Dzień 14. 07-11-2008 Thai-Lao Friendship Bridge - Vientianne - Vang Vieng

Ostatnie pyszne, tajskie śniadanko i w drogę do Laosu! Nasz tuktuk ledwo dojechał do granicy, wioząc pięciu pasażerów, z pięcioma plecakami. I wziął za to tylko 100 BHT (3$). Załatwianie wizy zajęło nam ponad pół godziny, mimo, że w ogóle nie było kolejki. Wypełnione wnioski, wraz z opłatą 30$/os, oddaliśmy do jednego okienka, a potem czekaliśmy na odbiór wiz przy innym okienku. Na szczęście od 1 października 2008 uproszczono procedurę i po przyznaniu wizy nie trzeba już było stać w kolejce do Immigration, bo pieczątka wjazdowa była od razu wbita. Przez Most Przyjaźni przejechaliśmy płatnym autobusem (nie ma innej możliwości) i pozostała nam jeszcze jedna formalność: Arrival tax: 10BHT. Zazwyczaj takie podatki płaci się na wyjeździe, i to na lotniskach, a tutaj nie dosyć, że podatek jest od wjazdu, to jeszcze uiścić go trzeba w tajskich bathach, najlepiej odliczonych!

Zbiorczym tuktukiem za 12 tyś. kipów (1,5$) dojechaliśmy do Vientiane. W eleganckim hotelu niedaleko dworca udało nam się zostawić za darmo bagaże i z lekkimi plecaczkami poszliśmy zwiedzać miasto. Za dużo tego nie było. Vientiane jest bardzo nijakim miastem. Nie da się o nim powiedzieć nic dobrego i nic złego. Gdyby nie to, że leży na granicy, pewnie rzadko który turysta by się tam zatrzymywał. Wspięliśmy się na laotański łuk Tryumfalny, kupiliśmy koszulki, obejrzeliśmy jedną fajną pagodę, przeszliśmy się nad Mekongiem. I to by było na tyle. Nawet Mekong w Vientiane nie wyglądał ciekawie - bardzo pozarastany drzewami i bez bulwarów dla pieszych nad brzegiem. Była za to okazja po raz pierwszy spróbować słynnego Lao Beer, uznawanego za najlepsze piwo w Azji. Męska część ekipy jednak nie piała z zachwytu, więc chyba aż tak to piwo nie wyróżniało się na tle innych.

Z lokalnego dworca Talar sao chcieliśmy się dostać do Vang Vieng. Niestety, gdy przyszliśmy o 16tej, nie było już żadnych autobusów i mogliśmy jedynie spróbować z innego dworca łapać autobus dalekobieżny do Luang Prabang (prawdopodobnie płacą wtedy za całą trasę). Alternatywna możliwość sama nas znalazła. Na lokalnym dworcu zaproponowano nam wypożyczenie busa dla 5 osób za 10 tys kipów od osoby (12$). Po negocjacjach cena spadła do 65tyś. (8$) i przed 22 byliśmy już w Vang Vieng (nie wiem ile w końcu zarobił kierowca, bo po drodze dostał jeszcze mandat!).

Dzień 15. 08-11-2008 Vang-Vieng

Vang Vieng to trochę takie laotańskie Khao San. Miejsce stworzone dla białych turystów. Są tam głównie małe hotele i klimatyczne knajpki, z zachodnią muzyką, piwem i amerykańskimi serialami. To wszystko na wieczór, a za dnia masa atrakcji, związanych z pobliską rzeką i górami. Są tu w ofercie spływy kajakowe, treking oraz to, dlaczego większość turystów tu przybywa, czyli tzw. tubing. Tubing to powolne spływy rzeką na ogromnych dętkach, z przerwami na piwko lub drinka w rozmieszczonych przy brzegach rzeki barach.

My wykupiliśmy sobie całodniową wycieczkę za 17$/os., obejmującą wodną jaskinię, lunch z grilla, tubing oraz jaskinię słonia. Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się początek, czyli pływanie na dętce po zalanej wodą jaskini. Dostaliśmy czołówki i razem z przewodnikiem przez około pół godziny dryfowaliśmy po wnętrzu jaskini. Część trasy była zabezpieczona stalową linką, która pomagała pokonać lekki, rzeczny prąd przy wpływaniu do środka. Potem był fragment mielizny, gdzie trzeba było ciągnąć dętkę za sobą. Ponieważ był wysoki poziom wody, udało nam się dopłynąć dość daleko. Po wypłynięciu na zewnątrz czekał już na nas lunch pod postacią ryżu smażonego z warzywami, szaszłyków z grilla i bananów. Bardzo dobre było!

Jaskinia słonia, to po prostu kolejna świątynia, ale umieszczona w naturalnej jaskini, w której jedna ze ścian przypomina głowę słonia z trąbą. Potem zaczął się tubing, Na początku było świetnie! Dryfowaliśmy po rzece, próbując rękoma tak sterować by nie wpaść na brzeg. Humor mi się popsuł jak dopłynęliśmy do pierwszego, rzecznego baru. Była to mała, bambusowa platforma, a na niej dziki tłum, głównie Anglików, popijających piwko lub drinki i skaczących do wody z domowej roboty tyrolki. Do tego bardzo głośna, dudniąca, dyskotekowa muzyka.! Wcześniej czytałam na necie, że tak to właśnie wygląda, ale mimo wszystko inaczej sobie to wyobrażałam. Okropność! Posiedzieliśmy tam z 15 minut i całą grupą popłynęliśmy do kolejnego baru. Niestety barów nie dało się ominąć, bo byliśmy na kilkuosobowej wycieczce zorganizowanej, z przewodnikiem w kajaczku i to on decydował gdzie i na jak długo się zatrzymujemy. Nieco więcej przestrzeni było w drugim barze, ale ludzi też było bardzo duża i grała głośna muzyka. Adam i Andrzej poskakali z tyrolki, a ja siedziałam na ławeczce i obserwowałam to dziwne miejsce. Na szczęście więcej barów w planie nie było i reszta trasy znów była bardzo przyjemna i spokojna. Były też fragmenty z wirami wodnymi i wtedy robiło się ciekawie. Nad naszym bezpieczeństwem czuwali przewodnicy w kajaczkach, popychając dętki wiosłem, gdy zbaczaliśmy w kierunku niebezpiecznych miejsc na wodzie. Niestety tyle nas trzymali w barach, że słońce zdążyło już się schować za góry i zrobiło się trochę chłodno.

Na drugi raz wzięłabym kajaki i jakiś krótki treking. A tak pozostał mi lekki niesmak po tym, co oferuje się turystom jako główną atrakcję w tak pięknych, laotańskich, górskich okolicznościach przyrody. To jednak Europejczycy tu nauczyli miejscowych, na czym najłatwiej zarobić.

Dzień 16. 09-11-2008 Vang-Vieng - Phonsavan

Dzień w drodze. Po tajskim śniadanku (nawet w Laosie, to wciąż najlepsze jedzenie!), pojechaliśmy na dworzec, by złapać jedyny, przejeżdżający przez Vang Vieng, autobus z Vientiane do Phonsavan. Dzień wcześniej w hotelu już kupiliśmy bilety za 115tyś.(13$), wraz z darmowym dojazdem na dworzec. Cała trasa przewidywana była na 6 godzin, a nam zeszło koło ośmiu. Ale jechało się bardzo fajnie, bo w ciągu dnia, a trasa była niezwykle widokowa i dobrej jakości (chyba dopiero co odnowiona). Na około same zalesione, zielone góry, przełęcze i zakręty. Jechaliśmy starym, zniszczonym lokalnym autobusem, dzięki czemu w dowolnym momencie można było otworzyć okno i na zakręcie lub przełęczy, szybko zrobić zdjęcie.

Po drodze zatrzymaliśmy się raz na jedzenie i to już w godzinie po starcie, kiedy w ogóle nie byliśmy głodni. Wystarczyło nam pomelo i chipsy z suszonych bananów. Kolejnych kilka godzin autobus nie miał się nawet gdzie zatrzymać na sikanie, bo jechaliśmy przez same zakręty. W końcu na jakiejś krótkiej prostej bus stanął i wszyscy pasażerowie, wraz z kierową biegiem ruszyli w krzaki. Mieliśmy jeszcze jeden, nieprzewidziany postój - na wymianę wewnętrznego koła. Poszło to wyjątkowo sprawnie, przy asyście niemalże całego autobusu.

O 17tej dotarliśmy do Phonsavan, sennego miasteczka, gdzieś daleko między górami, które zaskoczyło nas przenikliwym zimnem! Już po drodze w górach ubrałam cienkiego polarka, ale tu nawet to nie wystarczało. Po ponad 30-to stopniowych upałach dwa dni wcześniej w Vientian, trafiliśmy w miejsce, gdzie w nocy temperatura spadał do 10-12C. Nasz Kambodżański kumpel był zszokowany i tak się trząsł z zimna, że Adam oddał mu swojego polara.

Korzystając z rekomendacji znalezionych na necie, postanowiliśmy pojechać do hoteliku Kong Keo, znajdującego się na końcu opuszczonego pasa startowego dawnego, tajnego lotniska CIA. Wynajęliśmy bungalowy za 50 tyś. każdy (6$, z łazienką i letnią wodą) i poszliśmy na hinduską kolację do pobliskiego baru. Gdy wróciliśmy do Kong Keo, właściciele i kilku turystów ogrzewali się na tarasie, rozpalając ognisko w wielkiej skorupie po bombie kasetowej i popijając Lao Whisky. Dołączyliśmy do nich, tworząc międzynarodową grupę kontemplacyjną miejscowego trunku.

Dzień 17. 10-11-2008 Phonsavan - Plains of jars

Z laotańskim poślizgiem, rozpoczęliśmy naszą wyprawę po Równinie Dzbanów i okolicy. Niepotrzebnie się śpieszyliśmy ze śniadaniem u Hindusa, bo potem jeszcze sporo czasu czekaliśmy aż nasz 8-osobowa grupka zbierze się na wyjazd. Na szczęście wraz z nadejściem dnia zrobiło się trochę cieplej i w słońcu nawet można się było wygrzać. Nasz Kambodżanin z Phnon Penh nadal jednak siedział w pożyczonym wczoraj polarze, z kapturem na głowie. Polara zdjął dopiero w Luang Prabang, gdy kupił sobie swoją, pewnie pierwszą w życiu, grubą kurtkę.

Dzięki większej ilości osób, cena za naszą wycieczkę spadła do 150tyś. kipów/os. (17$). To i tak było dużo więcej niż ceny sprzed dwóch lat, opisywane na necie, ale w międzyczasie dolar mocno spadł. Najpierw pojechaliśmy oglądać kratery po bombach, zrzucanych w latach 1964-74. Jechaliśmy drogami szutrowymi, przez małe wioski i pola ryżowe. Same kratery nie robiły zbyt dużego wrażenia, gdyż wyglądały, jakby te niewielkie dziury dopiero co wykopano koparką. Ponoć to dlatego, że bydło pije wodę z kraterów i ich brzegi rozkopane są od kopyt. Po kolejnych kilku kilometrach dotarliśmy do tzw. bomb village, czyli bombowej wioski, gdzie większość sprzętów gospodarczych została zbudowana przy pomocy skorup bombowych. Pozostałości po bombach i niewypałach wykorzystywane są do budowy płotów, koryt dla zwierząt, podstaw chatek, a nawet kwietników i grządek! Pomysłowość mieszkańców i ogrom wykorzystanych skorup bombowych robiły wrażenie.

Po wiosce biegały tylko malutkie dzieci i prawie w ogóle nie było widać dorosłych, który o tej porze pracowali już na polach przy ryżowych żniwach. Tuż za wioską rozpoczął się nasz mini-treking do malowniczego wodospadu w dżungli. Tam zjedliśmy kupiony wcześniej lunch (pyszne smażone banany i ciasteczka ryżowe) i poszliśmy z powrotem po kamieniach i płyciznach, w górę wodospadu. Powoli pnąc się w górę przechodziliśmy raz na jedną raz na drugą stronę wodospadu. Nie było w tym nic skomplikowanego, ale cała trasa bardzo nam się podobała. Adam, jako jedyny, zaliczył też dwie pijawki. Wrażeń sporo, a przed nami wciąż jeszcze była główna atrakcja, czyli Równina Dzbanów. Pojechaliśmy na tzw. site nr 1, czyli największy teren, gdzie zgromadzono ponad 250 kamiennych dzbanów. Ich pochodzenie nie jest znane, a datuje się je na około 2000 lat. Zupełnie inaczej sobie to miejsce wyobrażałam. Myślałam, że będzie to wielkie, płaskie pole, z porozrzucanymi dzbanami, a tutaj były głównie małe pagórki i skupisk dzbanów. Fajnie to wyglądało, szczególnie tuż przed zachodem słońca.

Do myślenia też daje umieszczona przy wejściu informacja MAG (Mines Advisory Group), czyli brytyjskiej grupy ds. rozbrajania bomb i oczyszczania terenów z niewypałów, dotycząca ścieżek, po których można się bezpiecznie poruszać. Cały teren oznaczony został białymi i czerwonymi kamieniami, a chodzić można tylko po ścieżkach między znakami białymi. Po stronie "czerwonej", teren został zbadany tylko na zewnątrz i nie jest pewne, czy gdzieś się jeszcze jakieś niewypały nie kryją. Szczególnie dotyczy to widokowej górki, na końcu której, przed krzakami i wyższą trawą, postawiono wyraźny znak z trupią czaszką.

Właściciel naszego hotelu opowiedział nam jeszcze jedną, smutna historię. Otóż wypadków, związanych z niewypałami jest wciąż bardzo dużo w tej okolicy, natomiast na ulicach w ogóle nie widać ludzi kalekich. Dzieje się tak dlatego, że mieszkają oni w specjalnie utworzonej przez władze wiosce, do której turystom jest wstęp wzbroniony! W ten sposób władza tworzy obraz pięknego, uśmiechniętego i estetycznego Laosu.

Po południu poszliśmy jeszcze do biura MAG w Phonsavan, by obejrzeć dokumentację, dotycząca rozminowywania Laosu. Wśród saperów jest bardzo dużo lokalnych kobiet, można nawet spotkać całe zespoły, składające się z miejscowych Laotanek. W biurze można było złożyć datek i dostać ciekawą koszulkę z logo MAG (od 10$). Najwyższy czas już był na gratisową w ramach dzisiejszej wycieczki kolację w naszym hotelu. Znów było małe opóźnienie i załapaliśmy się jeszcze przed jedzeniem na dokumentalny film BBC, dotyczący sekretnej wojny USA w Laosie. Bardzo ciekawe były wypowiedzi zarówno Laotańczyków, którzy podczas wojny przez 10 lat ukrywali się w jaskiniach, jak i amerykańskich żołnierzy, którzy tak do końca nie wiedzieli co tam robią.

Na tym zakończyła się poważna część wieczoru, a zaczęło zapowiadane już poprzedniego dnia "whisky in the jar". Właściciele hotelu rozpalili ognisko w skorupie po bombie, przynieśli gitarę oraz jakiś dziwny instrument, przypominający bambusowe dzwony rurowe i zaczęli grać. W międzyczasie na stół wjechało jedzenie: ryż, frytki, dwa dania mięsne z sosami i warzywami oraz warzywno-mięsne szaszłyki, przygotowane do ugrillowania nad ogniskiem. Na dworze znów robiło się bardzo zimno, więc na rozgrzewkę dostaliśmy po szklaneczce Lao Whisky (ale nie było to jeszcze whisky in the jar!).

Z godziny na godzinę śpiewy stawały się coraz głośniejsze, a każda narodowość prezentowała swoją pieśń. Angole nie potrafili zaśpiewać nic innego niż Old McDonald Had a Farm, a nasz Saroeun znalazł wspólny język z Laotańczykami i zaśpiewali coś razem. Nasi Panowie, za moją radą zaśpiewali to, co najlepiej im wychodzi, czyli Katiuszę. I tak nikt się nie zorientował, że to po rosyjsku, tylko Izraelczyk nam oznajmił, że u niego w kraju śpiewa się to samo po hebrajsku!

Rozpoczęliśmy też degustację Whisky in the jar. Na środku pomieszczenia ustawiono około 10-cio litrowy, gliniany dzban, wypełniony jakimś ziarnem, możliwe, że ryżem, i zalany wodą. Ze środka wystawała słomka, którą trzeba było tak mocno pociągnąć i wyssać płyn z gara, by na powierzchni nie było widać dolewanej wody. Mi się to ani razu nie udało, ale Adam miał rekord wśród białych - 4 dolewki. Alkohol był dość słaby i słodki i można się nim było opić a nie upić. Tak nam miło minął czas do 22-giej, kiedy to przyjechał, zamówiony przez nas, minibus do Luang Prabang. Musieliśmy trochę interweniować u ekipy Mr Konga, bo tak byli rozbawieni i zrelaksowani, że co chwilę przekładali godzinę przyjazdu naszego kierowcy. A kasa już była zapłacona (150 $ za całość). Wyjechaliśmy o 22.30, a po dwóch godzinach kierowca zjechał na pobocze, wyłączył silnik i poszedł spać! Po godzinie się obudził i pojechał dalej, ale po następnych dwóch godzinach zrobił to samo. Było to bardzo dziwne, bo zakładaliśmy, że jedziemy z zawodowym kierowcą, a nie z kimś, kto co dwie godziny w nocy musi robić przerwę, by odpocząć. Ale nic nie mówiliśmy, bo skoro facet nie dawał rady, to lepiej żeby spał na poboczu niż żeby przysypiał w trakcie jazdy. Przy trzeciej drzemce, która trwała dłużej niż godzinę, sami zaczęliśmy chrząkać, by kierowcę obudzić, Dochodziła już 5ta, a my nadal byliśmy gdzieś w górach. Koniec końców, o dziwo w miarę o czasie, dojechaliśmy do Luang Prabang (o 8mej rano).

Dzień 18. 11-11-2008 Luang Prabang

Zaczęliśmy od poszukiwania hotelu, co po nocy w minibusie, szło nam dosyć opornie. Zostaliśmy wysadzeni nad Mekongiem, więc tam zaczęliśmy obchód hoteli. Większość była droga: od 15 do 60$ za pokój, a jak były jakieś tańsze, to w całości pozajmowane. Na szczęście udało nam się trafić na właśnie zwalniane pokoje w małym hoteliku, za 50-60tyś (5,5-6$). Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta, poprzedzone oczywiście ulicznym śniadankiem. Wszędzie w Laosie można dostać świeże bagietki. My zamówiliśmy do tego sadzone jaja i wyszło nam prawdziwie europejskie śniadanie z Lao coffee i Lao tee. Oba napoje były podawane na słodko i z dużą ilością mleka. Nawet dobrze to smakowało!

Luang Prabang to dość małe miasto, o niskiej zabudowie. Jest to popularny cel wszystkich wycieczek po Laosie, więc sporo tu turystów. Jeśli chodzi o zabytki, to pagody są w zupełnie innym stylu niż to, co zwiedzaliśmy w Birmie. Nie ma już tyle złota i krzykliwych, kolorowych dodatków z plastiku, chociaż budynki są bardzo bogato zdobione. Wszystko wygląda elegancko i bardziej przypomina to, co widzieliśmy w Tajlandii. Warto przejść się trasą opisaną w LP i popodziwiać świątynie z zewnątrz, nawet jeśli nie chce się wchodzić do środka i płacić za wstęp (około 2,5$ każda). Układ miasta oraz rozległy Mekong wraz z dorzeczami obejrzeć można z "lotu ptaka", wspinając się na wzgórze z świątynią Phu Si. Dopiero stamtąd widać ile zieleni, głównie palm, jest w samym mieście i na około niego.

Najciekawszą rzeczą dla mnie w trakcie spaceru było fotografowanie przechadzających się mnichów, w pomarańczowych szatach i z wielkimi, chroniącymi od słońca, parasolkami. W mieście jest sporo klasztorów, więc były miejsca, gdzie mnichów było naprawdę sporo. Po południu popłynęliśmy małą barką na drugą stronę Mekongu, by zwiedzić wioskę Ban Xsieng Maen, z dwoma pagodami i jaskinią. Ani wioska ani świątynie nie były zbyt ciekawe, ale jaskinia warta jest odwiedzenia, szczególnie jeśli lubi się zakamarki, ciemności oświetlane latarką i mroczne klimaty. Od osoby sprzedającej bilety do Wat Long Khun, dostaliśmy klucze do jaskini Tham Sakkarin Savannakuha oraz latarki i mogliśmy sami wejść do środka. Było tam ciemno, ślisko (szczególnie w klapkach), bardzo wilgotno i o dziwo, cieplej niż na zewnątrz. Dwa osobne korytarze, z powykuwanymi w skale schodkami prowadziły w dół groty. Można było całkiem daleko zejść, ale my do końca nie doszliśmy, bo nie mieliśmy odpowiedniego obuwia.

Za 60 tyś kipów (8$) mieliśmy wynajętą barkę, która czekała na nas przy brzegu, by przewieźć nas z powrotem do miasta. Stateczek ten pomieściłby z 12 osób, ale turystów aż tak dużo nie było, a barek za to przy brzegu było sporo, wiec nasz motorniczy był bardzo zadowolony, że wynajmujemy go na 2 godziny i może zarobić chociaż 8 dolarów.

Trochę mieliśmy problem z obiadem, bo albo trafialiśmy na drogie knajpy dla turystów (to na głównej ulicy), albo na uliczne jadłodajnie, gdzie serwowano tylko typową, laotańska zupę, czyli rosół z zieleniną i makaronem ryżowym. W końcu zdecydowaliśmy się na to drugie, ale na cztery osoby, posiłek dokończyły tylko dwie, w tym jedna to Kambodżanin, który to samo je u siebie w domu. Mi nie za bardzo smakowała jedna z aromatycznych roślin dodawanych do wywaru, natomiast Andrzej tylko całość powąchał i już go odrzuciło. Dobre, tajskie jedzonko znaleźliśmy dopiero wieczorem w knajpkach nad brzegiem Mekongu.

Po zachodzie słońca ruszyliśmy na tzw. night market. W końcu trzeba było trochę pamiątek i małych prezentów pokupować. Był to typowy targ turystyczny, ze straganami porozkładanymi na jednej z głównych ulic miasta. Znaleźliśmy tam fajnie opakowane w ręcznie malowany papier ryżowy, kawę i herbatę. Ja kupiłam też sobie fajną, lokalna czarną spódnicę, ze złotym paskiem na dole (17$). Będzie idealna na azjatyckie imprezy i oglądanie zdjęć po powrocie. Oczywiście cena była bardzo turystyczna, ale po utargowaniu, była dla mnie do zaakceptowania. Nie było szans bym kupiła sobie podobna spódnicę na rynku lokalnym, gdyż jestem o wiele wyższa od Laotanek i mam zupełnie inna figurę.