Dzień 9. 02-11-2008 Bagan - Mt Popa - Inle Lake (Nyaungshwe)

O 7mej rano przyjechał po nas wynajęty bus, który miał nas zawieźć nad Jezioro Inle. Cała trasa była dość długa i górzysta, także przewodnik przewidywał, że zajmie nam to koło 12 godzin, a w praktyce wyszło aż 17 godzin, z może trzema godzinnymi postojami.
W ramach lokalnej atrakcji, zatrzymaliśmy się po drodze w małej wytwórni bimbru z palmy. Proces produkcji mieścił się w słomianej chatce, a przed domem stał wół, zaprzężony do mielenia ziaren palmy żarnem. Nie obeszło się bez skosztowania trunku i kupienia za dolara butelczyny, opakowanej w koszyczek z palmowych liści. Jako gratis dostaliśmy jeszcze paczkę cukierków z cukru palmowego i pieczone ziarna sezamu.

Niedługo potem dotarliśmy do Mt Popa. Miejsce to świetnie wygląda z daleka: wielka, stroma skała, a na szczycie klasztor. We wiosce zjedliśmy śniadania, a raczej bardzo wczesny obiad, czyli górę makaronu z warzywami. Było dobre, ale o wiele bardziej tłuste niż wersja tajska. Były też na przystawkę świeżo upieczone samosy, ale gdy tylko zostały postawione na stole, napadły nas wściekłe małpy i w mgnieniu oka opróżniły talerz!

Stadka małp spotykaliśmy też w drodze do klasztoru. Cała trasa wiedze osadzonymi schodami, a małpy siedzą w środku albo skaczą po metalowym dachu. Jak to w Birmie, schody należy pokonać na boso, co nie jest szczególnie miłe, gdyż chwilami brodzi się w małpich odchodach. Miejscowi regularnie schody myją, ale i tak zawsze trafi się na miejsce nieco bardziej obsikane. Nie zmienia to faktu, że na szczyt Mt Popa wejść warto, aby z góry popatrzeć na rozciągającą się u naszych stóp równinę.

Dalszy ciąg naszej drogi był już nieco bardziej monotonny. Póki było jasno, to chociaż zatrzymywaliśmy się, by porobić zdjęcia polom ryżowym, zaprzęgom wołów, itp. Bardzo fajny klimat zrobił się tuż przed zachodem słońca, gdy wieśniacy wracali z pól do domów. Niestety trudno im było zrobić fotki, gdyż odwracali się i zakrywali twarze. Wcześniej w Birmie nie było z tym problemów, a ludzie z chęcią pozowali do zdjęć. Udało nam się też pierwszy raz zobaczyć, jak rosną papryczki chili.

Cała trasa była kiepskiej jakości, a im bliżej Inle Lake, tym więcej dziur lub fragmentów drogi w ogóle bez asfaltu. Czytać w busie się w ogóle nie dało. Najgorzej znieśliśmy ostatnie 6 godzin, kiedy to już było ciemno, zimno, a my bez końca pokonywaliśmy górskie zakręty, mijając oślepiające nas ostrymi światłami ciężarówki.

Powrotną drogę przemierzaliśmy za dnia i dopiero wtedy siedziałam wystraszona, widząc manewry naszego autobusu, mijanki z ciężarówkami i ostre zakręty, na górskiej, błotnistej drodze, gdzie kierowca siedział po prawej stronie, przy ruchu prawostronnym!
Do Nyaungshwe dojechaliśmy przed północą, i zakwaterowaliśmy się w zaprzyjaźnionym hotelu naszego przewodnika. Warunki były bardzo dobre, hotelik Remember Inn opisany w LP, a ja stargowałam cenę do 11$ za dwuosobowy bungalow z łazienką i z ciepłą wodą. A ciepła woda tam się przydała, bo było zimno i dżdżyście.

Dzień 10. 03-11-2008 Inle Lake (Nyaungshwe)

Jako, że jedyny autobus powrotny do Rangunu odjeżdżał z krzyżówki raz dziennie, koło południa, pozostał nam nad jeziorem jeden pełny dzień na zwiedzanie. Trzeba było wybrać, czy idziemy na całodzienny treking, czy płyniemy cały dzień łódką po jeziorze. Rano pogoda pomogła nam w podjęciu trafnej decyzji. Siąpił deszcz i była mgła, więc wyprawa w góry nie miała większego sensu. Zresztą, nie mieliśmy odpowiednich ciuchów na taką pogodę. Zamówiliśmy całodzienną wycieczkę łodzią po jeziorze za 40$ całość. I okazała się to super wyprawa!

Nasza łódź miała bardzo wygodne, stare, drewniane, kolonialne fotele i ochronne parasolki w razie deszczu lub silnego słońca. Na jeziorze cały czas się coś działo. Widzieliśmy rybaków, z wielkimi, wiklinowymi koszami na ryby, wioślarzy wiosłujących w tradycyjny sposób, czyli owijając wiosło wokół jednej nogi oraz cała masę przemykających, lokalnych łodzi. Po około 1,5 godziny dojechaliśmy do Floating Gardens, a niebo zaczęło się przejaśniać. Pomysłowi Birmańczycy na środku jeziora pobudowali sobie ogródki, w których uprawiali miedzy innymi małe, koktajlowe pomidorki i różna zieleninę, którą później jedliśmy w zupach. Warzywa wyrastały bezpośrednio z wody, a opierały się na wiklinowych płotkach.

Po kolejnych kilkunastu minutach jazdy dopłynęliśmy do wodnych wiosek. Domki zbudowane były na środku jeziora, na wysokich pomostach, a ludzie przemieszczali się wszędzie szybkimi łodziami. Była też wodna szkoła, do której dzieci same dopływały mniejszymi łódkami. Wszystko wyglądało niezwykle malowniczo.

Następnie dobiliśmy do stałego lądu, by zobaczyć cotygodniowy targ, który każdego dnia odbywa się w innej części jeziora. Umożliwia to ludziom z różnych górskich wiosek robienie zakupów i sprzedawanie towarów przynajmniej raz w tygodniu w dogodnym dla nich miejscu. My byliśmy w Indein. Targ z reguły kończy się koło godziny 11tej, więc trzeba jak najszybciej tam rano dopłynąć. Trafiliśmy idealnie. Stragany były jeszcze rozłożone, a dookoła kręcił się niezwykle kolorowy tłum, głównie kobiet, z plemion górskich, ubranych odświętnie w czerwone i pomarańczowe, kraciaste chusty na głowach. Sprzedawano warzywa i owoce. Było też kilka stoisk z pamiątkami dla turystów, ale oprócz nas to może jeszcze z 2-3 osoby białe widziałam na całym targu. Na pamiątkę kupiłam sobie tam dwie pary koralików, uszczęśliwiając tym jakąś wiejska dziewczynę.

Ludzie z wiosek na targ przybywali albo na pieszo, albo zaprzęgami wołów. Przez padający w nocy deszcz, wszędzie było niesamowite błoto i widok tych wolno sunących zaprzęgów, o drewnianych kołach, oblepionych błotem sprawiał, że czułam się jak w średniowieczu. Nasza łódka, zgodnie z planem, popłynęła dalej. Teraz już tylko czekały nas typowe przystanki turystyczne, czyli świątynie i wodne sklepiki - warsztaty z pamiątkami. Byliśmy u złotnika, w fabryce materiałów, wytwórni cygar i w sklepie, gdzie siedziały kobiety z plemienia Długoszyich. Bardzo chciałam takie kobiety z obręczami zobaczyć na żywo, no i udało się, mimo, że wszystko było przygotowane typowo pod turystów. Zresztą, objazd po sklepikach był całkiem przyjemny, bo dał nam możliwość wpływania do środka małych wodnych wiosek, cumowania przy prywatnych chatkach i podpatrzenia jak wygląda tu codzienne życie. Kupiliśmy nawet paczkę miejscowych cygar w pięknym, lakierowanych opakowaniu.

Bardzo ciekawym miejscem okazał się przedostatni na naszej trasie, mieszczący się na lądzie kompleks Shwe Inn Tein. Po przebiciu się przez wyjątkowo liczne stoiska z pamiątkami dla turystów, doszliśmy do ogromnej ilości zniszczonych świątyń. Było tam co najmniej kilkadziesiąt mniejszych i większych, zrujnowanych stup, z których część wyglądała jak opuszczone cmentarzysko Buddów. Im bliżej świątyni, znajdującej się na szczycie wzgórza, tym więcej stup było odnowionych i pomalowanych na złoto, z inskrypcją sponsora.

Do typowej wycieczki po jeziorze Inle brakowało nam już tylko wizyty w klasztorze skaczących kotów. Był to ostatni punkt naszej wyprawy. Dotarliśmy tam po godzinie 16tej i wszystkie koty już rozleniwione spały i ani w głowie im nie było skoki przez obręcze. Na tym zakończyliśmy prawie 8mio godzinną wyprawę po jeziorze i pobliskich kanałach. Już nawet nie chciało nam się zostawać na zachód słońca. Zamiast tego posiedzieliśmy sobie wieczorkiem z rumem i birmańskim cygarem w ręce na bujanych ławeczkach przed naszym hotelem.

Dzień 11. 04-11-2008 Naungshwe - Rangun

Chcieliśmy rano z Adamem jeszcze pojechać gdzieś na rowerach, ale niestety jak się obudziliśmy o poranku, słychać tylko było odgłos dudniącego deszczu. Pozostał nam spacer z parasolem po miejscowym targu. O 11tej przyjechała po nas taksówka by zawieźć nas na odległe o 11km skrzyżowanie, którędy przejeżdżają autobusy do Rangunu. Po drodze było widać jak mocno pola są pozalewane przez padające od dłuższego czasu deszcze. Chwilami nawet cała jezdnia była w wodzie.

Przy piwku, kawie oraz birmańskiej herbatce z mlekiem, czekaliśmy na przejeżdżający autobus. Zdążyliśmy się już na pamięć nauczyć jego nazwy, by móc go rozpoznać na trasie. A autobusów stawało tam sporo, mimo, że oprócz małomiasteczkowego skrzyżowania, żadnego dworca nie było. Ja i tak wierzyłam, że nasz autobus o nas nie zapomni, bo już wcześniej za pośrednictwem hotelu kupiliśmy bilety, a dodatkowo wszyscy w knajpce, w której siedzieliśmy wiedzieli, na jakiej firmy autobus czekamy.

Spóźniony o pół godziny bus podjechał o 13tej. I tak zaczęło się nasza kilkunastogodzinna droga powrotna do Rangunu. Zatrzymywaliśmy się kilka razy na posiłki. Najfajniejsze było pierwsze miejsce, jeszcze w okolicach Inle Lake, gdyż kupić tam można było lokalne, słodkie wino. Pierwszy raz w Birmie widzieliśmy wino, a tam można było spróbować, za niewielkie pieniądze, kieliszek nalany z wielkiej beczki i potem zakupić całą butelkę białego lub czerwonego trunku. Wino było dość słodkie i w smaku przypomniało nasze miody pitne. Sprawdziło się na długą podróż autobusem w Laosie.

Dzień 12. 05-11-2008 Bago - Rangun

Przypadkiem zorientowałam się, że nasz autobus nad ranem powinien przejeżdżać przez Bago. Chris sprawdził na mapie i wynikało, że nie ma innej możliwości, pozostało więc na migi dogadać się z kierowcą by nad ranem zatrzymał się w Bago i nas wysadził. Wg. rozkładu autobus nigdzie się po drodze nie zatrzymywał, tylko w Rangunie, więc od dobrej woli obsługi zależało, czy w Bago wysiądziemy. Co więcej, musieli nas w nocy obudzić, bo nawet nie wiedzieliśmy o której godzinie tam możemy być. Zdaliśmy się na ich dobrą wolę i udało się! O 5tej rano zostaliśmy wysadzeni na kompletnie pustej, ciemnej ulicy w Bago.
Pusto było tylko przez chwilkę, dopóki pojawili się nie wiadomo skąd motorowi naganiacze i po brimańsku próbowali się dowiedzieć o nasze plany. A my sami nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Rozespani, wymęczeni po kilkunastu godzinach jazdy nie mogliśmy się zorientować, w której części Bago jesteśmy i jak daleko od centrum. Na około nas nie było widać żadnych hoteli więc zaryzykowaliśmy dojście do miasta na pieszo, na ślepo kierując się w lewo. Po kilkuset metrach zaczęły pojawiać się jakieś większe budynki i niedobitki ludzi na ulicach. Dołączył do nas też miejscowy chłopaczek, mówiący po angielsku i oferujący pomoc. W sumie i tak zakładaliśmy objazd po mieście na motorkach, więc można było skorzystać i dogadać się z jedyną jak na razie osobą, która potrafiła coś powiedzieć po angielsku. Birmańczyk skrzyknął dwóch kumpli i zaoferowali nam 3 motorki po 4 tyś kyatów każdy, a do tego darmowe przechowanie plecaków w zaprzyjaźnionym hotelu. Dodatkowo dogadaliśmy się na 8$/os łapówki dla miejscowych, zamiast oficjalnej ceny 10$ za zwiedzanie wszystkich obiektów w mieście. Był to znany proceder, opisywany już nawet kilka lat wcześniej na necie.

Było nadal ciemno, więc w hinduskiej ulicznej knajpce poczekaliśmy na dopiero co przygotowywane samosy, dosy i inne lokalne przysmaki. W międzyczasie mieliśmy okazję pierwszy raz zobaczyć powszechne w Birmie zjawisko, czyli poranne przejście mnichów z miseczkami przez miasto, zbierających datki na poranny posiłek. Mnichów było co najmniej kilkudziesięciu, szli na boso, gęsiego, z całkiem sporymi garnkami na posiłek.

O 7.30 pojechaliśmy na motorkach do klasztoru Kha Khat Wain Kyaung, gdzie ci sami mnisi rozpoczynali posiłek. Można tam było wejść i przyjrzeć się jak rozdawany jest ryż i jak wszyscy siadają w wielkiej sali i jedzą. Oprócz ryżu rozdawanego z wielkiego kotła, mieli jeszcze miseczki z sosami i dodatkami. Całkiem porządnie to wyglądało, nawet bym powiedziała, że lepiej niż w niejednej birmańskiej rodzinie, która codziennie składa datki z ryżu dla mnichów. Dalsza cześć naszego objazdu motorowego obejmowała świątynię wielkiego, 55-metrowego leżącego Buddy z X wieku (Shwethalyaung Buddha) oraz najważniejszą w Bago stupę Shwemawdaw Paya, z czubkiem (114m) wyższym niż Shwedagon Paya w Rangunie. Teren kompleksu niewiele jednak się różnił od tego, co już wcześniej widzieliśmy w innych miastach. Ciekawe za to było inne miejsce - posąg czterech Buddów, odwróconych do siebie plecami (Kyaik Pun Paya). Na około nie było żadnych wyższych budynków, tylko prosta, szutrowa droga, na końcu której nad okolicą górowały 30metrowe postaci Buddy.

Pojechaliśmy też do świątyni węża, czyli miejsca gdzie czczony jest wielki, ociężały pyton. Birmańczycy przynoszą mu w darach jedzenie i pieniądze. Płaz ma swój basen i miejsce do spania. Ponoć raz na dwa tygodnie jest karmiony, a resztę czasu spędza śpiąc. Lubi też opium. To by tłumaczyło, dlaczego można be problemu wejść do pomieszczenia, w którym się znajdował, a nawet go pogłaskać. Dziwne uczucie dotykać żywej skóry węża. Jest niesamowicie delikatna.

Nasi motorkowi przewodnicy zaproponowali nam jeszcze odwiedziny w pewnym miejscu, gdzie odbywał się tzw. donation day. Nie wiedzieliśmy za bardzo o co im chodzi, ale z ciekawości pojechaliśmy. Była to druga niespodzianka tego dnia, po porannej wizycie u mnichów, która bardzo nam się spodobała. Krążąc po przedmieściach Bago, dojechaliśmy do małej, wiejskiej szkoły. To właśnie tam odbywał się donation day. Polegało to na tym, że do szkoły przyjeżdżał sponsor i stawiał wszystkim dzieciom obiad. Sponsorem była znajoma naszych motorowców, która kiedyś w tej szkole pracowała, a teraz raz do roku, w swoje urodziny, kupuje wszystkim dzieciom ciepły posiłek. Dzieci były w wieku między 5 a 10 lat, siedziały w drewnianych ławkach, w oddzielnych rzędach w zależności o wieku i zajadały wielkie michy makaronu. Co chwila któreś podnosiło rękę wysoko do góry, z prośbą o dokładkę. Wszystkie były w białych bluzkach i zielonych spodniach lub lungi. Tak były przejęte jedzeniem, że w ogóle nie zwracały na nas uwagi. Ożywiły się dopiero po posiłku, gdy zaczęłam im pokazywać zdjęcia zrobione moim aparatem.

Zbliżało się już południe, więc nadszedł czas, by wracać do Rangunu. Wypiliśmy po kuflowym piwku u Chińczyka i zaczęliśmy rozglądać się za tanim transportem. Najtańsza opcja to przejazd otwartą mini-ciężarówką z ławeczkami za 1000 kyatów. Na ulicy jakiś facet proponował nam przejazd starym autobusem za 2000 kyatów lub za 3 tyś do samego centrum. Nie zgodziliśmy się i padło pytanie, to za ile chcemy pojechać. Oczywiście za 1000 kyatów, jak miejscowi. Widząc, ze interesu z nami się nie ubije, miejscowy po prostu zatrzymał nam publiczną ciężarówkę za 1000 kyatów. W środku było już sporo ludzi, więc zaczęliśmy upychać się wraz z plecakami na dachu. Pojazd ruszył i po 50ciu metrach się zatrzymał, by upakować jeszcze kilka osób. Niestety kazano mi zejść z dachu. Chyba jednak to prawda, co pisali w LP, że kobietom na dachu jeździć nie wypada, bo górowałyby nad siedzącymi w środku mężczyznami. Tak więc ja wcisnęłam się do środka, na ławeczkę, a Panowie na dachu jechali przez kolejną godzinę, aż do punktu kontroli, gdzie policja kazała im też zejść na dół. Chyba maja przykaz pilnować, by turystom nie stała się żadna krzywda w ich kraju.

W Rangunie wysadzono nas w miejscu, które wydawało się być blisko centrum. Niestety nie była to prawda. Po długich konsultacjach z miejscowymi, wyszło na to, że jesteśmy na północy miasta. Na szczęście ktoś z miejscowych wsadził nas do właściwego autobusu w kierunku Sule Paya. Bez problemów znaleźliśmy tani hotelik za 16$ za pokój 4-osobowy bez łazienki. Tego dnia chciałam jeszcze zobaczyć Bogoyoke Aung San Market. Trochę jednak mnie to miejsce rozczarowało. Był to duży, zadaszony targ z materiałami, ciuchami i pamiątkami dla turystów. Jakoś nie miałam nastroju na wakacjach krążyć po takim miejscu bez celu.

Dzień 13. 06-11-2008 Rangun - Bangkok - Nong Khai

Wcześnie rano wyszliśmy na poszukiwanie taksówki na lotnisko. Pierwszy taksiarz miał dużo dobrych chęci i wielką butlę gazową w bagażniku. Nie było szans zmieścić tam naszych czterech plecaków, mimo, że usilnie próbował. Wychodziło, że część plecaków mamy trzymać na kolanach, a za przewóz chciał aż 10tys kyatów. Nie zgodziliśmy się, więc taksiarz zaproponował dwa auta, za 8tyś każde. Jednak nowy taksówkarz, który podjechał, przebił poprzednia ofertę i zabrał całą naszą czwórkę jednym autem z dużym bagażnikiem i to za 6tyś kyatów. Nie spodziewałam się, że aż tak tanio można na lotnisko dojechać! W tamtą stronę płaciliśmy 15$, teraz niecałe 5,5$! Po podliczeniu okazało się, że zostało nam w drobnych banknotach jakieś 17 tyś. kyatów. Oficjalnie nie dało się tego z powrotem na dolary wymienić, więc chłopacy poszli rozejrzeć się w okolicach lotniska, czy nie da się tych resztek wymienić na lewo. Dość długo ich nie było, aż myślałam, że już ich zamknęli za nielegalny handel walutą, a tu wracają! Z dwoma pełnymi siatkami piwa Myanmar! Zapasów starczyło aż do Laosu.

Po przylocie do Bangkoku, przestawiliśmy z powrotem zegarki o pół godziny do przodu i transportem miejskim dojechaliśmy w okolice dworca autobusowego Mo Chit, skąd mieliśmy złapać autobus do granicy laotańskiej. Transport publiczny to nie prosta sprawa. Najpierw shuttle bus z lotniska do podmiejskiego dworca autobusowego, potem bus nr 551, który po godzinie dowiózł nas do stacji Monument. Tam mieliśmy do wyboru bus nr 77 lub Skytrain do stacji Mo Chit. Wybraliśmy to drugie i to był nasz błąd, gdyż na główny dworzec autobusowy tylko zwyczajowo i w skrócie dla turystów mówi się Mo Chit. W rzeczywistości od stacji Skytraina o tej nazwie idzie się jeszcze jakieś z dwa kilometry! Zamiast 400 bathów za taxi wydaliśmy tylko 240, ale byliśmy wykończeni!

Do Nong Khai, czyli na granicę z Laosem, były dwa połączenia. Jedno za 20 minut, czyli o 14.30, a pozostałe dopiero po godzinie 19tej. Żeby nie tracić kolejnych kilku godzin na dworcu, pojechaliśmy autobusem w ciągu dnia, z nadzieją, że nie zjedzone jeszcze dziś śniadanie, da się spożyć gdzieś po drodze. Bilet był dość tani, bo tylko 375BHT (11$), ale autobus zamiast zapowiadanych 8 godzin, jechał 12! Kiepsko było też z jedzeniem, gdyż autobus stawał tylko na wielkich dworcach, a kierowca w ogóle nie mówił ile czasu będzie trwać przerwa. Raz znikał na 15 minut, a innym razem na godzinę. Podczas przerwy koło godziny 23ciej, nagle zaczął się ruch. Pasażerowie po kolei byli przenoszeni do innych autobusów. Nas to też spotkało i dobrze, że się w porę zorientowaliśmy, jak kierowca po swojemu krzyczał Nong Khai. Przesiadka oczywiście przy kupnie biletów nie była zapowiedziana.

Z czterogodzinnym opóźnieniem, w środku nocy, znaleźliśmy się w niewielkim Nong Khai. Granica była czynna dopiero od 6tej rano, więc musieliśmy szukać hotelu w Tajlandii. Mimo, że była 3 nad ranem, udało nam się dobić do jednego z opisywanych w LP guesthouse'ów i znaleźć dwójki za 180 BHT (5,5$). Dołączył tez do nas Saroeun, zagubiony Kambodżanin. Wracał ze szkoleń z Bangkoku i chciał przy okazji zobaczyć kawałek Laosu. O kraju tym nie wiedział nic, nawet jaką mają walutę i jakim językiem mówią. Poznaliśmy się w autobusie i przygarnęliśmy go pod nasze skrzydła na kolejnych parę dni.