Dzień 6. 30-10-2008 Bangkok- Rangun - Mandalay
W naszym hotelu nie mogliśmy się dogadać, by zarezerwowano nam taksówkę na 4tą rano na lotnisko. Oferowali tylko busa za 200BHT/os, a przy czterech osobach wychodziłoby nam to drożej niż taksówka, czy autobus turystyczny! Postanowiliśmy zaryzykować i złapać coś sami nad ranem. Nic prostszego! Tylko wyszliśmy przed hotel, a tam już czekało taxi. Czyli jednak pocztą pantoflową ktoś się dowiedział, że warto nocą pod tym hotelikiem czekać. Mimo, że była to taksówka olicznikowana, kierowca koniecznie z góry chciał się umówić na określoną kwotę. Jest to częsty proceder przy dalszych trasach za miasto. Dogadaliśmy się na 500BHT (15$), wraz z opłatami za autostradę (80BHT). Było to u tak dużo taniej niż 200BHT od osoby za minibusa w nocy lub 150BHT za ekspresowy autobus turystyczny! Nasz kierowca w ogóle nie przypominał faceta ze zdjęcia z wywieszonej w taksówce licencji, ale pewnie był to syn lub inny członek rodziny wysłany na nocny zarobek. A ja, przy trzech Europejskich rozmiarów pasażerach, czułam się i tak bezpiecznie. Check in poszedł nam bardzo szybko, ponieważ AirAsia nie ma oddzielnych stanowisk na konkretne loty, tylko cały rząd swoich punktów odprawy, do których dowolnie można podejść. Warto wiedzieć, że w Bangkoku przy odprawie paszportowej nie są sprawdzane bagaże podręczne, tak więc do strefy wolnocłowej można wnieść jeszcze swoje picie i dowolną ilość jedzenia (ja np. miałam tackę ryżu z mango i sosem kokosowym na śniadanie). Skanowanie bagaży odbywa się dopiero tuż przed bramką na Gate'y. Na samym lotnisku zaś ceny są prawdziwie europejskie i szlag może człowieka trafić jak nawet za kanapkę-bagietkę ma zapłacić 120-180 BHT, czyli od 4$ w górę! Kawa Espresso to koszt 3$. Takie ceny nie dziwią przy wylocie z Europy, ale zaczynają przy wylocie z super taniej pod względem jedzenia Tajlandii.
Mniej niż godzinny lot do Rangunu minął bardzo szybko, a na miejscu jeszcze przestawiliśmy zegarki o pół godziny do tyłu. Hala lotniska wygląda jakby dopiero co była oddana od użytku. Lśni nowością, czystością, pustką. Gdyby nie to, że samolot to jedyna możliwość dla turystów na dostanie się do centrum kraju, pewnie lotnisko prawie w ogóle nie byłoby używane.
Nowoczesne, klimatyzowane wnętrze budynku kontrastuje z tym, co zastaje się na zewnątrz. Znów jesteśmy z powrotem w Azji. Głośno, gorąco, bardzo wilgotno, stare taksówki, z kierownicą po prawej stronie (przy ruchu prawostronnym). Za 15$ dogadaliśmy się na przejazd do centrum miasta, z dodatkową wizytą na dworcu autobusowym, gdzie chcieliśmy kupić bilety do Mandalay. Cena oczywiście była sporo zawyżona, jak to na lotnisku, ale za bardzo wyboru nie mieliśmy, bo byliśmy kilkanaście kilometrów od centrum miasta i nic innego poza taksówkami tam nie kursowało. W sumie kierowca z nami spędził ponad dwie godziny załatwiając najpierw wymianę pieniędzy, potem bilet na bus i na końcu dowożąc nas do Shwedagon Paya.
Od jakiegoś czasu nie trzeba już w Birmie na lotnisku dokonywać obowiązkowej wymiany dolarów na państwowe banknoty FEC. Turyści mogą płacić za wszystko, oprócz biletów wstępu do świątyń, w miejscowej walucie, czyli kyatach. Ciekawym przeżyciem była czarnorynkowa wymiana dolarów na miejscowe kyaty. Kurs oficjalny, państwowy, wyczytany na necie wynosił 6 kyatów za dolara, natomiast na ulicy cena za dolara wynosiła ponad 1000 kyatów. Tyle wiedzieliśmy przed przyjazdem i nie mieliśmy pojęcia czy nadal są to aktualne informacje. Wiedzieliśmy też, że każdy obrotny taksówkarz pomoże nam w wymianie. Był to proceder całkiem sprawnie zorganizowany. Kierowca wykonał jeden telefon, przejechał przez parking, obok postoju milicji, wjechał na opuszczone podwórze, a tam już czekał koleś na rowerze, gotowy do dokonania transakcji. Na początek wymieniliśmy po 50$ na osobę, bo nie wiedzieliśmy jakie możliwości i jaki kurs będzie w centrum miasta. Razem mieliśmy do wymiany 200$, po zaproponowanym kursie 1100 kyatów za dolara. Taksówkarz próbował nas przekonać, by od razu po 100$ na osobę wymienić, bo inaczej nam nie starczy na wyjazd, ale im bardziej nas przekonywał, tym bardziej byliśmy pewni, że w centrum i tak pieniądze uda się wymienić i pewnie po lepszym kursie. Najwyższy nominał birmańskiej waluty to banknot 1000 kyatów. Wymienialiśmy dwa razy po 100$, więc dostaliśmy do przeliczenia dwa pliki banknotów, po 110 papierków w każdym! Był to plik grubości około 3-4cm, składający się ze starych, podniszczonych, miękkich i zawilgoconych tysiąców. Zajęło nam to dobrych kilka minut, ale kwotę przeliczyliśmy co do tysiąca i dopiero pozwoliliśmy taksówkarzowi ruszyć dalej. Pieniędzy mieliśmy tak dużo, że nie było tego jak schować do portfela. Porozkładaliśmy trochę po kieszeniach a reszta poszła do dużej wewnętrznej kieszonki w plecaku. Kolejnej wymiany dokonaliśmy w centrum miasta, w okolicach Sule Paya. Wbrew naszym wcześniejszym obawom, z wymianą nie było żadnych problemów, co chwilę ktoś nas zaczepiał na ulicy, widząc, ze idziemy z dużymi plecakami. Tym razem dostaliśmy 1200 kyatów za dolara, a wymiana odbyła się na zapleczu sklepiku. Adam został na dole z naszą 100tką do wymiany, a Andrzej został poproszony do góry. Otrzymaną kwotę najpierw dokładnie liczył Adam a potem ja. Facet próbował nas okantować dając 20 000 w banknotach po 500 kyatów. Liczył je pojedynczo i podał nam mówiąc, że jest czterdzieści. Dopiero na Adama protest dodał, że oczywiście jest to 40 x 500! Na pięterku Andrzej przeliczał swoją wymieniona kasę i po przeliczeniu facet chciał mu pieniądze zabrać i przeliczyć jeszcze raz. Ale Andrzej już kasy nie oddał i nie dał się na to nabrać.
Dojazd na główny dworzec autobusowy, czyli Highway Bus Station zajął nam z lotniska jakieś pół godziny. Nie było to bardzo daleko, gdyż i dworzec i lotnisko, znajdują się na północnych obrzeżach miasta. Jednak asfaltowa trasa była tak dziurawa i zabłocona, że ledwo dało się taksówką przejechać. Tak naprawdę to typowego dworca w ogóle nie było. Wyglądało to jak mała wioska, trudniącą się organizowaniem przejazdów autobusowych. Składała się z kilkunastu przecznic i ciągu małych sklepów, z których każdy reprezentował inną firmę przewozową. Napisy były tylko w birmańskich znaczkach, więc ciężko było dojść, która firma organizuje przejazdy do Mandalay. Oczywiście, jak tylko się pojawiliśmy, dołączyli do nas naganiacze i krok w krok towarzyszyli nam podczas dowiadywania się o ceny. Taksówkarz najpierw zawiózł nas na jakiś placyk, gdzie też sprzedawano bilety. Wyglądało to jednak podejrzanie, bo w ogóle nie było widać podróżnych, a wszędzie naprawiano autobusy. Nie zdecydowaliśmy się tam szukać biletów i uparcie kazaliśmy się zawieść na dworzec. Po kilkuset metrach, taksówka dowiozła nas na opisane wyżej uliczki z barakami. Ceny wahały się między 15 a 12 tysięcy. Prawdopodobnie to i tak była stawka dla turystów, ale nie było to aż tak dużo. Kupiliśmy bilety za 12 700 kyatów od osoby i pojechaliśmy taksówką pod Shwedagon Paya.
W budynku przed świątynią bez problemów można było zostawić plecaki. Zapłaciliśmy po 5$ i weszliśmy do środka. I znów była masa Buddów - osobne kapliczki na każdy dzień tygodnia, bardzo dużo złota, przepychu i... kiczu. Piękne, ogromne posągi Buddy miały nad głową aureole z dyskotekowych, świecących na różowo, niebiesko i zielono neonów! Miejsce bardzo ciekawe, szczególne że pełne oddających cześć Buddzie Birmańczyków. Żadna później zwiedzana świątynia nie dorównywała Shwedagon Paya, ani wielkością ani ilością nagromadzonych stup i posągów Buddy.
Za 7 tyś. kyatów dojechaliśmy taksówką do ścisłego centrum Rangunu, mieszczącego się w okolicach Sule Paya. Znów mieliśmy szczęście z plecakami, bo udało nam się je zostawić za darmo w biurze podróży. Najwyższy czas już był na pierwsze, myanmarskie śniadanie. Przypadkiem trafiliśmy na knajpkę hinduską i zjedliśmy pyszne puri z sosami warzywnymi i samosy. Później okazało się, że tego typu jedzenie najbardziej nam w Birmie odpowiadało, a smakiem i różnorodnością znacznie przewyższało typowe posiłki birmańskie. Spróbowaliśmy też birmańskiej hot tee, czyli mocnej herbaty, podawanej z dużą ilością słodkiego, skondensowanego mleka. Dobre to było!
Sule Paya jest o wiele mniejsza od Shwedagon Paya i na jej zwiedzenie wystarczy jakieś 10 minut. Bardzo fajnie wygląda z zewnątrz, gdyż mieści się na środku bardzo ruchliwego skrzyżowania. Między Sule Paya a nabrzeżem znajduje się stara, kolonialna część Rangunu. Trzeba na chwile przystanąć i dokładnie się przyjrzeć okolicy, by oprócz handlującego tłumu miejscowych i ogromnego ruchu ulicznego dostrzec piękne, ale bardzo zniszczone i omszone stare budynki. Można tam długo spacerować i znajdować coraz to ciekawsze obiekty do fotografowania. My doszliśmy tylko do pagody Botahtaungnad rzeką i wróciliśmy z powrotem riksza rowerową. Riksza zabierała dwóch pasażerów, a miejsca siedzące umieszczone były tyłem do siebie.
O 17tej mieliśmy autobus do Mandalay, więc trzeba było z powrotem z centrum przedostać się na podmiejski dworzec. Wzięliśmy taksówkę za 10 tyś. i na dworzec dojechaliśmy, ale już naszej uliczki, na której kupiliśmy bilety znaleźć nie potrafiliśmy! Za dużo tego było i wszystko wyglądało tak samo. Nie znaliśmy nazwy firm, bo była napisana tylko znaczkami, a do tego jeszcze nie mogliśmy odnaleźć naszego biletu! Po krótkich poszukiwaniach trafiliśmy na właściwy róg i sprzedawcy z naszej firmy od razu nas rozpoznali. Nie pytali nawet o nasz papierowy bilet, wiec pojechaliśmy na "bilecie elektronicznym" ;) A właściwy bilet odnalazł się po czterech dniach na dnie mojego plecaka, pod torbą fotograficzną!
Autobus był w porządku, taki nasz luksusowy z lat 90tych. Lekko podstarzały, ale nawet wideo i klimatyzacja działały. Wyjechaliśmy punktualnie o 17tej i równie punktualnie o 7mej rano dotarliśmy do Mandalay. Było dość ciasno, szczególnie jak wszyscy porozkładali fotele. Wtedy nie pozostało nic innego jak też rozłożyć fotel i wpółsiedzieć, półleżeć bokiem. Na wprost nogi się nie mieściły. Po drodze mieliśmy kilka przerw na jedzenie. Nigdy nie wiedzieliśmy ile mamy czasu, bo nikt nie mówił po angielsku i trzeba było bardzo uważać by nie przegapić odjazdu swojego autobusu. N parkingu zazwyczaj stało kilka podobnych do siebie autokarów, które nagle zaczynały trąbić, oznajmiając, że właśnie odjeżdżają. Mieliśmy tylko nadzieje, że to nas wszyscy pamiętają, bo byliśmy jedynymi białymi.
Nad ranem, jak na komendę, cały autobus ruszył myć zęby, wręczonymi wcześniej firmowymi zestawami szczoteczek i past jednorazowych. Czyżby birmański rząd postanowił ponieść poziom higieny osobistej w kraju?
Dzień 7. 31-10-2008 Mandalay - Mingun - Sagaing - Amarapura - Mandalay - Bagan
Dworzec autobusowy w Mandalay wyglądał podobnie jak w Rangunie, czyli panował lekki chaos, nie było żadnej hali dworcowej, a autobusy zatrzymywały się gdziekolwiek. Od razu dopadł nas tłum taksówkarzy oferujących dojazd do miasta. Byliśmy tak zaspani, że zajęło nam trochę czasu zorientowanie się, na którym dworcu jesteśmy i czy na pewno jest to daleko od centrum. Wyglądało na to, że jest to Highway Bus Station i bez taxi się nie obejdzie (7tyś). Do tuktuka od razu wsiadł z nami jakiś przewodnik i zaczął reklamować możliwe wycieczki po okolicy. Ale my przede wszystkim musieliśmy zadecydować, czy zostajemy w Mandalay na noc, czy od razu ruszamy do Bagan. Mogliśmy jechać dalej nocnym autobusem, a nasz potencjalny przewodnik podpowiedział nam, że mamy też nocy pociąg za 7$. Tym zyskał nasze zaufanie, bo nie próbował nas naciągnąć na żaden hotel. Mieliśmy do wyboru całodniową wycieczkę po Mandalay lub po okolicznych starożytnych stolicach... lub nawet kolejne dni z przewodnikiem, który już z rozpędu ofiarował dowóz i oprowadzanie nas po Bagan oraz przewóz do Inle Lake przez Mt Popa. Wszystko to za "jedyne" 100$ od osoby. W ten sposób nasza prywatna wycieczka do Birmy stałaby się wyprawą zorganizowaną, więc na początek wzięliśmy tylko objazd tuktukiem po Mandalay i okolicznych miastach: Mingun, Amarapura i Sagaing. Wszystko to za 55$ od czterech osób. Plecaki mogliśmy zostawić z zaprzyjaźnionym hotelu przewodnika za darmo.
W Mandalay zwiedziliśmy tylko miejsca, gdzie nie było rządowej opłaty wstępu (10$ za całość miasta). Najciekawszy był drewniany klasztor Shwe In Bin Keaung z XIX wieku. Oprócz mieszkających tam mnichów nikogo innego nie było. Zwiedziliśmy też świątynię z wiekim, grubym siedzącym Buddą. Do Buddy podchodzić mogli tylko mężczyzni. Składali mu cześć poprzez przyklejanie złotych papierkow do posągu. Przez to właśnie Budda był bardzo gruby.
Następnie przez most i Sagaing udaliśmy się drogą lądową do leżącego prawie naprzeciw Mandalay, ale po drugiej stronie rzeki, Mingun. Normalnie do Mingun płynie się łódką, ale zajmuje to cały dzień, bo łódki pływają rzadko. My pojechaliśmy naokoło autem, ale z możliwością zwiedzenia dwóch pozostałych starożytnych miast tego samego dnia. Za wejście na teren wioski zapłacić trzeba było 3$, ale warto. Przewodnik powiedział nam, że nie wie czemu, ale wszyscy spotykani przez niego Polacy z trzech starożytnych stolic lubili najbardziej to miejsce. I nam się spodobało. Niedokończona XVIII-wieczna stupa, przecięta wielką rysą - pionowym pęknięciem, odcina się swa wielkością od niskich zabudowań wioski. Przed nią, nas sama rzeką znajdowały się ogromne, kamienne posągi lwów. Aby je zobaczyć trzeba się jednak trochę wyobraźni, bo z lwów pozostały tylko ruiny zadów. Na ruiny stupy można było wejść do góry, na boso, jako, że to miejsce święte, ścieżką po cegłach, kamieniach i piachu. Widoki z najwyższego poziomu, który jeszcze nie był zakładanym dachem, były świetne. Nie tylko na wioskę i pozostałe pagody, ale też na rzekę i te resztki kamiennych lwów. Dodatkowo na szczycie w kadr nam co chwilę wchodziła grupka małych, może 5-7letnich mnichów w czerwonych szatach. Fajnie to wszystko razem wyglądało.
Bilet wstępu do Mingun obejmował jeszcze zwiedzanie drugiego na świecie, co do wielkości, a pierwszego zachowanego do dziś w całości dzwonu oraz pagody Myatheindan. Dzwon był powieszony tak, że można było wejść do środka i posłuchać brzmienia, w momencie, gdy ktoś inny z zewnątrz uderzał weń drewnianym kołkiem. Znajdująca się obok świątynia urzekła mnie swoją prostotą. Dzięki białemu kolorowi, bardzo różniła się od wszechobecnego w tym kraju złota.
Ta samą krętą drogą nad rzeką wróciliśmy do Sagaing, z przerwami na popychanie motorka, który przy sześciu osobach (czyli nas, przewodniku i kierowcy) nie wyrabiał już na niektórych podjazdach pod górkę! Po pysznym obiadku (kurczak z orzechami nerkowca) i piwku (Mandalay Beer, najpopularniejsze w tym kraju), zadaszonymi schodami wdrapaliśmy się na Sagaing Hill, najwyższe wzgórze w mieście, gdzie znajdowała się również pagoda. Za wstęp nic nie płaciliśmy, ale obrotny mnich przy wejściu wykasował chłopaków na tzw. donation, czyli datek na świątynie. Z góry fajnie było widać okolice usianą niezliczoną ilością złotych stup. Już wiemy, dlaczego Sagaing nazywane jest małym Baganem, chociaż stylem bardzo się różnią.
Ostatnim punktem objazdu był drewniany most U-Bein w Amarapurze. Może zabrzmieć to banalnie, ale wszystko tam wyglądało tak, jak na oglądanych wcześniej fotkach w Internecie. Było późne popołudnie i po wysoko ustawionym nad rzeką, długim na ponad kilometr moście z drewna tekowego, miejscowi tłumnie podążali do domów. Dla nich właśnie skończył się dzień pracy, więc z bagażami, tobołkami na głowach, na pieszo lub na rowerach przemieszczali się w kierunku swoich wiosek. My przeszliśmy most do połowy na pieszo, a potem wynajęliśmy małą łódkę (3tyś. kyatów), by zachód słońca obserwować z poziomu rzeki.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dworcu kolejowym, by kupić bilety na pociąg do Bagan. Powiedziano nam, że są tylko bilety w upper class za 9$. Nie wiedzieliśmy czy to prawda, bo biletów nie kupowaliśmy w okienku, tylko kolejarze kazali nam wejść do środka, do swoich pomieszczeń służbowych i tam na boku się z nami dogadywali. Innego sposobu na kupno biletów nie było, gdyż wszystkie okienka kasowe były puste, a napisy na całym dworcu były tylko w birmańskich znaczkach.
Nasz przewodnik z Mandalay, widząc, że nie ma szans na dowiezienie nas prywatnym busem do Bagan, wpadł na nowy pomysł. Zaproponował nam busa z Bagan do Inle Lake, przez Mt Popa. I tak mieliśmy w planie wynajęcie busa na tę trasę, bo inaczej nie wyrobilibyśmy się czasowo z wizytą w Mt Popa i dojechaniem tego samego dnia aż nad Inle Lake. Przewodnik proponował nam 50$ od osoby. Nie było to mało, ale bardzo zależało nam na czasie i na zobaczeniu jeszcze kilku miejsc w Birmie. Niestety przy z góry wykupionym locie powrotnym do Bangkoku nie mieliśmy żadnych możliwości manewru, więc z góry zarezerwowany bus dużo nam ułatwiał. Poprzednia cena z dojazdem do Bagan wynosiła 100$/os, teraz 50$ za połowę, ale za to o wiele trudniejszą część trasy. Zgodziliśmy się..., a nasz przewodnik ogromnie się ucieszył, bo przy małej ilości turystów w Birmie, była to dla niego duża okazja zarobienia trochę większych pieniędzy. Poprosił nas też o małą zaliczkę (5tyś), bo już prywatnie musiał kupić sobie bilet na pociąg do Bagan.
Nasz przedział upper class wyglądał mniej więcej tak jak polski pociąg osobowy po bijatyce kibiców. Jedyne pozytywne, to to że siedzenia były bardzo szerokie, ustawione po dwa naprzeciwko siebie, a pomiędzy nimi stolik. Moje okno w ogóle się nie domykało, bo na sztywno przywiązane było na sznurek by nie opadało. Miejsca były numerowane, ale klucz numeracji był tak skomplikowany, że nawet nasz przewodnik nie był w stanie dojść gdzie mamy siedzieć. Przy pomocy połowy pociągu znaleziono nasze miejsca, a potem i tak przyszedł konduktor i Chrisa z Andrzejem przesadzał, bo uznał, że biali turyści powinni siedzieć razem przy jednym stoliku. Wywołał tym małą awanturę wśród miejscowych, którzy nie chcieli się przesiadać, ale władza to władza, musieli ustąpić. Nas o zdanie w tym całym zamieszaniu nikt się nie spytał, Nikt zresztą nie mówił w ogóle po angielsku i wszystko działo się na migi. W pociągu tak mocno trzęsło, ze za bardzo nie było mowy o spaniu. Nim się przyzwyczaiłam, na początku bałam się, że zaraz się wykoleimy w taki rezonans wpadał. Jak w wesołym miasteczku. Jeszcze gorzej miała druga klasa, gdzie wagony w ogóle nie miały resorów i przy rozpędzonym pociągu było tylko widać skaczące jak piłeczki głowy pasażerów.
Dzień 8. 01-11-2008 Bagan
Koło 5tej nad ranem nasz wesoły pociąg dowiózł nas do Baganu. Przewodnik miał już dla nas taksówkę, która za 5 tyś kyatów zawiozła nas do polecanego przez niego hotelu. Wychodziło tam po 15$ za dwuosobowy pokój z łazienką, ciepłą wodą, klimą i ze śniadaniem. Aż takich luksusów nie potrzebowaliśmy, jednak nie chciało nam się szukać niczego innego o świcie. Było na tyle wcześnie, że baliśmy się, że w innych miejscach mogą nam policzyć dwie doby. Położyliśmy się na chwilkę, a Miau (czyli nasz przewodnik z Mandalay), za naszą zgodą pojechał do centrum Baganu by załatwić dla nas konne bryczki (15$ za dwuosobową). Znów wahaliśmy się, czy go wykorzystywać, czy załatwiać samemu, ale na miejscu bryczek w ogóle nie było, wiec trzeba by brać riksze do miasta. My znajdowaliśmy się w miejscowości przed Baganem i marzyliśmy, by choć na chwilę się położyć po dwóch dobach bez łóżka. Hotelowe śniadanie nie powalało - taki standard dla Białasa, czyli jajka pod dowolna postacią, tost, masło i dżem. Herbata i kawa okropne. O wiele lepiej by to wszystko smakowało gdyby było podane na sposób birmański.
Stary Bagan ujął mnie panującą tam ciszą i spokojem, tak różnym od tego, co dzieje się w kambodżańskim Angorze. Teren ogromny i dobrze, że nie zdecydowaliśmy się zwiedzać na rowerach, bo bardzo łatwo się pogubić, gdyż do świątyń często zjeżdża się z głównej drogi na boczne, piaszczyste ścieżki, a wszystkiego jest tyle, że człowiek sam nie jest w stanie dojść, co warto zwiedzać, a co sobie odpuścić. Gdybyśmy mieli dwa dni, chętnie bym pojeździła tak bez celu na rowerze, ale przy jednym dniu, lepiej wykorzystać konną bryczkę.
Przyjechaliśmy na początku sezonu turystycznego, jednak ludzi za dużo nie było. Wręcz można powiedzieć, że nie było ich prawie wcale. Żadnych wielkich, zorganizowanych wycieczek japońskich czy koreańskich. Tylko w bardziej znanych kompleksach spotykaliśmy garstki turystów indywidualnych, natomiast w mniejszych świątyniach zazwyczaj byliśmy sami. Warunki do zwiedzania idealne! Więcej niż wszystkich turystów razem wziętych było miejscowych sprzedających pamiątki na straganach pod stupami. Nie wiem jak oni mogli zarobić na utrzymanie!
W sumie w ciągu całego dnia zwiedziliśmy aż 15 świątyń. Było to więcej niż moja percepcja mogła znieść i po obiedzie już nie byłam w stanie zapamiętać miejsc, które odwiedzałam. A było tylko ułamek, z ponad trzech tysięcy obiektów, skatalogowanych na tym terenie. Na mniejsze waty można było wspiąć się do góry i podziwiać widok na całą okolicę. Dopiero wtedy widać było ogrom tego miejsca!
Koło południa woźnica zawiózł nas na tzw. lunch do knajpki dla turystów. Wolelibyśmy miejscowe jedzenie uliczne, ale w Old Bagan trudno takie miejsca znaleźć. Nawet jak są, to pochowane gdzieś na uboczach i sprzedające niezbyt dobre jedzenie birmańskie. Próbkę takiego jedzenia mieliśmy też w naszej knajpce dla turystów, oferującej za 3tyś. kyatów typowy zestaw Maynma Food, czyli tego, co Birmańczycy jedzą na co dzień. Dostaliśmy kilka małych miseczek z różnymi dziwnymi sosami i przyprawami, wszystko na zimno, większość na ostro i z dodatkiem jakiś wodorostów i zgniłej ryby. Nawet pasta chili miała posmak suszonej ryby! Nie dało się tego jeść! Do tego miały być mięsa curry. Niestety to curry polegało na tym, że dostawało się kawałki mięsa z kośćmi zanurzone dużej ilości tłuszczu i oleju, minimalnie przyprawione. Zjadliwa z tego była tylko baranina. Na szczęście zapchaliśmy się trochę ryżem i zupą warzywną. Podano też surowe, zielone warzywa: fasolki, liście sałaty, itp. Ale trochę bałam się to jeść na surowo, żeby jakiś pasożytów nie złapać. Taki sam posiłek dostawaliśmy później jeszcze nie raz na wszystkich przystankach dalekobieżnych autobusów i w lokalnych knajpkach. Oni chyba rzeczywiście nic innego nie jedzą!
Po obiedzie w Bagan, czekała nas kolejna porcja zwiedzania w niemiłosiernym upale. Świątynie zaczęły już się mylić i wydawać takie same. Na zachód słońca pojechaliśmy do mniej znanej pagody. Paru turystów tam było, ale tłumem tego nazwać się nie dało. Zachód nie był zbyt spektakularny i po całym dniu zwiedzania, z ulgą, o 18tej pojechaliśmy do hotelu.