy w tym samym klimatycznym hoteliku co na początku naszej podróży.